Królewscy synowie/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.


Nie kwapili się z wyciągnięciem dworacy Zbigniewowi i on sam. Wszystko było pogotowiu, z dnia na dzień wyznaczano żegnanie się z Wrocławiem, nazajutrz czegoś brakło i królewicz rad odkładał wyjazd do obozu.
Magnus zbyć się był rad a wyprosić nie mógł ostatka.
W izbie na zamku jednego z tych wieczorów, kilku ludzi siedziało pod ścianami na ławach, między któremi Dobka z Morawicy i Marka Sobiejuchę widać było nieco na uboczu rozprawiających z sobą. Obu twarze nie wesołe były, stękali i wzdychali oba.
Izba, jedna z tych które dla gości pospolitych przeznaczono, naga, czarna była, wilgotna, zabrukana i ciemna. Kilku z drużyny Zbigniewa w niéj sypiało, bo po kątach widać było wyleżane siano, skórami i suknem ponakrywane. Stało i wiadro bodaj od piwa, nachylone aby z niego wyczerpnąć było można ostatek — ale już próżne. Na stole walały się chleba pruszyny, pod stołem leżały kości, miska i łyżka zapomniana czekała w kącie by ją sprzątnięto.
Dobek z Morawicy rozpuściwszy kaftana zaczął chodzić po izbie jako człowiek co myśli szuka a znaleść jéj nie może. Inni nań patrzali tak jakby od niego czekali czegoś a doczekać się nie mogli.
Marek Sobiejucha, człek co już nie z jednego pieca chleb jadał, a niewiele dbał z jakiego się jutro będzie żywił — siedział u okna, za okno spoglądał i poświstywał. Przerwana rozmowa, widać to było po twarzach, zostawiła po sobie niesmak jakiś. Szło im naopak, kwaśni byli wszyscy.
Na ławach siedzący, owi co tak bardzo szumieli, gdy Wojsław Sieciecha bronił, ofiary wojewody, sprzymierzeńcy królewicza, lica mieli posępne, ust teraz nie otwierali. Spoglądali po sobie trzęsąc głowami, to na Dobka który chodził rozpasany i spluwał, niby coś gorzkiego chcąc się pozbyć.
Po długiém milczeniu, czasu którego jedni ziewali, drudzy palcami kręcili, inni się rozpierali na ławach, miejsca sobie dobrać nie mogąc, Dobek stanął i głośno kląć począł.
— Porwałoby go licho! porwało! Bodaj zczezł marnie.
— Kto! zapytał Marko od okna.
— Albo ja wiem kto z brzegu! zawołał Dobek. Dużobym ich dziś dał lichu na przekąskę! Niema bo ludzi na świecie! niema! Choć kamień do szyi i w wodę.
— He! he — przerwał Marko — na to zawsze czas. Wiecie co powiem? Jam już nie jeden raz bywał w takich opałach. Dwa razy stałem nad Dunajem a raz nad Renem myśląc — a no? plusnąćby? Nie było już co robić! Nie plusnąłem i dobrze się stało — bo ot się jeszcze żyje i ciągnie. Raz, pamiętam u morza chciało mi się iść dać rybom zjeść, poczekałem z tém i chodzę po świecie... Na to zawsze czas.
— Chcieliśmy się ratować od Sieciecha — rzekł Dobek nie wiele go słuchając — poszliśmy do Czech do pana Brzetysława. Tylko że nas i tam nie kopnięto nogą. Naostatek doradzili nam królewicza wziąść. Myślałem żeśmy Pana Boga za nogi złapali. Serce się uradowało!
Magnus się obiecał że go przyjmie. Mogłoż być lepiéj?
Patrzcież co z tego urosło — królewicz, choć mój krewniak — królewicz —
To mówiąc Dobek głową począł kiwać nie kończąc, spojrzał po słuchaczach. Na ławach siedzący kiwali potakując głowami, kilku się nawet uśmiechnęło — Marko czekał jak to się daléj rozwinie, ani się przeciwił, ni pochwalał.
— Królewicz, choć mój krewniak, powtórzył Dobek — ni z pierza ni z mięsa. Licho wie czy go w kołysce baby nie zamieniły; nic tam królewskiego niema prócz buty. Je i pije dobrze, zęby wyszczerza niczego, łajać potrafi, huk i wrzawę koło siebie, świecidła i brzękadła lubi, a żeby się tak wziął do konia, do włóczni, rycerskie serce okazał, jeszcześmy nie doczekali.
— A no, przyjdzie i to — odparł Marko.
— Kiedy? spytał Dobek — klechy z niego zrobili takiego jak sami. Gada dobrze, ale na języku u niego wszystko. Dziś cały dzień przeleżał drwiąc i błaznując z Zahoniem i Piętką, a ty sobie Dobku łeb ukręć aby było co potrzeba.
Nie — królewicz się nam nie udał — powtórzył Dobek — Magnus nam zawód zrobił. Czechy gdy nadciągną to nie po co tylko aby nam z przed nosa co jest sprzątnęli, Pomorcy też gdy przyjdą, nie darmo.
— A wamby się chciało aby szło jak z płatka — rzekł Marko — gdzież to widziana rzecz? Gdym jeszcze był u Węgrów, trafiło się raz tak —
— Co mi z tego co się wam trafiło? przerwał niecierpliwie Dobek — mnie w głowie co nas tu spotka? Jak Sieciech nas wyłapie, to pościna i wywiesza.
Na ławach potwierdzające westchnienia się słyszeć dały.
— Co prawda, to prawda! mruknęło kilku.
— Nasi przyjaciele w Krakowskiém, na Szląsku, na Mazurach, którym Sieciech jak nam dokuczył i dojadł, darli się strasznie i nastawiali; obiecywali dużo. Teraz przycupnęli i siedzą cicho.
Marko, wstał, do wiadra poszedł, przechylił je, zajrzał że na dnie nic nie było i smutny wracając na ławę — począł pocieszać Dobka.
— Wasza miłość, chcielibyście aby trudne rzeczy szły łatwo! To nie może być. Baba nim chleb upiecze, osmali się i zabrucze, a co dopiero gdy królewski kołacz trzeba na stół postawić!!
Pamiętam, że gdyśmy na Węgrzech z królem Salomonem — —
— A! a! przerwał Dobek — daj że ty mi pokój z Węgrami i królem Salomonem, radziłbyś lepiéj co ze Zbigniewem poczynać.
— Co? wiadoma rzecz, ludzi ściągnąć i w pole iść a bić się — odparł inny z boku.
— Łatwo to ludzi pościągać? zawołał Dobek. Widzieliście tych których zebrano?
— Jakich naleziono, takich się ściągnęło, rzekł Marko.
— No i widzieliście przecie co to za obszarpańcy — mówił Dobek niecierpliwie — wszystko to wlecze się w łachmanach, dużo bosych co i chodaków nie mają, siła głodnych których odkarmiać trzeba, aby im dech powrócił; rzadko który dobry kij ma w ręku. Trzeba to odziać, uzbroić i nakarmić.
— O! o! to mała rzecz, gdy kto sprawę rozumie, zaśmiał się Marko. Ja wam powiem jak bywało gdym wojował na Rusi z jednym kniaziem co się goły wyrwał jak nasz i borykał się z bratem który Włodzimierz trzymał. Zaczęliśmy ludzi zewsząd ściągać takich samych bosych, gołych i głodnych, bo wiadomo że tacy są najlepsi. Człek głodny, widzicie, w ogień idzie gdy przy ogniu miska stoi, bosy zabija dla chodaków, goły dla opończy — a ten co ma wszystkiego podostatkiem, temu życia i wygody szkoda. Poszliśmy ze zbieraną drużyną na dużą osadę. Drugiego dnia ludzie z niéj wszyscy w lasy drapnęli, natłukliśmy dużo, a moi byli odziani, zbrojni i nie głodni. Jeszcześmy na wozy dużo nabrali i poprowadzili z sobą. Gołych mi dawajcie, tacy się niczego nie boją.
Dobek głową potrząsał.
— Jak pójdziemy po kraju w ten sposób się żywiąc, dopiero nas kochać będą — odezwał się.
— A nam po kata żeby oni nas miłowali, byle nas karmili? zawołał Marko.
— Pójdą wszyscy do Sieciecha, a z nim na nas — albo tego nie rozumiecie? mówił Dobek. Całego u nas majątku pono dwa kubki srebrne, co nam jeden darował Zbilut a Zdzitko drugi, — srebra ani złota nie mamy. Jakże tu wojsko zbierać, czém go zbroić i odziewać?
Począł chodzić żywiéj Dobek, a Marko podśpiewywał.
— Ja tam tego niewiem jak ono stoi u was — odezwał się przerywając piosenkę — jaki tu obyczaj, ja com po innych ziemiach z różnemi panami wojował — tyle znam, że wojna na to jest ażeby grosz i bogactwo dawała a nie brała. Po jakiegoby licha się komu zdała żeby za nią jeszcze płacić trzeba?
Tak to jakoś do przekonania trafiło Dobkowi, że długo na Marka popatrzywszy umilkł.
— Widzicie — dodał — nie na samo wojsko trzeba nam zapasu, ale żeby z tego niezdarnego królewicza co zrobić, żeby się doń ludzie garnęli — trzeba mu szat, naczynia i koni i dworu. Tego nikt nie da darmo, a bez tego on nic nie wart.
— Ba! odezwał się Marko — darmo, juści nie da nikt, ale ludzie na świecie pożyczają. Toć przecie królewskie dziecko, jak go na wojnie nie ubiją, to mu ojciec odczepnego musi dać jakich parę gródków i kawałek ziemi z osadnikami. A znowu żeby on się dał tak łacno ubić i na oszczepy leciał, nie widzi mi się. Do podwiki pono skorszy niż do oręża.
Uśmiechnęli się niektórzy.
— Młody jest, rzekli.
— Post miał zbytni w klasztorze, dodał Marko.
— Ojciec! ojciec — przerwał Dobek, albo mu da ziemię, albo mnichom napowrót odeszle i postrzyże.
Sobiejucha ramionami ruszył.
— Słuchajcie — rzekł wesoło. Prawda żem się ja parę razy w Dunaju topić chciał, a raz w morzu, biedy się dużo najadło, zawszem się przecie szczęśliwie wykręcił. Raz mi już Połowce postronek byli na szyję założyli! Mam takie szczęście że mi się nic nie stanie, a że z wami trzymam i wy się wykręcicie.
Jeżeliby zaś łeb ucięli! hm — to się o strawę na jutro nie będziemy frasować. Wy nadto na rozum bierzecie, a bezpieczniéj brać na szczęście.
Dobek się nie zdawał przekonany.
— Co mi z tego wszystkiego! rzekł — gołe słowa!
— Ja swoje prawię — powtórzył Marko... Goli jesteśmy, ale skarb mamy w królewiczu. Na jego krew dług zaciągnąć można, byle człeka znaleść co pieniądze ma.
— Takich pieniędzy, tyle grzywn co nam trzeba — odezwał się Dobek, nie łatwo gdzie znaleść.
I począł liczyć na palcach.
— Na odzież, na zbroję, na konie, na wszelakie zapasy, i na to żebyśmy się gołego pana nie wstydzili, bo choć on dwór swój wszelaką darowizną przyodział i świeci się, ale gzła ani jeden niema.
— No, i na to też trzeba — dorzucił Marko — żebyśmy my, a przynajmniéj ja żebym się koło niego pożywił, bo — wiecie o tém — ja także przywędrował tu w złą godzinę. Odarli mnie rozbójnicy w lesie, został mi tylko pachołek w chodakach, który na koniu siedzi jak pies na płocie i pasem się ściska jako osa, bo żołądek ma wyschły. Ja też koszuli dawno nie piorę bo niemam, a opończa co się świeci, tę już musiałem sobie wysłużyć niedawno...
Udał Dobek że tych zwierzeń nie słyszy.
— Wy u nas podczaszym i podskarbim i wojewodą, mówił daléj Marko, radźcie o sobie i drugich.
— Jak z próżnego nalewać — rzekł Dobek — nie potrafię.
— No, to ja wam poradzę — wtrącił Marko.
Siedzący na ławach pod ścianami, zasłyszawszy to, zwrócili nań oczy wszyscy i westchnęli.
Wstał Marko, pociągając odzienia i prostując się.
— Nie darmo człek po świecie bywał, rzekł, i na Węgrzech, i w Akwizgranie i w Kijowie i na Morawach — i gdzie się nie bywało?? Ja tu zaraz przybywszy zwąchałem jak stojemy, myślałem kędyby się pożywić.
Ja sobie prosty wojak — a wy, ludzie rozumni, jeździliście z Magnusem do biskupa, który rychléj by wziął niż dał, a nie pojechaliście tam gdzieby się można obłowić.
— Gdzież się tu obłowić? zapytał Dobek ciekawie.
— A no tam gdzie się wszyscy panowie żywią kiedy bieda — mówił Marek — albo to nie wiecie kędy królowie złoto pożyczają aby go nie oddać nigdy?
— Nie wiem.
— U Judów! zawołał Marko. Macie i tutaj pono kilku, boć oni są wszędzie i w Pradze ich siła, i w Krakowie gdzie który się już okazuje. Handlują złotem, kamieniami, niewolnikami, balsamami; srogie pieniądze i skarby mają.
Dobek ręką począł się osłaniać i bronić.
— Zaś! żebyśmy u tych nieprzyjaciół Bożych mieli co brać! niech nas od tego miłosierdzie pańskie uchowa!
Splunęli niektórzy, inni się przeżegnali z obawą.
— Tak wy o tém mówicie, ciągnął Marko niezmięszany, jakbyście nigdzie po świecie nie bywali, a o Judach nie słyszeli. Wszyscy co rozum mają, monarchowie, cesarze, królowie, książęta ciągną z nich siła. Skarby u nich ogromne. Z szatanem trzymając złoto robić umieją. Z pogany temi którzy Chrystusa pana męczyli niema wielkiego zachodu, a choćby się skórę z nich zdarło, do zbawienia jeszcze pomoże. Nagrozi się im, nafuka, nabije nawet, nie ujmie się za tém nikt, dobrze że z życiem wyjdą cali.
Dobek powoli zdawał się przychodzić do jasnego rzeczy pojęcia.
Żydów naówczas nie wiele jeszcze w Polsce było, tłumniej późniéj nieco ściągać się poczęli. Siedzieli tylko po grodach bogatsi, handle wiodąc różne. Wielkie prześladowanie, które tysiące później zagnało tutaj, gotowało się dopiero. W Pradze, Krakowie, Wrocławiu zamożniejsi osiedlili się za Władysława, trudniąc handlem, wybijaniem monety, kupnem i sprzedażą niewolników, lekami i lichwą.
— Gdym się przekonał że królewicz goły — ciągnął daléj Marko — myślałem zaraz, Judy nam trzeba na tę chorobę. Da on nam grosza gdy królewicz zażąda.
Z niedowierzaniem i ciekawością przysłuchiwał się Dobek.
— Gdzież tego Judy szukać? przebąknął.
— A widzieliście dwór na piaskach? ten co murem obwiedziony wysokim, że za nim prawie dachów nie widać?
— Czyjże jest? pytał Dobek.
Marko palcem w stronę jego ukazał i nosem pociągnął.
— Tam nam potrzeba — odezwał się — tam ja czuję złoto i wszystko czego królewiczowi brak. W domu tym mieszka Natan Ispan — azali wy o tém nie wiecie? Tylko że do niego przystęp trudny! ho!
Z ław powstawali zaciekawieni słuchacze, kołem otaczając Marka.
— A wy zkąd o tém wiecie? poczęli pytać Marka.
Sobiejucha śmiał się zwycięzko.
— Ja, rzekł, gdy wchodzę do lasu wietrzę zwierzynę, gdy wjeżdżam do miasta, wietrzę Judów. To u mnie pierwsza rzecz. Mało wiele, przyczepiwszy się doń, człek zawsze coś udrze, bo każdy Jud się boi, aby go za męczeństwo Chrystusowe nie pozywano. Więc się ich drze. Wszyscy to robią. Poco by ich żałować? Czy oni nam swaty czy braty? Wszakci to nie kto tylko ich ojcowie Pana Boga ukrzyżowali i męczyli; czemubyśmy za to ich nie mieli łupić? Sprawiedliwa rzecz i bardzo Bogu miła. Nam do Natana Ispana trzeba się dostać koniecznie, nałgać dobrze, obiecać złote góry, nastraszyć trochę da co potrzeba. Królewicz-że na Szląsku ma panować? Chce-li być Natan cały musi się zawczasu zasłużyć.
Wszyscy, nie wyjmując Dobka, z pewném poszanowaniem spoglądali na Sobiejuchę, który dawszy ten dowód przebiegłości, zdumniał. Rzucił okiem ku wiadru próżnemu, jakby wyrzucając losom niesprawiedliwość iż takiego jak on człowieka, nawet piwem nie poczęstowały. Nikt się nie odzywał, Marko splunął i ręce za pas założywszy, ciągnął daléj.
— Tak, tak, miłościwy panie — człek jestem mały ale bywały, wiem gdzie kury jaja noszą. Nie darmo człek wycierał kąty od Dunaju do Renu, od Adygi do Dniestru — i...
Ręka w powietrzu dokończyła wyliczenia.
— Rada wasza pewnie nie do pogardzenia — odezwał się Dobek — wszelako Juda by chyba głupi był żeby dawał temu co jeszcze niema nic, i niewiadomo co mieć będzie.
— Król ma serce miękkie, poruszy się — rzekł Marko.
— A Sieciech co ma serce złe nie da mu nic zrobić — wtrącił Dobek.
— A! dziecku oczu nie wykole — mówił Sobiejucha. Widzicie, miłościwy panie, gdyby koło was tak źle było jako wy trzymacie, jabym tu pewnie nie postał, abo miejsca nie zagrzał.
— A jakże trafić do Judy! zapytał Dobek — jam i na to nie mądry.
Marko się śmiał z prostoty człowieka, nad którym chwilowo brał górę.
— Miłościwy panie — począł cicho i poufnie, choć tajemnicy w tém nie było. Myszy nawet wiedzą jak się dostać do domu. Gdy drzwi zamknięte, drapią się po ścianie; gdy ściana gładka, kopią norę pod ziemią.
Powtórnie przeszedł się Marko do wiadra po piwie, zajrzał w nie, przekonał się iż w niém nic nie było, a gdy inni wyśmiewać się z niego zaczęli — zawołał.
— Co się macie śmiać? Poszedłby który z młodszych do jejmości, bo do bab bezpieczniéj gołowąsów posyłać, pokłoniłby się i rzekł że srogie pragnienie mamy, woda się w studni zaśmierdła, a piwa ani kropli. Juści przez miłosierdzie dadzą choć męty. Co ich to kwaśne piwsko kosztuje? Na polu ziarno się samo rodzi, albo mu z osypów i danin przywiozą do spichrza, chmielu po lasach i po płotach dosyć, służba do zamku idzie, jak nam mają żałować — tego co im Pan Bóg darmo daje!
Jeden z siedzących pod ścianą ruszył się przekonany argumentem, a Dobek zamyślił nad daną radą. Sobiejucha podśpiewując do okna powrócił, tamten wymknął się z izby.
Magnus właśnie przed sień zajeżdżał z za miasta powracając, gdy Dobek go tu przywitał. Nie bardzo rad był i twarzą mu to okazał, bo wszystkich Zbigniewowych z nim razem, chciał się co rychléj pozbyć z grodu, objadali go i obierali.
Wieści też już chodziły, że król z siłami znacznemi na Wrocław ciągnie. Zsiadł z konia otyły namiestnik sapiąc zmęczony, udając że Dobka nie widzi. Ten mu się kłaniał uparcie.
— Czołem i głową, miłości waszéj — powtarzał — czołem i głową.
— Bóg z wami — a co? zamruczał stary.
— Słówkoby się rzekło.
Usiedli tedy na ławie w przedsieniu.
— Długo was nie potrzymam — mówił Dobek — w pole nam na gwałt potrzeba, a niemamy o czém. Z próżnemi rękami i na nabożeństwo iść nie dobrze, co dopiero na wojnę.
— Jać skarbów nie mam — odparł groźno Magnus — com miał i co mogłem, tegom nie skąpił.
— Miłość wasza pomódz byście nam mogli pośrednictwem, opieką, dobrém słowem? rzekł Dobek.
— Gdzie? jak? u kogo?
— U Natana Ispana, jeśli się nie mylę w nazwisku, bogatego Judy, który tu mieszka — mówił Dobek — tenby królewiczowi mógł wygodzić.
Oczyma wielkiemi, zdziwionemi popatrzał Magnus na mówiącego, i nie było mu miło widocznie, że kto inny zabierał się do odzierania ze skóry tego którego on dla siebie zachował.
Po namyśle jednak, z dwojga złego wybierając, wolał pewnie by odarto żyda niż jego, i z łupem rychléj odejść mogli. Rzekł zrazu zwolna.
— Ot, czego się to wam zachciało! dobry nos macie.
Dobkowi to pochlebiło, rozśmiał się.
— Wy, miłościwy panie, pojedziecie z królewiczem i ze mną do Judy, mówił Dobek śmieléj. My goli w pole nie pociągniemy, ludzie nasi ani oręża ani okrycia nie mają, darmo nie da nikt...
Namiestnik namyślał się długo, ręce obie po obu stronach szerokiego brzucha sparł na ławie, dyszał i dumał nad odpowiedzią.
Przechodzącemu chłopcu kazał sobie przynieść kubek kwasu, wypił go, otarł usta, milczał i nie odpowiadał. Dobek czekał cierpliwie.
Zapatrzywszy się na wały i szopy naprzeciw stojące, Magnus zdawał się już zapominać o prośbie, aż Dobek ośmielił się ją ponowić
— Miłościwy panie, dla królewicza choć to uczynić się godzi! pojedziecie z nami!
Namiestnik milczał ustami tylko poruszając dziwnie, jakby przeżuwał; za trzecią razą zagadnięty uparcie, popatrzał na natręta, podniósł się, rozprostował i rzekł.
— A cóż? muszę!!
Na jutrzejszy ranek zapowiedziane były odwiedziny u Natana. Marko dowiedziawszy się o tém, nalegał mocno aby do orszaku mógł należéć, królewicz byłby się zgodził na to, ale namiestnik odmówił twardo.
Sobiejucha pogniewał się mocno.
— Przeklęty wieprz — rzekł Dobkowi — pozbawia mnie podarku! żydy zazwyczaj mają i czeladź i wszystkich obdarowywać, cośby się okroiło. Niechże się ja z nim nie spotkam na polu gdzie, bo mu brzuch rozporę.
Królewicz rad był niezmiernie, a gdy się przyszło wybierać, nie dopuścił, inaczéj jechać tylko z wielką częścią dworu swojego, z trębaczami, chorągwią i zwykłemi okrzyki. Zdało mu się, że Judę przerazi i rychléj coś z niego wyciśnie. Magnus napróżno namawiał, by w kilka koni, po cichu odbyć tę wycieczkę, uparł się królewicz i na swojém postawił.
Ruszyli tedy z tą gromadą wrzaskliwą, królewicz odziany w co miał najlepszego. Magnus jak stał, Dobek we zbroi, dwu podkomorzych z łańcuchami na szyjach pozłocistemi.
Marko w podsieni stojąc klął i pięści ukazywał zdala. Inni mieli z rady jego korzystać!
— Tak na świecie zawsze — szeptał — że kto zgotuje, ten nie jé.
Wycieczka do Natana nikomu zbyt miłą nie była. Magnus choć żydem się opiekując, wysysał z niego co mógł, ocierać się jednak o niewiernego nie lubił. Żydów obawiano się powszechnie jako czarnoksiężników, mających stosunki z siłą nieczystą, wstręt miano do wszystkiego, co ich otaczało, oprócz pieniędzy, do których czary nie przylegały.
Unikał każdy progu ich i dotknięcia; żydzi téż unikali zarówno stosunków ze światem wedle ich pojęć nieczystym i pogańskim (czcicieli gwiazd) domy ich, o ile możności stały oddzielone od zamieszkiwanych przez chrześcian, zamknięte dla nich, tak, że jedna tylko część ich dostępną było dla tych, którzy z niemi mieli stosunki. Wystawieni na samowolę i prześladowania, kryć się musieli z całém życiem swém, aby chciwości nie obudzać, nienawiści nie drażnić.
Dom Natana Ispana stał w części miasta, zwanéj na Piaskach, wysoko obmurowany dokoła.
Brama wiodąca doń z dębowego drzewa wyciosana, blachami żelaznemi okuta, stała zawsze zamknięta. Wązka furta z boku prowadziła na podwórze, a i téj nie otwierano, nie przekonawszy się wprzódy, kto i z czém przychodził. Cudzoziemskim obyczajem umocowany przy niéj był młot ciężki, którym bijąc, przyjezdni znać o sobie dawali.
Zbigniew już zdala swoim ludziom w rogi dąć kazał i pokrzykiwać, nic to jednak nie pomogło, gdyż stanąwszy u wrót, znaku życia najmniejszego przy nich nie znaleźli. Trąbiono długo i pokrzykiwano napróżno.
Jeden z czeladzi dopiero z konia skoczywszy, młotem walić począł, nie żałując furty, aż się odsunęła deska od okienka i blada twarz w czapce ogromnéj ukazała za kratą.
Z pod brwi jéj czarnych, grubych, nawisłych, wejrzenie strażnika padło na Magnusa; starczyło tego, by furtę zaraz otwierać zaczęto. Drugi z Natanowych sług pobiegł do dworu z oznajmieniem o gościu dostojnym.
Namiestnik nie chciał z końmi i całą gromadą książęcą wjeżdżać w podwórze i zsiadłszy u wrót, pieszo weszli ze Zbigniewem. Stojący u furty strażnik, pokłonem do ziemi ich witał.
Ztąd się im dopiero pokazało domostwo, w pośrodku podwórca stojące, na pozór liche, obszerne, z dachem wysokim, ścianami nizkiemi i mnóstwem kleci dokoła.
Z pozoru trudno się ty było domyślać wielkich dostatków, tak nędznie wyglądał dworzec ów nizki, otoczony słupkami drewnianemi. Okna jego kratami drewnianemi opatrzone dokoła, nie dawały wejrzeć do środka, choć otworem stały.
Sługa, który przodem pobiegł oznajmić Magnusa, tak żywo się sprawił, że nim do drzwi doszli, już się one otworzyły, a w progu ukazał sam gospodarz, wychodzący na spotkanie swych gości.
Był to starzec wysokiego wzrostu, z bardzo długą brodą siwą i oczyma prawie brwiami zasłoniętemi; ubrany w suknię ciemną jedwabną, pasem szerokim ujętą, w lekkim płaszczu czarnym na wierzch jéj zarzuconym i w zawoju na głowie.
Pokłonem nizkim i ręką od ust witał znajomego Magnusa, ale bystre jego oczy już postrzegły, że nie sam on przybywał; przebiegły Judeus domyślił się kogo i pewnie, po co wiedziono.
Zbigniew w klasztorze, we wstręcie i obrzydzeniu dla żydów wychowany, szedł niechętnie, trwożnie, ociągając się, a oczyma rzucając dokoła ciekawie. Magnus szepnął do ucha gospodarzowi kto był z nim, a ten jeszcze niżéj Zbigniewowi się pokłoniwszy, ujął w białe palce kraj jego szaty i do ust ją przyłożył. Ruch ten przestraszył niemal królewicza, lecz się zmógł na męztwo i twarz jakby do uśmiechu nastroił.
Weszli tedy w sień prawie ciemną, którą tylko otwarte drzwi oświecały. W lichém tém na pozór domostwie, nawet wnijście, zamiast zwykłego toku, było drewnianemi wyłożone dylami. Na prawo otworem już stały drzwi, a przez nie dużą izbę nie zbyt jasną widać było.
Dokoła jéj, zamiast ław leżały poduszki i kobierce nizko usłane. Część téż podłogi grubemi, ciemnemi kobiercami wyłożoną była. Stół ze świecznikiem mosiężnym w pośrodku, także był wzorzystą okryty oponą.
Zresztą nie było w izbie nic, oprócz szafy, w któréj gliniane, dziwnych kształtów naczynia, kubki i dzbanki ustawione były. Nic tu jeszcze nie oznajmywało tych wielkich dostatków, o których mówiono, złota i srebra nigdzie widać nie było.
Że innego siedzenia nad owe poduszki nie było, gospodarz wskazał je przybyłym, a sam znikł na chwilę, pospiesznym uchodząc krokiem.
Lecz jak szybko odszedł, tak prędko nazad powrócił i jedną ręką trzymając się za brodę, drugą za pas stanął w pełnéj poszanowania postawie naprzeciw Zbigniewa i Magnusa. Dobek, który się wsunął za nimi, ku kątowi się skrył, ciekawe posyłając oczy na wszystkie strony.
Do rozmowy z Natanem nie potrzeba było tłumacza, umiał on już nieco pospolitego języka, a mówiono, że i wiele innych rozumiał, bo długo wprzód żył po różnych krajach niżeli się tu dostał.
Magnus ustąpił z nim nieco na stronę, w cichości naprzód oznajmując mu, z czém i po co przybywał. Dobek zdala śledzący obu ich ruchy, postrzegł naprzód przerażenie Natana, zarzekanie się jakieś, uderzanie w piersi gwałtowne, miotanie rękami, potrząsanie głową. Potém coraz łagodniejący spór trwał dosyć długo, nim się jakby poddaniem smutném i uległością zakończył.
W tém chłopak młody w długiéj sukni ciemnéj, wniósł na płaskiéj misie cynowéj ogromną flaszę i trzy kubki pozłociste.
Na twarzy Zbigniewa trwoga się odmalowała.
— Struć nas gotów, lub zaczarować — szepnął Dobkowi.
— Cóżby mu z tego przyszło? — odparł towarzysz. — Jest sposób na to, sam on z nami napić się musi.
— Czyż nie wiesz o tém, że truciciele sposoby na to mają, ażeby im trucizna nie szkodziła — szeptał Zbigniew przelękły — ja usty nie dotknę tu ani jadła ani napoju.
— Do woli waszéj — odezwał się Dobek — ja to wiem, iż oni mają wina z gorących krajów, jakich u nas nikt nie zna, słodkie jak miód, a jak ogień rozgrzewające. Nie pogardzę przyjęciem.
Natan rad zapewne, iż przyniesione wino niemiłemu naleganiu nań folgę uczyniło, ukłonami jął na nie zapraszać, lecz Magnus téż nie bardzo rad był pić, czarów zarówno obawiając się i trucizny. Stary nalegał mocno, a nawykły widać do podobnych obrzędów, sam pierwszy nalał trochę wina do kubka, pijąc za zdrowie gości i do kolan się im kłaniając.
Wziął i Magnus kubek podany i Zbigniew téż z tą myślą, że go nazad pełnym postawi. Śmielszy a ciekawszy Dobek począł pić zaraz i skosztowawszy po piersiach się pogładził.
Napój był w istocie osobliwy, choć dla króla, ognisty, wonny, a łagodnie łechcący usta.
Tymczasem namiestnik zagajał sprawę, Zbigniew téż zbliżył się, bo gdzie szło o wymowę, łatwiéj sobie od innych poczynał, na słowach mu nigdy nie zbywało. Kto był, o co się ubiegał, opowiadać nie potrzebował. Magnus przyrzekał w imieniu jego wiele w późniéjszym czasie, gdy królewicz prawa swe odzyska, co nieochybnie nastąpić musiało.
Słuchał z wielką uwagą Natan.
— Choćby człowiek mały, jakim ja jestem, pragnął usłużyć waszéj miłości — rzekł powolnie, ważąc każde słowo — zkądże ma wziąć? Jak dostać?
Utyskiwać począł na bardzo ciężkie czasy, na handel trudny, na to, że karawany kupieckie po gościńcach nigdzie bezpieczeństwa nie miały, choćby w listy od królów opatrzone były, rozbijano je i obarczano opłatami.
Zaklinał się, iż zubożały był, że nie miał nic, nie mógł nic. Bił się w piersi, oczy podnosił ku niebu, brodę siwą targał i wzdychał.
Nic to nie pomagało, Magnus nalegał nań. Dobek po winie śmielszy, z kąta po słowie przyrzucał. Zbigniew téż zebrał się na wspaniałe obietnice, ofiarując się stwierdzić je pieczęcią swą, chociaż dotąd żadnéj nie miał. Opór ze strony napastowanego żyda trwał długo, ale namiestnik naciskał go, a ten był we Wrocławiu najwyższym rządcą; odmówić mu całkowicie, obrazić go i zniechęcić nie było bezpieczném.
Natan w końcu musiał ofiarować pewną ilość grzywien srebra i sukno dla ludzi książęcego dworu, zaklinając się, iż ostatki oddaje i sam ogołoconym będzie ze wszystkiego.
Językiem mówił złamanym, lecz żywo, gorąco, pomagając sobie ruchami, starając przebłagać pokorą. Oczy tylko ciemne z pod brwi nawisłych, ilekroć błysnęły, nienawiść z nich i gniew tryskał stłumiony.
Chociaż ofiara ta nie dochodziła przesadnych nadziei, z jakiemi Zbigniew jechał do Natana, trzeba się nią było ograniczyć. Tak radził Magnus, wziąwszy na stronę królewicza i biorąc żyda swojego w obronę. Stanęło na tém, iż królewicz oprócz zwrotu grzywien, opiekę swą Natanowi w przyszłéj dzielnicy zaręczał, pieniądze mu bić u siebie dopuszczał, handel swobodny, wolność od opłat pismem pod pieczęcią zapewnić obiecywał...
Sam Natan wedle słów tych pismo ułożyć się ofiarował, mając zawsze do pomocy kogoś, gdy mu było potrzeba; książę tylko przypieczętować miał nadanie, a świadki stały gotowe.
Tak w przeciągu godziny umowa zawartą została, zachęcony Dobka przykładem Magnus, wychylił kubków parę; naostatek i Zbigniew potajemnie przeżegnawszy napój, ośmielił się do niego. Wino było dobroci dziwnéj i uweselało cudownie; twarze się téż wyjaśniły, choć skutek wycieczki nie bardzo był pomyślny.
Natan nie chcąc swych gości bez podarków wypuścić, znikł znowu i po chwili wrócił z chłopakiem, który niósł trzy srebrne naczynia, dla królewicza jedno, drugie dla namiestnika, najmniejsze i najlżejsze Dobkowi.
Tak wyprowadzani aż za próg wyszli z lichego domku tego, opatrzeni nieco z łaski Marka, który podał pierwszy tę myśl szczęśliwą a sam nie mógł z niéj korzystać.
Kubki pozawijane w chustki jedwabne, czeladź u drzwi zabrała. Rozochocony Zbigniew dosiadając konia za furtą, która się natychmiast zamknęła za nimi, kazał w rogi uderzyć, śpiewać i pokrzykiwać ludziom, którzy tém raźniéj to spełnili, iż i im piwa i miodu wyniesiono, a tego się wcale nie wzdragali.
— Gdy panem tu będę — szepnął Zbigniew, pochylając się do ucha Dobkowi — wiesz co uczynię?
— Natana wasza miłość nagrodzi? — rzekł Dobek.
Rozśmiał się Zbigniew szydersko.
— Nie głupim — rzekł. — Zadrę się z nim, abym dwór mógł złupić. Znajdzie się w nim czém pożywić! Nieprawdaż! Nie godzi się, aby kaci Chrystusowi w skarby się wzmagali. Z szatanem trzymają niewierni i czary sprawiają. Kościołowi dam dziesięcinę...
Dobek nic nie odpowiedział, lecz wielkie powziął pojęcie o rozumie pana swojego.
— Ten królować potrafi! — rzekł w duchu.
Gdy w tryumfie z hałasem zajeżdżali napowrót na zamek, Marko czekał na nich w przedsieni, ciekaw, jak się im poszczęściło. Zbigniewa pytać nie chciał, Dobek śmiejąc się kubek mu swój pokazał i chustę jedwabną.
— Byłbym i ja podobny dostał — westchnął strapiony Sobiejucha, kubek w ręku obracając — a no mnie com to wszystko uczynił, wiecheć się za to dostał. Taka sprawiedliwość na świecie!
Na złagodzenie smutku, pół grzywny srebrnéj mu przyobiecano, a piwo i miód resztę żalu ugasiły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.