Królewscy synowie/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.



Nie było w słowiańskich krajach ziemi, coby uporniéj stała przy dawnym swoim pogańskim obyczaju nad Pomorze i plemiona, co je zaludniały. Jedno z nich noszące imie Wilków, nie nadaremnie je wzięło, jak wilcy bowiem czatowali na pastwę, jak oni drapieżni byli i łupu chciwi, okrutni, przebiegli, niepokonani, choć często klęski ponosili. Po każdéj bitwie przegranej, chciwi zemsty, gotowali się do odwetu. Pomiędzy resztami pogan pozostałych nad granicami, mieli potajemnych sprzymierzeńców, nie tajno im było co się u Polan działo, gdzie się obracały wojska, kiedy na nieopatrznych wpaść było można znienacka; korzystali często ze święcenia kościołów, z uroczystości, z najmniejszego odpoczynku i ubezpieczenia, aby się rzucić na rozbrojonych.
Gotowi téż byli ze wszystkiémi się wiązać, służyć każdemu, kto ich wyzywał do pomocy, podać rękę chrześcianinowi, nawet każde zawichrzenie wyzyskać, ale niezależności swéj nie poświęcali nikomu. Jednego dnia Niemcom, drugiego Polanom biegli w pomoc dla łupieży.
W bogatych miastach ich nadmorskich handel, skupiał wielkie zasoby, wojna przynosiła łupy, zamożność dawała zuchwalstwo; naród był bitny, ochoczy do wojny i grabieży, zbrojny dobrze, a im dłużéj niepodległości swéj zdołał obronić, tém pewniéj spodziewał się ją utrzymać.
Napróżno starano się go nawrócić, jedni po drugich szli doń apostołowie, niosąc wiarę chrześciańską, a kończyli wszyscy posłannictwo swe męczeństwem, urągowiskiem i wygnaniem. Ubodzy księża, opowiadający Boga ubogich, nie znajdowali posłuchu u pomorców, rabusiów, handlarzy, którzy bogactwa nad wszystko cenili. Pokłonić się tylko mogli blaskiem okrytéj potędze...
Wiara téż pogańska ostatni tu znalazłszy przytułek, rozkwitała sił ostatkiem; stały świątynie stare na nowo przybrane, rozlegały się w nich pieśni odwieczne, wędrowali pielgrzymi z ziem nawróconych, pokryjomu przynosząc ofiary, a niosąc ztąd nowego ducha.
To gniazdo bałwochwalstwa i rozbojów zniszczyć potrzeba było i nieustannego wroga pohamować.
Władysław Herman walczył ciągle z tymi niewygodnymi sąsiady, niedającymi spokoju, Sieciech chadzał na nich zwycięzko, wyprawiano oddziały rycerskie, które wpadały w głąb ich puszcz, plądrowały osady i miasta, ale podbić nie mogły. Poddawali się pozornie, gdy ich złamano, zdradzali wprędce, trzymali po grodach i miastach, najmniejszą zręczność wyzyskać umiejąc na korzyść swoją.
Od ujścia Wisły do Odry i aż do Łaby, zalegała wybrzeża ta dzicz pogańska, niespokojąc ciągle ziemie sąsiednie.
Dość było wieści, że król i starszyzna gromadzą się do Gniezna na wielkie świątki, aby już pomorcy na zameczek graniczny, przez Polaków osadzony, Santok godzili. Rzucili się nań i tylko cudem a popłochem nocnym wyrugowani zeń zostali.
Napaść tę zuchwałą pomścić zaraz było potrzeba, nie mogła ujść bezkarnie.
Jeszcze w Gnieźnie, gdy Sieciech dał się wreszcie przebłagać królowi i znowu opiekę swą nad nim rozciągać zaczął, uradzono wyprawę na Pomorzan. Bolesław jak tylko zasłyszał o tém, gorąco się do niéj gotować zaczął.
Zbigniew byłby się może złożył tém, iż dworu ani czeladzi nie zebrał jeszcze, nie był gotowym, ale obok Bolka tak pochopnego do boju, wstyd mu było gnuśnym się okazać. Nowy królewicz, którego na równi z młodszym postawiono, łatwo mógł zgromadzić około siebie znaczną liczbę drużyny. Garnęli się ludzie do nowego pana. Nazajutrz zaraz po owym wieczorze, gdy z więzienia wyszedł na dworzec, zjawił się do niego stary sługa Marko Sobiejucha.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się, śmiejąc i pomrugiwając, a ręką sunąc ku kolanom — miłościwy królewiczu, bodejbyś żył sto lat! Nie ma się z tém co taić, mogę to wyznać, że jeżeli komu, to słudze swemu winniście swobodę!!
Tu w piersi mocno się pięścią grzmotnął.
— Tak jest, tak jest — niech się miłość wasza ani śmieje ani dziwi temu — dodał Marko... — Ja to chodziłem tak około najprzewielebniejszego arcybiskupa, a kładłem mu to przez różne osoby do uszów, aż nareszcie wziął do serca. Niech to zostanie tajemnicą, chwalić się nie chcę, lecz w istocie winniście swobodę słudze swemu.
Zdumiał się Zbigniew i zadąsał, ale bezwstydny człek klął się i przysięgał, że mówił prawdę, a dochodzić kłamstwa było trudno.
Mówili drudzy że jako żyw, nigdy do ojca Marcina się nie zbliżał i słowa doń przemówić nie mógł.
— Teraz spodziewam się — dokończył Sobiejucha — że gdy wasza miłość odzyskaliście wszystko, o człowieku który za was życie dawał nie zapomnicie. Com wylał krwi pod Kruszwicą! a tu — życie ważyłem. Gdyby nie cud a łaska patrona mojego, jużby mnie dawno krucy zadziubali.
Czyby się czuł do wdzięczności Zbigniew, rzecz wątpliwa, ale gnuśnemu nieco i przebiegłemu panu, który się rad wyręczał drugiemi, dogadzał Marko i służyć mu umiał.
Nikt lepiéj nad niego nie dostał wszelkiego języka, nie podsłuchał zręczniéj, nie wcisnął się śmieléj w kąt każdy i z bogatszym łupem nie przychodził wieczorem, umiejąc go kłamstwy przyprawić. Nikt téż lepiéj i bezwstydniéj pochlebiać nie potrafił.
W pierwszych dniach zaraz, gdy się poczęły rycerskie zapasy, gonitwy, bójki w których Bolko celował, a na które Zbigniew tylko zdala patrzeć musiał, bo do nich zręczności nie miał żadnéj, zrodziła się sroga zazdrość w exkleryku.
Brał przed nim wszędzie Bolko prym, ubiegał go, a choć o lat kilka młodszy, szedł przodem, u ludzi mir jednał; chwalono go, wynoszono, kochano.
Zbigniew się nastawiał, szydzić próbował, iść z nim o lepszą nie zdołał. Dumny był, obraźliwy, mowę często złośliwą miał i nieopatrzną, ludzie od niego stronili. Na koniu, z łukiem, z oszczepem, z mieczem próżno próbował coś poczynać, na wstyd i śmiech tylko się narażał.
Siły miał dosyć, użyć jéj nie umiał, ani ochotę okazał. Niecierpliwił się wnet i rzucał o ziemię co trzymał, klnąc a łając.
Gdy jechali razem, Bolko wyglądał królewsko, tamten na przystrojonego parobka, choć się obwieszał łańcuchami i świecidłami wszelkiemi, w których się kochał bardzo. Dwór téż jego co miał świetnie wyglądać, wydawał się cudacko.
Niepowodzenie to jątrzyło Zbigniewa; powoli począł się coraz głośniéj dopominać o swe pierworodztwo i gdzie tylko mógł zasiadać pierwsze miejsce.
Dwór jego nie ustępował kroku Bolkowéj drużynie, ztąd się rodziły waśnie i spory nieustanne.
Bolko mniéj dbał o miejsce i śmiał się. Dwunastu towarzyszów jego patrząc na współzawodnika swojego pana niezgrabnego, nie szykownego, przezywali go Klechą, śmieli się po cichu z niezręczności jego, z dumy, a czasem drwiny przez usłużnych usta dochodziły, do chętnie nastawiającego na wszystko ucho Zbigniewa.
Między tymi dwoma obozami młodych synów królewskich, naprzód się objawiło współzawodnictwo, zrodziła zawiść i nienawiść. Dwór Zbigniewa na prędce zbierany, złożył się z niezbyt dorodnéj młodzieży, ściąganéj ze wszystkich kątów, która odzieżą tylko jaskrawą się odznaczała. Marko Sobiejucha zajął tu miejsce przedniejsze, niby ochmistrza czy dowódcy. Gdyby największe było nawet usposobienie do zgody, człowiek ten byłby ją potrafił zakłócić, tak umiejętnie brał się do tego.
Podżegał ciągle. Wieczorem zawsze przynosił panu do łoża, co się we dnie przyzbierało: jak to dworzanie Bolkowi wyśmiewali niezgrabność pana, jak go przezywali Klechą, jak wyzywano go naumyślnie do rzucania oszczepem, aby upokorzyć, jak ten i ów to i owo powiedział, a Bolko się wszystkiemu cieszył itp.
Zbigniew widząc, że królewiczowi rycerzem trzeba było być koniecznie, odziewał się po rycersku, miecz sobie ogromny przywieszał, na konia siadał, toczyć nim próbował, ale ani ze szkapą, ni z mieczem, ni z oszczepem, ani z łukiem rady sobie dać nie umiał.
Rankami pokryjomu uczył się owych rycerskich sztuk od Sobiejuchy; ten gadał o nich dużo, wiedział wszystko, chwalił się bezmiernie, a na razie mu się zawsze coś psuło. Łuk niedopasował, strzały były nie dobre, oszczep nie przychodził do ręki itp. Zbigniewowi się również nie wiodło, konie go tłukły, zbroja mulała, miecz mu zawadzał, a choć siłę w ręku miał wielką, gdy oszczep cisnął, pewnie poszedł nie tam, gdzie chciał, a gdzie się go nikt nie spodziewał. Kaleczył konie i ludzi.
Sieciech w kilka dni popatrzywszy na to, co się działo, zrozumiał wszystko, i gdy znów królem kierować począł, narzucając mu wolę swoją jeszcze silniéj — natychmiast doradził Władysławowi, aby braci obu razem na pomorców wyprawił.
Na pozór słuszném to było.
Król dla przejednania posłuszeństwem faworyta i na gorszeby się był zgodził, tém bardziéj na myśl tak zbawienną, która braci pobratać miała. Naprzód Bolkowi o tém oznajmił, Bolko pobiegł z nią do Zbigniewa.
Dwa silne pułki konne pancerników stały w pogotowiu, najdoborniejszy lud, najdoświadczeńszy żołnierz, najupodobańsi Bolkowi rycerze, którzy już z nim nie jeden raz robili wycieczki. Jeden oddział jeszcze stojący pod Santokiem zabrać z sobą mieli i ztamtąd wyruszyć. Bolko pragnął dotrzéć bodajby do morza, do któregoś z bogatych grodów, do ubiegnięcia łatwych, bo ludność ich dla handlu, częściéj na morzu w łódkach, niż na wałach siedziała. Miasta były warowne, bogate, lecz letnią porą nie ludne.
Pierwszy ze swą drużyną gotów był Bolko i ruszył zaraz do Santoka. Zbigniewowi zabrakło ludzi do orszaku, jaki z sobą chciał prowadzić, ale brat nań dwa dni czekać przyrzekał, dając czas do zebrania koni i czeladzi. Marko po swojemu się ruszał, krzyczał, biegał, klął, a zawsze mu się nie wiodło nie z jego winy, przez ludzi. Ostatniego dnia Zbigniew opóźniony, puścił się brata doganiać.
Marko nie odstępował go na chwilę, on i posłuszny a głupawy Zahoń, jechali przy królewiczu. Zahoń wiózł mu hełm, gdy zaciężył, to miecz, gdy się plątał i po koniu tłukł, to tarcz małą malowaną, z którą Zbigniew nie wiedział, co robić.
Nie nawykłemu do żelaza ciężyły i tak blachy, które na sobie mieć musiał, wadziła ostroga u nogi, rozpinały się na nim sprzączki, napierśnik dusił, pas nacierał, a i konia było mu dobrać trudno.
Szczęście owo wielkie, które spotkało Zbigniewa, na chwilę prawie nie odmalowało się w jego twarzy. Posępny był, gniewny, szyderski, mruczący na wszystko, nikt mu dogodzić nie umiał. Jeden Marko ze swym językiem najlepiéj mu do smaku przypadał. Nie żałował téż dla pana przyprawy smakowitéj i bluzgał na wszystkich. Dworu tajemnic od niego się dowiadywał królewicz, w jakich łaskach był u królowéj Judyty Sieciech, który niekiedy do późnéj nocy sam na sam z nią przesiadywał, jak znowu król słabym był i posłusznym dla wojewody, który czynił z nim, co chciał; jak się wychowywały królewny, co poczynały niewiasty, otaczające królowę, któremi się ona posługiwać umiała, kto z wojewodów wojewodą trzymał i był mu zaprzedany, a kto z nim zadzierał.
— Miłościwy królewiczu — odezwał się w drodze Marko Sobiejucha do pana, gdy nieco za sobą orszak swój zostawili, ciągnąc lasem piaszczystym — miłościwy panie, gdy da Bóg, staniemy w tym Santoku, a przyjdzie ciągnąć daléj, jak miłość wasza postanowi co do dowództwa?
Zbigniew wprawdzie sam czuł, że na dowódzcę się nie zdał, ale słuchać téż nikogo nie był rad. Pomyślał nieco.
— Juściż mnie jako starszemu — odezwał się — należy dowództwo, nie komu. Inaczéj nie powinno być. A cóż mam począć?? co?
— Co? jak? — wyrwał się Marko. — Jeżeli miłość wasza wprawy nie ma, toć mnie na swém miejscu może uczynić namiestnikiem. A ja! ja, już sobie radę dam...
Nie na takie się to rzeczy patrzyło. Nosa mam, ludzi w garść potrafię wziąć. Starszemu królewiczowi dowództwo przynależy. Jak się miłość wasza raz dasz wziąć pod rozkazy, wszystko przepadło. Starszeństwo najpierwsze prawo na świecie.
— To téż spodziewam się, że ten gołowąs mi przeczyć go nie może! — odezwał się Zbigniew.
— A jakby się oparł? — spytał Sobiejucha.
— Nie poddam mu się — rzekł Zbigniew.
— Nie potrzeba, nie można, nie godzi się poddawać — wołał Marko — przy waszéj miłości musi być dowództwo. Bolka trzeba nauczyć posłuszeństwa. Kiedyś juści wy nie kto, weźmiecie całe to królestwo, będzie musiał się poddać i słuchać, a siedzieć na swym udziale cicho i powołany iść pod chorągiew!
Myśl ta wyłącznego panowania jeszcze była Zbigniewowi nie przyszła, pochlebiała mu.
— Król stary, niedołęga, do niczego, Sieciech jawny zdrajca — kończył Marko — trzeba zawczasu myśleć o sobie, bo inaczéj Bolko i jego ulubieńcy was uprzedzą.
— Nie dopuszczę — mruknął Zbigniew.
— Zręczny jest i mężny, ja mu tego nie przeczę — mówił Marko — na żołnierza dobry, na wodza się nie zdał. Zapalczywy, prędki i łatwowierny.
E! e! Wasza miłość nam będziesz panować! Inaczéj nie może być!
Przez całą drogę tak Sobiejucha przygotowywał swego pana.
Nad ranem stanęli w Santoku; gdzie już do wyruszenia wszystko było pogotowiu i ciągnąć trzeba było spiesznie, aby pomorcy nie dowiedzieli się zawczasu o wyprawie.
Zamczysko owe, które kluczem Polski od pomorza zwano, nad samą rzeką położone, a raczéj dwoma obwarowane, mocne było tylko moczarami i błotami, które je dokoła otaczały.
Wały i zaborole miało dosyć krzepkie, lecz rozległą zajmując przestrzeń, gdyby nie woda, trudneby było do obrony.
Roiło się tu teraz rycerstwem, a żołnierza takiego nie widział Zbigniew jako żyw, bo i pod Kruszwicą równego mu nie było.
Pancernicy chłop w chłopa, na koniach krzepkich, zręczni, wojacy już doświadczeni, śmieli się tak do wojny, jakby do najmilszéj zabawy. Bolko wcześniéj tu przybywszy, już ich był opatrzył wszystkich, rozporządził, ustawił, podzielił, którzy przodem iść mieli, jacy na tyłach.
Większa część tych ludzi znała go i kochała, bo był jak bardzo młody, tak nad wiek swój dzielny i roztropny.
W dolnéj izbie na zamku, niepoczesnéj wcale, bo tam oprócz załogi i starosty, nikt nigdy nie przemieszkiwał, Bolko spał, jadł i przyjmował starszyznę. Po ławach i stołach tyle było hełmów, rękawic i łuków, co misek próżnych; w kątach stały oszczepy i pociski snopami. Odzież leżała po kątach, ruch wchodzących i wychodzących drzwi nie dawał zamykać.
Bolko na ławie siedząc jak na koniu, przyjął przybywającego Zbigniewa, który zdala się rogami otrąbił i wciągnął z wielką uroczystością na zamek, miecz, jak zwykle, każąc nieść przed sobą.
Że nikt go w podwórcu nie przyjmował, a ludzie się po troszę śmieli, wszedł do izby nadęty, z przybraną powagą wielką.
— No! bywaj! bywaj! A toć czas ruszać! Wilki te niepoczciwe, jak skoro się o nas dowiedzą, pierzchną w gąszcze i nie złapiemy ich. Im dłużéj tu stoimy, tém gorzej dla nas. Na koń! na koń!
Gdy Bolko tak wywoływał, a ludzie głos jego posłyszawszy, ruszać się poczynali, Zbigniew stał przed nim nadąsany.
— Ja spocząć muszę — rzekł — a no, potém, zobaczemy.
— Jakto, zobaczemy? — odparł Bolko. — A cóż tu masz patrzeć, gdy wszystko opatrzone?
Zbigniew spójrzał bystro z pod brwi zmarszczonych.
— Juściż ja opatrzeć muszę, bo przy mnie dowództwo — rzekł.
— Dowództwo! przy tobie? — wykrzyknął Bolko ze śmiechem. Nauczże się wprzódy na koniu siedzieć, oszczepem władnąć. Tyś jeszcze nie wojak, pierwsze pole twoje, a już ci się dowództwa zachciewa? Chyba, żeby nas w puch rozbito! Nie znasz ani pomorców ani ich kraju.
— Ja starszy pod niczyje rozkazy iść nie myślę — zawołał dumnie Zbigniew.
— No to siedź w Santoku i zostań! — rzekł Bolko — ja téż pod twoje dowództwo nie idę. Tyś nie żołnierz...
— Alem syn królewski jako i ty — i starszy — krzyknął Zbigniew.
Bolko się zmarszczył trochę.
— Ja ci nie zaprzeczam ani synowstwa, ani starszeństwa, aleś ty na wojnie klerykiem — zawołał Bolko.
Wyraz ten dotknął mocno Zbigniewa, krew mu uderzyła do głowy, padł na ławę i podparł się na stole.
— Czyń co chcesz, jakom rzekł, inaczéj nie będzie — zakończył.
— No, to nie będzie nic! — krzyknął porywczo Bolko. — Ludzi szkoda, ciebie żal. Łeb ci utną. Wprzód się trzeba wojny nauczyć, nim się wodzić zechce... Na zgubę ludzi prowadzić ja nie dam.
— Jeżeli sam wojny nie znam, znajdę takiego, co za mnie będzie znać i powiedzie, ale z méj ręki — odezwał się starszy.
Bolko się z ławy zerwał.
— Na prawdęś to rzekł? — spytał.
— Nie na żart — zamruczał Zbigniew, którego twarz zań odpowiadała.
— No, to ja ci téż powiem na prawdę, że pod tobą ani wodzem z twojéj ręki, ja nie idę. Wezmę sobie połowę ludzi, bierz ty drugą i próbujmy szczęścia.
Zbigniew milczał.
Marko Sobiejucha stojący w progu, dał znak głową, aby tego nie przyjmował...
— Ja z połową nie pociągnę, bo siła mała — odezwał się starszy.
— No, to zostań w Santoku, począł — śmiejąc się Bolko — dla mnie połowy dosyć, cały powrócę i łup jeszcze przywiozę.
Chciał wychodzić w podwórce, bo go już piekło i pilno mu było, gdy Zbigniew go zatrzymał.
— Ja cię ztąd nie puszczę — nie pozwolę — jam tu dowódzcą nie ty.
Bolkowi krew zawrzała.
— Hej — zakrzyknął — ze mną dobrém słowem wiele można dokazać, ale rozkazywać mnie i siłą brać! Nie twoja rzecz! Wierz mi, nie próbuj się ze mną, nie zadzieraj z bratem! Gdyśmy cię z więzów uwolnili pokornym byłeś, takim zostań, lepiéj ci z tém będzie. Równym cię chcę znać, wyższym nie!
Modemu chłopcu z oczów ogień się sypał, drżał mówiąc, postawę miał męzką i rycerską, która postrach wrażała. Zbigniew pobladł i trząsł się.
— Com rzekł, to strzymam — odezwał się zniżonym głosem.
— A ja com powiedział od tego nie ustąpię — odparł Bolko śmiało.
— Ni ja.
— Ani ja!
Stali naprzeciw siebie, oczyma się mierząc wyzywającemi, Bolko uśmiechał się pogardliwie, odwrócił tyłem do Zbigniewa i powoli ku drzwiom mierzył.
Wyszedł w podwórzec, sypnęła się za nim drużyna, otaczając go, gniewna, rozsierdzona, z rękami na mieczykach. Gdyby był słowo rzekł, skinął, rzuciliby się i siekli.
W tém Bolko dwu przedniejszych tysiączników kazał pozwać do siebie. Stawił się pierwszy, nakuliwając trochę, Groza stary żołnierz, który nogę miał dawniéj oszczepem przebitą, ale na koniu tego czuć nie było.
— Moje dwa pułki, niech się sposobią do pochodu — zawołał królewicz — brat mój pono na swą rękę chce szczęścia próbować swoim dworem; połowa ludzi niech do niego odejdzie, my zapolujemy sami.
Groza brodę pogładził.
— Już ludziskom się tuży i dłuży — mruknął — czasby iść.
— Pójdziemy zaraz — rzekł Bolko.
W tém Zbigniew się oknem wychylił z izby.
— Ani się mi ważcie ruszyć nogą — krzyknął — ja tu dowodzę, nie kto inny — ja!
Groza spojrzał nań, a potém ku Bolkowi obrócił. Ten zamilkł nieco.
— Jakże się wam zda? — spytał Grozy. — Tysiącznik sam nie wiedział co poczynać. Marko już wprzódy się z nimi rozmówił, ludzie wahali się kogo słuchać, za kim iść.
— Miłościwy panie — odezwał się Groza, kłaniając królewiczowi — uczyńcie ład między sobą sami — to nie nasza sprawa.
— Mnie znacie — odezwał się Bolko do swoich, wskazując potém na wyglądającego oknem Zbigniewa: — A tego znacie wy? Byłli kiedy z wami? bił się? Wiecie, czy go kto nad wojskiem postanowił?
Starszyzna stojąc z odkrytemi głowy, patrzała po sobie, spozierała na Zbigniewa, ramionami dźwigała — nikt się odzywać nie śmiał.
— My tylko was miłościwy panie znamy — rzekł Groza po namyśle.
Inni za nim śmieléj powtarzać zaczęli toż samo.
— Dwa pułki do mnie, wyjdziemy natychmiast! — powtórzył Bolko.
W tém z za Grozy wysunął się stary Wyga, który graniczne lasy najlepiéj znał, a na zwiady go zawsze posyłano. Chodził on wczoraj w okolice i dopiero co powrócił. Chłop był odziany umyślnie, że go za pomorca rychléj było można wziąć, niż za chrześciańskiego człowieka; zarosły, spoglądający dziko. Umiał się on nawet do miast i na zamki dostawać w pomorzu, w Kołobrzegu bywał nieraz na targach, w Szczecinie i Julinie, wędrował czasem aż do ujścia Łaby, znał wszystkie gościńce i ścieżki w tamtym kraju, a wierny był swym panom tak, że słowo jego nie zawiodło nigdy. Wyga stał na pałce nasiekiwanéj oparty, skłonił się Bolkowi i poczesał po głowie ogromnemi okrytéj włosami.
— Wróciłeś przecie Wyga! — zawołał Bolko.
— Dziś dopiero — odezwał się głosem grubym posłaniec.
— Cóż słychać?
— Siła pomorców się zebrało, bo się gdzieś napaść gotują — począł Wyga — nie można przeciw nim z małą garścią iść. Przemko dowodzi, ludzie najlepsi, czatują, jakby się czego spodziewali. We dwa oddziały na nich mało!
— We dwa? moje? — pochwycił Bolko.
— Mało — odezwał się Wyga — kto ich wié? Może języka już dostali, obstąpią i przemogą, z dwoma iść bez odsieczy, chyba na pewną zgubę.
I głową potrząsał stary.
Królewicz się rzucił.
— Nie liczba stanowi — wtrącił — a no ręce i serca.
— Ale siła złego, dziesięć na jednego — odezwał się Wyga — co nadto to nie można. Chyba życie niemiłe. Całą siłą na nich uderzyć — przepołowioną nie — nie!
Stary wciąż to powtarzał — nie! nie!
Bolko rozgorączkowany nogami bił o ziemię i miotał się.
— Prawisz nam strachy! — krzyknął.
— Miłościwy królewiczu — zagadał Wyga z pokłonem poufałym starego sługi, który zna serce swego pana — nie gorącujcie się! jam nie winien, a prawdę mówię. Darmo się silić i ludzi tracić. Ja się wam na drodze położę, a nie puszczę.
Przemko zwąchał, że się coś zbiera w Santoku, czeka, z małém czém porywać się, to iść na zgubę.
Z gniewem prawie odwrócił się Bolko od niego, Zbigniew, który z okna wywieszony patrzał, rad był, że się tak składało.
Żołnierze byliby Bolka posłuchali wszyscy, gdyby na nich skinął tylko, starszyzna na rozum biorąc, wahała się i naradzała.
Oba młodzi królewiczami byli, nie wiedzieć było kogo słuchać, starszego się lękali obrazić, aby się nie mścił; młodszego kochając, nie radzi byli opuścić. Patrzali na siebie, mruczeli, łokciami się popychali, odzywać się nie śmiał żaden. Marko do roboty językiem najwprawniejszy, chodził pomiędzy nimi po słówku sypał i podburzał.
Bolko się znalazł w położeniu, w jakim nie bywał jeszcze, z gniewu oszczep, który był w rękę wziął roztrzaskał i dwie jego połowy daleko rzucił precz od siebie.
Odszedł nazad do izby i na ławie przysiadł chwilę. Drużyna jego, która się więcéj niż on sam burzyła, do progu się cisnęła, czekając rozkazów. Oczów ze swego pana nie zdejmowali, czekając tylko, a nuż się odezwie, aby porządek po swojemu uczynili. Zbigniew sam nie ostałby się był cały przed nimi. Lecz Bolko zadumawszy się, nie dał żadnego znaku.
Wykarmiony na rycerskich pojęciach szlachetności, na powieściach o wielkich czynach męztwa i poświęcenia, oburzał się niewdzięcznością Zbigniewa. Rachował, ratując go na uczucia braterskie, na serce jego, a znajdował dumnym, zawistnym i niechętnym, godzącym już na krzywdę tego, któremu miłość był winien. Serce jego wzbierało zgrozą, na widok człowieka, który w samym początku już godził nań i spychał z drogi.
Boleśniéj dotknąć go nie mógł Zbigniew, jak odbierając mu zręczność zapolowania na tę dzicz, nad którą zwycięztwo zdawało mu się pewném.
Przebojem iść, z małą garścią ludzi, gdy Wyga i inni odradzali, nie chciał Bolko. Wstał z ławy, skinąwszy na swoich.
Zbigniew sparty jeszcze w oknie, patrzał na zwolna szykujące się oddziały.
— Ostatnie słowo — zawołał Bolko, wyszedłszy w podwórce — nie ustąpicie mi dowództwa?
— Nie — rzekł Zbigniew gniewnie — nie — stokroć nie.
— Pruszynka! — odezwał się, odwracając Bolko — konie moje dawać. Drużyna do mnie! Wracamy do Płocka. Chcecie iść, z Bogiem, zostawiam was, wszystkich ludzi i dowództwo. Szczęścia życzę! ruszajcie!
Skinął na swoich, którzy żywo pobiegli chwytać rozrzucony oręż, wdziewać hełmy, narzucać łuki na plecy i wynosić się z izby.
Niektórzy śmieli się szydersko, wszyscy radzi byli, że się pan ich pod rozkazy brata nie oddał...
— Groza! — odezwał się Bolko do starego tysiącznika, zostawuję wam dowódzcę, idźcie z nim. Ja nie nawykłem iść pod cudze rozkazy, wracam do ojca!
Podprowadzono mu już konia, który się rwał niecierpliwie. Kropierz z niego kazał zdjąć Bolko, sam część zbroi odpiął i rzucił, rozkazawszy wieźć za sobą czeladzi, lekki oręż zostawił tylko przy sobie i skoczył na konia. Dwunastu jego towarzyszów, dwór i czeladź śmiejąc się wesoło, opuścili zamczysko, wprost jadąc w lasy, aby po drodze się łowami zabawiać.
Zbigniew z Markiem i starszyzną został na zamku sam.
Sprawa szła nie po myśli, choć na pozór zwyciężył. Marko, który poduszczał do sporu, gdy przyszło ruszać samemu na dzikich pomorców, stał się dziwnie ostrożnym i ociągającym. Starszyzna zniechęcona odjazdem królewicza, szemrała, że jéj Klechę za dowódzcę dano, który wojny nie rozumiał. Tém nazwiskiem już go niemal wszyscy nauczyli się mianować. Ci, co zwykli byli chadzać z Bolkiem tylko, wprost odmawiali posłuszeństwa i warczeli. Z pozostałą resztą iść nie było można. Zbigniew miał przed sobą, że i ojca gniew ściągnie na siebie i starszyznę wojskową zrazi. Zawołał do kąta Marka na radę.
— Co poczynać! — spytał — iść? nie?
Ów rycerz tak śmiały nie dawno, znacznie był ostygł, marszczył się i rozmyślał.
— Miłościwy panie, gdybyśmy ludzi podostatkiem mieli? czemuż nie? Poszlibyśmy i pobili. Nie takie my rzeczy na Węgrzech i z cesarzem dokazywali! Padlibyśmy na nich i stratowali pogan — a no, z kim tu iść? ludzie jacyś niechętni, podejrzani, nuż zdradzą? Ja o moje gardło nie stoję, ale o waszą miłość, przyszłego króla naszego? Nuż nieszczęście jakie? nuż zasadzka? Pomorcy są rozbójniki chytre i przebiegłe. Sam ten Wyga wyznaje, że bodaj czekają, gotowi zasadzkę uczynić w lesie! Ja tych lasów nie znam, ludzi nie znam, gorzéj, bo im z oczów patrzy zdradą!
Rozstawił ręce szeroko i zamilkł. Pomimo ochoty ogromnéj, zdawał się zrezygnowany na powstrzymanie się od wyprawy. Zbigniewowi odpadła téż chęć do walki. Powołano starego Grozę, który przyszedł, oszczepem się podpierając.
— Mówcie stary, co radzicie? iść, nie iść?
— Miłościwy panie — odezwał się tysiącznik — gdyby królewicz Bolko z nami był, rzekłbym iść. Jak go nie stało powiem, iść mała rzecz, myśleć trzeba, jak powracać.
Obraził się królewicz i strząsnął.
— Że nam jednego młokosa nie stało, dla tego się już ważyć nie możemy? — zawołał Zbigniew.
— Prawda, że on jeden i młody — rzekł Groza — ale za dwudziestu stanie; ludzie za nim idą inaczéj, ciągnie ich za sobą... Bez niego, jak bez ręki.
Zbigniew wargi zakąsił. Drudzy ze starszyzny także niezbyt wielką ufność w swą siłę okazywali. Jeden z nich popatrzywszy na niebo, zapowiadał srogą burzę, drugi nastawał, że pomorcy pewnie wiedzą o wyprawie, inni mówić nie chcieli. Rozprzęgało się wszystko.
Zbigniew usiadł zniechęcony na ławie, przesiedział do wieczora, dotrwał na zamku do rana, i namyśliwszy się, że winę całą zrzuci na Bolka, pułkom z sobą kazał nazad do Płocka powracać. Wyprawa spełzła na niczém.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.