Przejdź do zawartości

Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VII.
ZASTĘPCA AMBROŻEGO PARÉ.

Wózek, w którym umieszczono panów de Coconnas i de La Mole, jechał do Paryża w ślad za świadkami bitwy.
Przed Luwrem zatrzymał się; woźnica otrzymał szczodre wynagrodzenie.
Rannych rozkazano przenieść do księcia d’Alençon, i natychmiast posłano do Ambrożego Paré.
Coconnas i La Mole jeszcze znajdowali się bez zmysłów, kiedy przybył lekarz.
La Mole lżej był ranny: otrzymał pchnięcie szpady pod prawą łopatkę, lecz, pchnięcie to nie uszkodziło mu żadnego z główniejszych muskułów.
Przeciwnie, Coconnas był na wskroś przeszyty aż do płuc, a powietrze, wychodzące z rany, chwiało płomieniem świecy.
Paré nie chciał być odpowiedzialnym za piemontczyka.
Księżna de Nevers była w rozpaczy.
Ona to, polegając na sile, zręczności i męztwie piemontczyka, wstrzymała Małgorzatę w chwili, kiedy ta chciała przerwać pojedynek.
Księżna miała chęć przenieść Coconnasa do pałacu Gwizyuszów i mieć około niego staranie, jakie już przedtem podejmowała.
Lecz w następstwie zaszłych wypadków, co chwila należało się spodziewać księżnie, przyjazdu męża z Rzymu; mężowi zaś wydałoby się bezwątpienia dziwnem, że jakiś nieznajomy, pod jego nieobecność, został przyjęty do grona familijnego.
Małgorzata, chcąc ukryć przyczyny ran, rozkazała odnieść obydwóch do swego brata, księcia d’Alençon, u którego, jak już wiadomo, jeden z nich mieszkał od niejakiegoś czasu.
Nadto królowa oświadczyła, że ci panowie, podczas przechadzki spadli z koni; lecz kapitan, będący świadkiem pojedynku, rozgłosił prawdę.
Paré miał równą pieczę o obydwóch ranionych, którzy przechodzili podczas wyzdrawiania rozmaite zmiany, zależące od rodzaju ich ran.
La Mole, lżej ranny, wprzód odzyskał zmysły.
Coconnas zaś przetrwał straszną gorączkę, a jego powrót do życia, objawił się okropnemi symptomatami maligny.
Chociaż La Mole leżał w tym samym pokoju co i Coconnas, ocknąwszy się jednak, nie spostrzegł swego towarzysza, lub może udał, że go nie spostrzega.
Przeciwnie Coconnas, jak tylko otworzył oczy, wlepił weń swój wzrok, wskazujący, że utrata krwi wcale nie ostudziła jego ognistego temperamentu.
Coconnas myślał, że marzy i że we śnie widzi swego przeciwnika, którego zabił już dwa razy; lecz sen ten trwał za bardzo długo.
Coconnas widział, że La Mole leży również jak i on, że lekarz i jemu także przewiązuje rany, następnie spostrzegł, że La Mole podnosi się na łóżku, gdy tymczasem on, wyniszczony słabością, leży nie poruszenie jakby przykuty do łoża; nakoniec, że La Mole wstał z łóżka, zaczął chodzić, wspierając się na ręku lekarza, potem zaczął chodzić o kiju, nareszcie i sam.
Coconnas, ciągle dręczony maligną, patrzał na te ciągłe przemiany polepszania się zdrowia swego nieprzyjaciela, już to zamglonym, już to strasznym a zawsze grożącym wzrokiem.
W ognistym umyśle piemontczyka, rzeczywistość strasznie się mieszała z fantastycznemi myślami.
La Mole był dla niego umarłym, dwakroć umarłym, pomimo to wszystko widział, że cień La Mola leży na łożu; potem widział, jak ten cień wstał, jak ten cień chodzi i — o zgrozo!... zbliża się do jego łoża.
Cień, przed którym Coconnas gotów był zagrzebać się w otchłaniach piekielnych przystąpił do niego, zatrzymał się przy wezgłowiu i wlepił weń swój wzrok.
Wzrok ten wyrażał nawet dla niego współczucie, lecz Coconnas wziął go za naigrawanie szatana.
Wtedy, w duszy piemontczyka, cierpiącej katusze, większe bezwątpienia jak ciało, wyrobiła się myśl zemsty.
Coconnas zaczął przemyśliwać, jakimby sposobem dostać jakiejkolwiek broni, którąby mógł przebić cień lub ciało nieustannie go dręczącego nieprzyjaciela.
Jego ubranie leżało na krześle, lecz ponieważ całe było zbluzgane krwią, uznano za właściwe usunąć widok krwi z przed oczu rannego.
Na krześle pozostawiono tylko sztylet; nikomu bowiem nie przyszło na myśl, ażeby ranny w stanie, w jakim się znajdował, chciał go użyć.
Coconnas spostrzegł ten sztylet; trzy noce z kolei, korzystając ze snu La Mola, po trzykroć starał się wyciągnąć rękę, ażeby go dostać, i po trzykroć zabrakło mu sil potrzebnych.
Nakoniec czwartej nocy dosięgnął sztyletu, chwycił go końcami drżących palców, jęknął z bólu i schował go pod poduszkę.
Na drugi dzień, Coconnas spostrzegł wypadek dotąd mu nieznany.
Cień La Mola, widocznie z każdym dniem nabierający więcej sił, gdy tymczasem on, ciągle dręczony strasznem widziadłem, coraz więcej siły własne utracał, natężając swój umysł, jakimby sposobem pozbyć się tego widzenia, — cień ten zatopiony w myślach, dwa lub trzy razy przeszedł po pokoju; potem, zarzuciwszy na siebie płaszcz, przypasawszy szpadę i włożywszy na głowę kapelusz, otworzył drzwi i wyszedł.
Coconnas wolniej odetchnął; sądził bowiem, że się już uwolnił od swego widziadła.
Dwie czy trzy godziny, krew równiej krążyła w jego żyłach; oprócz tego, uczuł jakąś rzeźwość, jakiej nie doznawał od czasu pojedynku.
Nieobecność pana de La Mole przez dobę, bezwątpienia przywróciłaby zmysły piemontczykowi; przez ośm dni jego nieobecności, możeby Coconnas zupełnie wyzdrowiał.
Na nieszczęście, La Mole we dwie godziny powrócił.
Powrót ten był dla piemontczyka pchnięciem sztyletu, i chociaż La Mole powrócił nie sam, Coconnas jednak ani razu nie rzucił okiem na jego towarzysza.
Towarzysz zaś zasługiwał, ażeby na niego spojrzeć.
Był to człowiek lat czterdziestu, średniego wzrostu, silnej budowy; jego czarne włosy spadały mu aż do brwi; broda, zupełnie wbrew ówczesnej modzie, pokrywała mu całą dolną część twarzy.
Zresztą, człowiek ten, jak się zdawało, mało zważał na modę.
Miał na sobie rodzaj skórzanego kaftana, nakrapianego plamami, czerwone spodnie, wielkie skórzane trzewiki, zawiązane powyżej kostek, czapkę tegoż koloru co i spodnie i pas z wiszącym na nim nożem.
Dziwna ta osoba, której obecność w Luwrze wydawała się sprzecznością, rzuciła płaszcz brunatny na krzesło, i nie bardzo grzecznie przystąpiła do łóżka hrabiego de Coconnas.
Lecz oczy rannego, jakby czarodziejską siłą, były utkwione w La Mola, opodal stojącego.
Nieznajomy spojrzał na słabego, pokręcił głową i rzekł:
— Czy pan hrabia długo już na mnie oczekiwał?
— Nie mogłem wyjść wcześniej — odpowiedział La Mole.
— Trzeba było przysłać po mnie.
— A kogo?
— A! prawda! Zapomniałem gdzie jesteśmy. Wszak mówiłem to damom, lecz one nie chciały mnie wcale słuchać. Gdyby były mnie usłuchały, a nie tego osła zwanego Ambroży Paré, panowie już dawno bylibyście w stanie zabawić się, lub powtórnie skrzyżować swe szpady. Zresztą, zobaczymy.
— Czy pański przyjaciel rozumie, co się do niego mówi?
— Niezupełnie.
— Pokaż język, mój hrabio.
Coconnas pokazał język La Molowi, wykrzywiając się tak straszliwie, że nieznajumy znowu pokręcił głową.
— O!. — ho, mruknął — kontrakcja muskułów. Niema ani chwili czasu do stracenia. Dziś wieczorem przyślę lekarstwo, które chory wypije w trzech dozach. Pierwszą o północy, drugą w godzinę później, a trzecią we dwie godziny.
— Dobrze.
— Lecz któż będzie mu podawał te lekarstwo?
— Ja to biorę na siebie.
— Jakto, pan hrabia sam?
— Tak.
— Dajesz mi pan słowo honoru?
— Daję słowo honoru!
— A gdyby jaki lekarz zechciał wziąć choćby kropelkę, ażeby z rozbioru, dociec mógł części składowych dekoktu?
— W takim razie wyleję go do ostatniej kropli.
— Ręczysz mi, hrabio, słowem honoru?
— Przysięgam.
— Lecz przez kogo mam przysłać lekarstwo?
— Przez kogo chcesz.
— Ale mój posłaniec...
— Cóż?
— Jakim sposobem dostanie się do pana hrabiego?
— Już o tem pomyślałem. Niech powie, że jest od perfumiarza René.
— Od Florentczyka, który mieszka na moście Ś-go Michała?
— Tak jest. René dniem i nocą, o każdej godzinie ma wolny wstęp do Luwru.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— W rzeczy samej — odpowiedział — królowa-matka winna mu wiele. A więc przyślę lekarstwo w imieniu perfumiarza René. Przecież choć raz mogę przyjąć jego nazwisko; on bardzo często wypełniał za mnie obowiązki, nie mając do tego żadnego prawa.
— A zatem — powiedział La Mole — mogę się na pana zdać.
— Możesz pan być pewnym.
— A co do zapłaty...
— O! o tem pogadamy z hrabią de Coconnas, skoro wyzdrowieje.
— Bądź pan spokojny; sądzę, że jest w stanie szczodrze pana wynagrodzić.
— I ja tak sądzę. Lecz — dodał z jakimś dziwnym uśmiechem — zwykle ludzie, mający ze mną do czynienia, nie bardzo mi są wdzięczni; wcalebym się więc nie dziwił, gdyby hrabia Coconnas wyzdrowiawszy, ani pomyślał o mnie.
— Dobrze! dobrze! — powiedział La Mole uśmiechając się z kolei — w takim razie, ja pomogę jego pamięci.
— Niech i tak będzie! we dwie godziny przyślę lekarstwo.
— Do widzenia.
— Co pan mówisz?
— Do widzenia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Ja, mam zawsze zwyczaj mówić: „do widzenia.” Do widzenia więc, panie de La Mole, za dwie godziny będzie lekarstwo. Pamiętaj pan, niech ranny zażyje lekarstwo w trzech dozach: o północy, a następne dwie, co godzinę.
Przy tych słowach wyszedł.
La Mole znowu został sam na sam z hrabią de Coconnas.
Coconnas słyszał całą tę rozmowę, lecz nic z niej nie zrozumiał; do jego uszu dolatywały tylko słowa bez związku.
Z całej rozmowy, piemontczykowi utkwił w pamięci jeden tylko wyraz: „Północ”.
Coconnas nie przestawał uważnie spoglądać na La Mola, który, to chodził po pokoju, to nagie stawał.
Nieznajomy doktór dotrzymał słowa i na umówioną godzinę przysłał lekarstwo.
La Mole postawił je na srebrnej fajerce i położył się spać.
To cokolwiek uspokoiło piemontczyka; spróbował więc także zamknąć oczy, lecz gorączkowy obłęd był tylko skutkiem maligny na jawie.
Widziadło i we śnie nie przestawało go dręczyć; przez rozpalone powieki widział La Mola, urągającego się i grożącego; oprócz tego, jakiś głos ustawicznie mu powtarzał: „Północ! północ! północ!”
Nagle, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć ponury dźwięk wieżowego zegara: północ wybiła.
Coconnas otworzył rozpalone oczy, gorący oddech wysuszał mu usta; pragnienie, nie do zaspokojenia, paliło mu piersi; maleńka nocna lampka zaledwie oświecała pokój, i tysiąc widziadeł zaczęło napastować wyobraźnię piemontczyka.
Wtedy Coconnas spostrzegł, że La Mole wstaje z łóżka, i przeszedłszy się dwa razy po pokoju, zbliża się do niego z podniesioną pięścią.
Coconnas sięgnął ręką po sztylet, uchwycił go za rękojeść i gotował się zamordować swego nieprzyjaciela.
La Mole ciągle zbliżał się.
Coconnas szeptał:
— A! to ty, zawsze ty, wiecznie ty! Zbliż się. A! grozisz mi, pokazujesz mi pięść, śmiejesz się! zbliż się, zbliż się więc! A! tak, krok za krokiem; zbliż się tutaj... przybądź... niech cię zamorduję.
I w rzeczy samej, Coconnas popierając groźbę gestem, w tej chwili, kiedy La Mole nachylił się do jego łóżka, z pod poduszki dobył sztyletu.
Lecz natężenie, z jakiem Coconnas podniósł się, wyczerpało jego siły.
Ręka, wyciągnięta dla pchnięcia nieprzyjaciela, opadła, wypuściła sztylet, a umierający upadł na poduszki.
— Dalej, dalej! — mówił La Mole, zlekka podnosząc mu głowę i zbliżając czarkę do jego ust. — Wypij to, biedny mój towarzyszu, inaczej wszystko się w tobie spali.
Tę właśnie czarkę, którą La Mole podawał piemontczykowi, Coconnas w malignie wziął za zaciśniętą i grożącą pięść.
Lecz dotknąwszy się usty skutecznego lekarstwa, które ochłodziło mu spieczone usta i piersi, Coconnas cokolwiek przyszedł do siebie; poczuł, że jego ciało przejmuje jakieś przyjemne uczucie, spojrzał na swego nieprzyjaciela La Mola, podtrzymującego go na swym ręku, i z oczu jego dotychczas rzucających błyskawice gniewu, potoczyła się łza.
— Kroćset dyabłów! — powiedział Coconnas, opuszczając głowę na poduszki. — Panie de La Mole, jeżeli wyzdrowieję, będziesz moim przyjacielem.
— Wyzdrowiejesz, mój towarzyszu — odrzekł La Mole, dokładnie się stosując do przepisu nieznajomego lekarza, wstał, znowu nalał w kieliszek lekarstwo i podał je piemontczykowi.
Tym razem Coconnas nie oczekiwał go ze wzniesionym sztyletem, lecz z otwartemi ramionami.
Z chciwością połknął lekarstwo; po drugiej dozie Coconnas pierwszy raz zasnął dosyć spokojnie.
Trzecia doza również dobrze skutkowała.
Piersi chorego zaczęły się regularniej wznosić; jego skostniałe członki stały się gibkiemi i pot wystąpił mu na rozpaloną skórę.
Kiedy Paré nazajutrz przyszedł odwiedzić chorego, uśmiechnął się z zadowolenia, mówiąc:
— Od tej chwili ręczę za pana de Coconnas; jestto jeden z najpomyślniejszych wypadków moich leczeń.
Skutkiem tej napół dramatycznej, napół komicznej sceny, było to, że przyjaźń pomiędzy hrabią de Cononnas i de La Mole, zawarta w oberży, pod Piękną, Gwiazdą i zerwana przez wypadki strasznej Nocy Św. Bartłomieja, wszczęła się teraz z jeszcze większą siłą.
Jakkolwiekbądź, nakoniec rany zaczęły się zamykać.
La Mole, który wprzód wyzdrowiał, nie przestawał podejmować starań około przyjaciela i postanowił wyjść z pokoju nie pierwej, aż Coconnas zupełnie wyzdrowieje.
La Mole pomagał mu podnieść się na łóżku, dopóki był jeszcze tak słabym, że tego o własnych siłach uczynić nie był w stanie.
Potem pomagał mu chodzić, słowem, pomagał mu w tem wszystkiem, co mu kazał wykonywać jego czuły charakter.
Jego starania i silna budowa piemontczyka, sprowadziły wyzdrowienie tak szybkie, jakiego się nikt nie spodziewał.
Zresztą jedna myśl dręczyła umysły młodych ludzi.
Podczas gorączki każdemu z nich zdawało się, że do łoża zbliżała się kobieta, przedmiot jego namiętności.
Lecz od czasu, w którym przyszli do zmysłów, ani Małgorzata, ani księżna de Nevers nie Wchodziły do ich pokoju.
Lecz i to bardzo łatwo można było sobie wytłomaczyć: jedna, żona króla Nawarry, druga siostra księcia Gwizyusza, czyż mogły publicznie okazywać, że się zajmują prostą szlachtą? Nie!.. Tak powinni byli sobie odpowiedzieć La Mole i Coconnas. Lecz ich nieobecność była zawsze dla nich bolesną, a może też o nich i zapomniano...
Prawda jednak, że kapitan, będący świadkiem pojedynku, nie raz przychodził dowiadywać się o ich zdrowie, lecz tylko od siebie. I Gillonna przychodziła, ale także od siebie. Lecz La Mole, nie śmiał jej zapytać o Małgorzatę, również jak i Coconnas nie śmiał zapytać kapitana o księżnę de Nevers.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.