Królewscy synowie/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Słońce zachodziło za lasy złocąc niebiosa, które się gorzeć zdawały, tam nawet gdzie bledły jego blaski, lazur się mienił w barwę ołowianą, jaką po skwarach przybiera. Wieczór był duszny, najmniejszego ruchu w powietrzu. Na starych drzewach, które cichy klasztor otaczały, liście wisiały jakby powiędłe od gorąca. Co żyło szukało cienia, a w nim spoczynku i orzeźwienia. Niebo bez chmurki nie zapowiadało zmiany.
W klasztorze i po za tynem, który opasywał jego podwórza, cisza panowała głucha; niekiedy szmer, jakby powolnego, znużonego chodu ludzkiego przerywał ją na krótką chwilę i ginął gdzieś w dali.
Ukośne promienie słońca, zabarwione gorąco, padały na czoło małego kościołka, na mury i ściany klasztorne, silnemi cieniami oznaczając każde wgłębienie, gzéms, kamień, zarysowaną powłokę.
Jak pustka wyglądały teraz te budowy ze drzwiami pozamykanemi, z pozasuwanemi oknami, około których ani człowiek, ani zwierz, ani nawet mała ptaszyna nigdzie się nie pokazywała. Wszystko co żyło chroniło się w mury, czekało aż wieczór odżywi powietrze rosą, a noc świeżość z sobą przyniesie.
Był to rok posuchy, na polach zboża pożółkły przed czasem, samotnie stojące drzewa miały już spalone liście, w rzekach resztki wód, jakby wstrzymane w biegu, drzémały i okrywały się pleśnią; strumienie w obnażonych łożyskach jeżyły się oschłemi kamieniami, w studniach brakło wody, trzęsawiska wśród lasów gorzały; gdzieniegdzie bory zażegnięte przez pastuszków paliły się łuny szerokiemi, czerwieniąc niebo po nocach.
Powietrze przejęte było tą zgorzelizną błót i lasów, i jakby od dymu skwaśniałe.
Klasztór stojący wśród puszcz niedawno przetrzebionych, choć na owe czasy rozległy, wspaniałéj nie miał powierzchowności. Znać na nim było i trudność budowania i pośpiech może i małą troskę o kształty jego zewnętrzne. Kościół się nie wiele nad nim podnosił, a w skromnéj wieżyczce jego zaledwie para z blachy kutych dzwonów wisiała. Mury z których się składały budowy, były z kamieni polnych grubo i nie bardzo foremnie polepione. Część budowli do nich przytykająca z drewnianych brusów zaledwie ociosanych złożona, ciemniejszą barwą odbijała od ścian kamiennych.
Obok tych gmachów, dość rozległych a niepozornych, znać jednak było w podwórcach i ogrodach przytykających, troskliwą rękę, która koło nich chodziła. Bujnie tu rosły pozasadzane krzewy, którym dostarczano wody ze studni, jak świadczyły leżące na ziemi korytka; nieznane pod północném niebem rośliny kwitły tu i rozwijały się na podziw bujno i pięknie.
Na wbitych w ziemię kołach obwijały się latorośle winne, między których liśćmi już ciemne grona się zafarbowały; na grzędach rozściełały się zioła, wonią aromatyczną napełniające powietrze. Tuż około studni z któréj ożywcze na sad rozlewały się wody, wysoki krzyż drewniany ze znakami męki pańskiéj zdawał się ubłogosławiać źródło. U stóp jego na tablicy głoskami wielkiemi stał napis:

Tu es fons et vita.
(Tyś jest źródłem i życiem.)

Wpośród sadu na pochyłości wzgórza ku południowi zwróconéj założonego, ręka co trzebiła las tam niegdyś rosnący, pozostawiła kilka starych drzew rozłożystych, ocieniających szerokie przestrzenie, zieloną okryte murawą.
Pod kilką z nich stały ule z pszczołami, pod innemi leżały kamienie dla spoczynku, lecz teraz ani pszczół około ulów, ni ludzi na siedzeniach widać nie było.
W rogu sadu, gdzie kilka razem skupionych starych lip zostało, a krzaki pod niemi promieni słońca nie dopuszczały, przyparty do parkanu był daszek słomą okryty, a pod nim ława leżała z jednego kloca drzewa.
Dwóch ludzi ukrytych siedziało tu w milczeniu. Oba odziani byli w suknie czarne, braciszków klasztornych odznaczające; nie mieli jednak ani kapturków, ni zwierzchnich sukni kapłańskich. Oba młodzi byli, a choć ubiorem nie różnili się od siebie, najmniéj wprawne oko musiało w nich dojrzeć, jeśli nie stanu różnicy to charakterów i usposobienia.
Jeden z nich siedział w rogu ławy, sparty na rękach, które na kolanach trzymał jak wbite; drugi patrzący nań z rodzajem obawy i podziwienia, nieco opodal się umieścił i z oka go nie spuszczał. W rysach twarzy jego malowała się zarazem litość, podziwienie i trwoga. Ten drugi twarz miał łagodnego wyrazu, bladą, oczy niebieskie, włos jasny krótko postrzyżony, ciało wątłe i delikatne, ręce małe. Suknia czarna, zbyt dlań obszerna, w szerokich a grubych fałdach opadała na wychudzonych jego ramionach, pas którym był ściśnięty, osuwał się i zdawał rozpuszczać.
Ten, na którego on patrzał, jak gdyby tylko co mówić poprzestał, a ostatniemi słowy trwogą napełnił towarzysza — mimo sukni zakonnéj, nie miał mnicha pozoru. Odzież, którą miał na sobie zdawała się dlań za ciasną, wyszarzaną była jakby obchodzeniem się z nią niedbałém i dzikiém; w kilku miejscach widać było na niéj dziury jakby gałęźmi wyszarpane, plamy od tłuszczu i kurzawy która przylgnęła do niego. Twarz i postać cała stan ten sukni tłumaczyły. Mężczyzna był zaledwie zmężniały, bujno się jeszcze rozrastający, na wojownika może bardziéj stworzony niż na spokojnego mnicha. Ręce wystające z rękawów silne były i do dźwigania miecza lub siekiery jakby ulane; kark obnażony, ogorzały, ponad kołnierz wychodzący, nadawał głowie charakter zwierzęcéj siły jakiéjś. Wyrazistszą jeszcze nad te kształty była głowa sama z długą i wielką twarzą bladą, która miała w sobie coś dzikiego. Ponad nią obcięty włos jeżył się twardy i poplątany.
Mimo wieku młodego oblicze było prawie stare, zbladłe, zżółkłe i patrzące srogo a szydersko. Rysy jego nie piękne, wyciosane grubo a twardo, odpychały dumą i jakby złością tłumioną, trawiącą wnętrze człowieka. Szerokie dosyć usta warg nie miały prawie, jednym wązkim pasem przecinając policzki. Nad oczami brwi zmarszczone, pofałdowane, ruchome wisiały jakby je myśl jakaś ściągnęła gniewna. Z bladych oczów patrzących bystro, grozę tylko tłumionéj złości można było wyczytać.
Z pod sukni nogi wysunięte w chodakach zaniedbanych i okurzonych, tak silnie wryły się w ziemię, jakby je w nią gniew jakiś i miotanie się wkopało. Na całym też młodzieńcu widać było wyraz buntowniczy, bezsilnego uporu.
Milczeli tak, dwaj pod daszkiem siedzący dosyć długo; ostatnie promienie słońca zapadały za lasy, a ogród okrywał się pół mrokiem zwiastującym chłód wieczorny.
— Wracajmy do celi — rzekł w końcu cicho, bojaźliwie niemal młodszy brat siedzący na rogu ławy.
Zadumany smutnie młodzian odwrócił ku mówiącemu głowę, i potrząsnął nią tylko na znak, że tego uczynić nie myśli.
Po niejakim czasie, znowu cicho powtórzył towarzysz toż samo żądanie. Usłyszawszy je jakby gniewem zatrząsł się słuchający i nagle zwracając się cały do mówiącego, zawołał:
— Nie chcę! dosyć się w niéj nasiedzę... Dusi mnie ta cela wasza, zdaje mi się w niéj żem w trumnie.
— Ojciec przełożony gniewać się będzie — szepnął drugi oczy spuszczając.
Uśmiech przebiegł po ustach niecierpliwego młodzieńca, który zadrżał i twarz na chwilę ukrył w dłoniach.
— Bracie Aleksy, ozwał się łagodnym głosem drugi — bracie Aleksy, jużby wam czas było z tém się położeniem oswoić a o dawném zapomnieć. Co być nie może, tego się daremnie spodziewając człowiek dręczy tylko... Trzeba się poddać...
— Tak! tak! dziwnym bełkotliwym głosem wybuchnął brat Aleksy, w którym czuć było razem złość i szyderstwo — chcecie, to wam powiem to co wy mnie mieliście mówić?? Rozum mieć trzeba, rezygnację mieć należy, głowę skłonić, całować rękę co chłoszcze, milczeć, uśmiechać się, jakby to było szczęściem co jest karą i tyraństwem... Hę??
— A tak, tak! potwierdził młody, który słuchał z trochą podziwienia — wyrwaliście to mi z ust. A czemuż nie czynicie tego co tak dobrze znacie??
— Bo, nie mogę — zawołał brat Aleksy — bo nie jestem bratem Aleksym, tak jak wy jesteście bratem Łukaszem, ale księciem jestem i królewskim synem! Na mnicham się nie rodził, suknia ta cięży mi i ściska jak żelazna, pali jak ogień, parkany te mnie duszą, klasztór mi się wydaje więzieniem, wy katami i stróżami, a ojciec przełożony — oprawcą...
Z trwogą obejrzał się młodszy i załamując ręce zawołał:
— Na Boga! coście to rzekli! Idźcie i spowiadajcie się ze słów waszych, bunt to grzeszny.
— Idź, idź, zdradź mnie, powiedz że mi się te słowa wyrwały, jeśli chcesz — krzyknął wstając z ławy i napowrót się na nią rzucając królewski syn, z miną pogardliwą. — Braciszek Łukasz zarumieniony spuścił głowę i zamilkł.
— Nie potrzebuję ja was zdradzać — odezwał się po przestanku łagodnym głosem politowania — wy się co dzień zdradzacie sami, mową, wzrokiem, milczeniem nawet. Żal mi was.
— A co mi po twojéj litości! rozśmiał się królewicz. Ona mi téj sukni nie ściągnie i nie da swobody.
Westchnął ciężko.
— Gdybym choć zapomnieć mógł dziecinnych lat i moich nadziei, i czyja to krew płynie we mnie, i co mi wydarto.
— Zapomniéćbyście mogli gdyby wola — odezwał się brat Łukasz — wy się daremnie tém trujecie i jątrzycie. Wszystko to sny są tylko i marzenia niezdrowe.
— Jakie sny! wybuchnął królewicz znowu zrywając się z ławy i opadając na nią. Matka moja była tak dobrze żoną królewską czy książęcą jak Judyta, dla któréj ją precz odegnano, gdyby nałożnicę. Ojcem moim był król, czekało mnie panowanie. Cóż z tego że z książęcego nie szła rodu, kiedy łoże pańskie podzielała przez lat tyle. Gdybym nie był królewskim synem, gdyby się mnie nie bali, czyby mnie byli postrzygli i gwałtem zaparli w tych murach obrzydłych?
— Dajcie już pokój tym żalom — począł uśmiechając brat Łukasz — gorycz pijecie dobrowolnie.
— Daj mi ją pić — przerwał królewicz — co ci moja gorycz szkodzi? Ja tém żyję, temi piołunami się karmię — postrzygli mnie, ale i postrzyżeni na świat wracają, włosy odrastają.
— Darmo o tém nie marzyć! wtrącił braciszek.
— Któż ci powiedział że darmo? gniewliwie przerwał drugi — póki człowiek żyje, póty nic nie stracone!
Brat Łukasz ruszył tylko ramionami.
— Ach! rzekł cicho — czyż może być większe szczęście nad to jakie my tu mamy? Zaprawdę, jabym go na żadną stolicę książęcą nie mieniał. Czegoż nam brak? sługami jesteśmy największego z panów, panów pana, nie znamy trosk życia, w ciszy możemy chwalić Boga, zarabiając na królestwo niebieskie. Na tronie, na wojnie żadna chwila życia nie pewna, brat morduje brata, wrogi się zasiadają, wojna sieje niebezpieczeństwy.
— Tak — odparł szydersko królewicz — a tu! co za rozkosze! W murach ciasnych jedne ścieżki o jednéj codzień wydeptywać godzinie, milczeć, śpiewać, pościć, słuchać i powoli umierać. Tak, bracie Łukaszu, dla ciebie to wszystko dobre, ale nie dla mnie, nie dla mnie. Mnie należało i należy panowanie, mnie wydarto ziemie moje, imię moje, godność moją, starszeństwo moje, cześć matki, prawo, własność... wszystko.
Brat Łukasz wstał, stanął przed mówiącym i przypatrywał mu się bacznie.
— A nie powinniścież Bogu dziękować, że wam, jak drugim, życia albo oczów nie wydarto?
Podniósł głowę z groźném wejrzeniem królewicz.
— Tyś małe człecze — krzyknął — tyś się gdzieś rodził w ubogiéj chacie; tobie przystało za wszystko dziękować, boś ty nie miał nic; a ja się burzę, bo mi wydarto wszystko! Dosyć tego!
— Zaraz zadzwonią na chór wieczorny — rzekł Łukasz — chodźmyż już.
— Idź — jam chory, zostanę w ogrodzie, rzekł na ręku się podpierając królewicz.
— Bez was nie godzi mi się.
— Boście do mnie łańcuszkiem przykuci, stróż mój — zaśmiał się królewicz. Weź że mnie siłą, nie chcę i nie idę.
— Siły nie mam, a gdybym ją i miał nie użyłbym — rzekł Łukasz.
— Widzisz żeś stworzony do niewoli — zaśmiał się złośliwie drugi. Ja, gdybym mógł, gdyby się to na co zdało, choć cię lubię, zdusiłbym cię jak żabę aby być wolnym. Ciebie, twoję bracią zakonną, i samego przełożonego.
— Człowiecze! krzyknął przerażony brat Łukasz.
Królewicz śmiał się złośliwie — wstał z siedzenia, wyciągnął się tak silnie, że ciasna suknia zakonna pękać na nim poczęła, ręce do góry podniósł z dłoniami zaciśniętemi, popatrzał z pogardą na towarzysza i zdawał się, mimo to co mówił, zabierać do pochodu; gdy nagle, jakby zmieniwszy postanowienie, by mieć przyjemność dręczyć dodanego mu towarzysza, znowu padł ciężko na kłodę i położył się na niéj. Odetchnął całą piersią, powietrze zaczynało ostygać nieco; otarł czoło po którém krople potu spływały...
Łukasz stał, zdając się niecierpliwie oczekiwać na niego, spozierając niekiedy ku klasztorowi.
— Idziemy — rzekł z cicha.
Królewicz śmiał się urągająco.
— Czekaj, rzekł, dlatego że ty chcesz iść tak posłuszny, ja właśnie nie chcę? co mi uczynią?
— Ojciec przełożony, począł braciszek.
Królewicz ramionami ruszył z pogardą.
— Wszyscy nad wami litość mają — dodał brat Łukasz — tylko wy jéj nie macie nad sobą. Gdyby chciał ojciec przełożony, tak dobrzeby was posadził do ciemnicy na chleb i wodę jak każdego innego.
— A ja, myślisz, nie zaniósłbym do ciemnicy mojéj dumy i moich dum? szydząc rzekł brat Aleksy. I ręką zamachnął w powietrzu.
Mrok padał, ptastwo w gałęziach ruszyło się przed snem czyniąc przygotowania, około gniazd polatując z krzykiem. Jaskółki pokazały się górą szybując ponad ich głowami, leciuchny wietrzyk zaszemrał w gałęziach.
— Chodźmy już! prosił brat Łukasz.
— Iść i w dusznych murach się zamknąć teraz, gdy właśnie jest tu czém odetchnąć. Bodaj was wszystkich z tym waszym klasztorem.
Zamilkł, wziął liść z drzewa i odwilżył nim usta, ale wnet zębami poszarpał go w kawałki i odrzucił.
— Co wam dziś jest? zapytał stojący i oczekujący braciszek.
— Dziś?? a! macie słuszność, odparł żywo królewicz, prawda!! Dziś jestem gorszy, rwę się z powroza jak ciele które do rzeźni prowadzą. Wiesz czemu?
— Cóż się nowego stało?
— Miałem sen — odparł królewicz.
— Sen? Sny zsyłają złe duchy, aby kusiły ludzi. Snom nie potrzeba dawać wiary — rzekł Łukasz.
— Nieprawda, są sny prorocze — zawołał królewicz. Nie czytałżeś w biblji o snach wykładanych przez Józefa?
— Ale wy nie jesteście Faraonem — szepnął braciszek.
— Jestem synem królewskim! odparł z dumą zagadniony. Sen był straszny, dziwny, wstałem po nim jakbym wyszedł z łaźni, długo oprzytomnieć nie mogłem. Śniła mi się dawno zmarła matka moja; widziałem ją przed sobą tak, jak oto was widzę; taką piękną, silną, zdrową, jak ją niegdy pamiętam. Ale miała włos rozpuszczony, szaty podarte, wzrok z gniewu ciskający pioruny. Choć uśmiechała się do mnie, straszną była. Wyciągnęła rękę ku mnie leżącemu i poczęła głosem w którym gniew mięszał się z płaczem, choć po ustach jéj uśmiech się przesuwał. — Zbyń! — tak ona mnie nazywała. Zbyń! wstawaj, zrzuć tę suknię plugawą, zbroję wdziéj, drzwi wyłam, koń tam stoi i czeka na ciebie. Idź! śpiesz! pamiętaj że wolność ci dam na to abyś się mścił na nich wszystkich, wszystkich do ostatniego, na ojcu nawet, tak, na własnym ojcu. Mścij! mścij!
— A! okropny sen! zawołał kleryk drżący.
— Na ojcu! tak mówiła — kończył królewicz. Co mi za ojciec, który się wyparł własnego dziecięcia!! Cały dzień tętniały mi w uszach te wyrazy matki. Widzę ją jeszcze przed sobą rozkazującą — wstawaj, idź. — Mam ochotę wybić furtę klasztorną i lecieć w świat!
Zbudzony napół, wpół śpiący, mówił daléj — chciałem zaraz zerwać się posłuszny, nie mogłem. Coś mnie przybijało do łoża, głowa była jakby obręczą przykuta do poduszki, nogi jakby żelazném obciążone brzemieniem.
Wysilałem się aby wstać, jęcząc, miotając się, a nie mogąc ruszyć z łoża. Matka wołała ciągle: Wstań, idź, mścij!
Dopiero nad ranem okrutną tą męczarnią znękany zerwałem się z krzykiem, dzwon na jutrznię wołał do chóru. Obejrzałem się, matki nie było, ale głos jéj, głos ten mam jeszcze w uszach, w pamięci...
— Sen mara, Pan Bóg wiara! szepnął braciszek. Było się przeżegnać i pomodlić, ustąpiłyby siły nieczyste.
Słów tych domawiał, gdy nagle królewicz się zerwał.
— Tst! krzyknął głosem stłumionym — tst! Słyszysz?
Milczeli oba.
Na drodze wiodącéj do klasztoru, która przechodziła po za parkanem ogrodowym, coraz wyraźniéj zbliżający się słychać było tentent koni. Ucho królewicza rozróżniało już brzęk rycerskich zbroi i mieczów, głosy jakieś obce. Lice mu się mieniło.
Gościńcem jechali niewidzialni, bo parkanem zakryci jeźdźcy jacyś, których kilkunastu lub kilkudziesięciu być musiało. Długo tak słychać było wolne stąpanie koni, pobrzękiwanie oręża i zbroi. Królewicz uczepił się ławy, aby spojrzeć na drogę, ale dach spuszczający się na ogrodzenie nie przepuścił wzroku. Ciche jakieś szepty od téj gromady jeźdźców, dostawały się tylko do sadu klasztornego. W dźwiękach ich zdało się królewiczowi rozpoznawać mowę znaną, tę pierwszą, którą z ust matki słyszał w dzieciństwie. Po czole jego przepływały światła i cienie.
Teraz już i on chciał co rychléj do klasztoru powracać, bo rzeczą było pewną, że ktokolwiek byli ci podróżni, pod noc znajdujący się na gościńcu wśród lasu, musieli u mnichów szukać spoczynku i do gościnnéj furty zapukać. Królewski syn rad był zobaczyć tych obcych ludzi rycerskich, coś od nich posłyszeć, zwłaszcza że z pochwyconych kilku wyrazów, domyślał się Czechów lub Polaków.
— Chodźmy! odezwał się — żywym krokiem wyprzedzając towarzysza — chodźmy, żywo!!
Brat Łukasz z trudnością mógł za nim podążyć, tak szybko przez wązkie między krzewami i zielem zostawione ścieżki, przesuwał się królewicz, ciągle towarzysza swojego i stróża wyprzedzając. Właśnie bramą drewnianą przez całą klasztoru szerokość z sadu na dziedziniec wiodącą, dostawali się w pierwsze podwórze, gdy do zewnętrznych wrót stukać zaczęto.
W gorączce niecierpliwéj, chciał już sam królewicz biedz otwierać przybyłym, gdy brat Łukasz zatrzymał go chwytając za poły i odezwał się surowo, że to do brata odźwiernego należało, a nikt inny do wrót mięszać się nie miał prawa.
Stanął królewicz i za wrotami pierwszemi, na wpół otwartemi ukryty, mimo że go towarzysz odciągał, pozostał uparcie, chcąc koniecznie zobaczyć przybywających.
Odźwierny, człek stary, wlókł się mrucząc powoli z pękiem kluczów, nie otworzył jednak zrazu bramy, wstąpił na wschodki przy furcie, z których gościniec widać było i wyjrzał za wysokie ogrodzenie.
Rozmowy która się między nim a podróżnemi rozpoczęła, dosłyszéć nie było można. Stary zdawał się z otwarciem wahać i układać z podróżnemi o warunki, gdy, powołany, przyszedł mu w pomoc, zakonnik drugi. Układano się jeszcze; naostatek zstąpił odźwierny i otworzył nie wrota całe, ale furtę z boku, przez którą jednego z przybyłych wpuścił do wnętrza.
Cały wychylony, rozciekawiony, oczyma pożerał przybywającego brat Aleksy.
Ten który wszedł nie młodym był już mężczyzną, silnym, rycerskiego oblicza! w żelazne blachy odzianym, z hełmem kowanym na głowie, mieczem u pasa, ostrogą u nogi, cały kurzem okryty. Znać przybywał z daleka...
Barwy jego włosów dla pyłu rozpoznać nie było można, twarz też ogorzała pomalowała się dziwnie, bo pot który po niéj spływał, jakby zaschłém popstrzył ją błotem. Wąs tylko ciemny i brodę widać było na kaftan spływającą, siwizną już pomalowaną. Odźwierny starzec został u furty na straży, a drugi zakonnik powiódł gościa do przełożonego. Nim jednak zaprowadzono go do klasztoru, rycerz ów zwrócił się ku swoim i głośno do nich zawołał.
— Stać i czekać na mnie, aż wrócę.
Słowa te zadźwięczały dziwnie w uszach słuchającego królewicza, mowa to była, któréj nie słyszał już od lat kilku, która mu dziecinne przypomniała lata; ręce zacisnął silnie, twarz oblała się krwią, jasne oczy ogniem zapalały.
Byłby się rzucił naprzeciw gościa gdyby go kleryk stojący przy nim, strwożony coraz bardziej, oburącz objąwszy, gwałtem całą nie powstrzymał siłą.
— Na miłość Bożą, do celi! chodźmy do celi! bracie Aleksy — błagać począł obejmując go rękami. Do celi! My tu nic do czynienia nie mamy, to do nas nie należy!
Zrazu wyrwał mu się królewicz, i zdało się jakby iść chciał przebojem, potém spuścił głowę jakby go jakaś myśl złamała, i, słowa nie mówiąc dał się prowadzić.
Ciemnemi wschodkami poczęli na piętro wstępować. Tu wązki ciemny także korytarz, ciągnąc się przez całą długość budowy, zaledwie kilką wązkiemi otworami od podwórza oświecony, wyciągał się przed niemi cichy i pusty, smutny ze swym więziennym mrokiem i pustki milczeniem.
Tuż przy wschodach były dwie cele obok siebie. Do jednéj z nich jakby z rozpaczą jakąś, rozdrażniony wpadł królewicz, a brat Łukasz, widząc go w takim stanie, po krótkim namyśle, wcisnął się za nim.
Cela była zakonna, nielepsza od innych, po mniszemu urządzona. Jedno w niéj okno, na sad wychodzące, zasunięte okiennicą, natychmiast z trzaskiem, gwałtownie otworzył przybyły. W pół świetle, które izbę oblało, widać w niéj było łoże twarde, prosty klęcznik z krzyżem nad nim, dzban u drzwi gliniany, drewnianą misę i skrzynię, któréj wieko napół stało otworem.
Królewski syn był tu niczém więcéj jak ubogiém Ś. Benedykta dziecięciem.
Królewicz popatrzawszy przez okno, odskoczył od niego, rzucił się na twarde łóżeczko, siadł na niém i głowę zanurzył w dłonie.
Poruszony był, niespokojny, rozgorączkowany. Przybycie tych rycerzy po śnie nocnym, rodziło w nim przeczucia i nadzieje.
Milczał trochę, potém głowę podniósł i począł głosem niespokojnym.
— Słyszałeś? to są Krakowianie, to moi są. Po mowie ich poznałem. Zkąd oni tu? po co? Między Sasami? Jak? dla czego?
— To może Czesi od Pragi — odparł Łukasz — onić tak samo mówią i rozpoznać ich od Polan trudno... Czesi tu często się zapędzają.
— Oh! oh! począł królewicz — co ty mi mówisz? Czeska mowa pieszczona inaczéj brzmi niż nasza. Słowa jedne a śpiew inny. Moje ucho nawet Szlązaka rozróżni od Krakowianina, co dopiero Czechów od Polan? To są moi, Krakowianie — począł rozgorączkowując się coraz bardziéj — moi są! Sen mój! sen! konie stoją za wrotami. Siadaj, jedź, mścij! mścij. — Bełkotał coraz żywiéj i pięściami bił po kolanach...
Brat Łukasz, patrząc jak na obłąkanego ruszał ramionami, nie wiedząc co z nim robić.
— A! gdybym choć widzieć się, choć pomówić mógł z niemi — rozpoczął po przestanku królewicz. Któż wie? Serce którego z nich ulitowałoby się może krwi królewskiéj... Wzięli by mnie z téj niewoli.
Zbliżył się doń brat Łukasz, i w ramię go pocałował.
— Bracie mój — rzekł — bo mi was inaczéj nazywać nie wolno, bracie, na miłość Boga, zaklinam was, uspokójcie się! uspokójcie. Co wam pomoże mówić z niemi, aby się rany otworzyły i smutek potém urósł jeszcze? Choćby i Polanie byli, wasi, cóż oni wam pomogą? Ztąd was żadna siła nie może wyrwać.
Królewicz zlekka go odtrącił.
— Precz! — krzyknął — tyś prawy klecha... Ty tego nie rozumiesz, że kto swéj rodzonéj mowy od dawna nie słyszał, ten dla tego tylko aby się jéj napić uszami i sercem, gotówby się skazać na męki. Ty! ty!
I pogroził mu. Brat Łukasz milczał ręce załamując. Zwolna odstąpił ku oknu.
Cisza panowała w klasztorze, a że korytarz sąsiedni na podwórze wychodził, słyszeć prawie ztąd było można co się na niém działo.
Po chwili zaskrzypiały szerokie wrota, tentent koni wchodzących na dziedziniec tłumnie i wrzawę rozpoznawali braciszkowie, brzęk żelaza, rozmowę gwarną, to cichszą, to głośniejszą.
Królewiczowi twarz się paliła, nastawiał ucha, serce mu biło, zrywał się po kilkakroć z siedzenia, jakby chciał biedz, a towarzysz łagodnie, chłodno ale uparcie spychał go na łoże; w pół prośbą, na pół musem zmuszając do pozostania na miejscu.
— Cierpliwość miejcie — dodał. Jeżeli ich tu już wpuszczono, toć i do refektarza poproszą, nocleg tu pewnie mieć będą. Zobaczycie ich, posłyszycie, choćby jutro na mszy świętéj w kościele, boć bez niéj przecie odjechać nie mogą.
Zmilczał brat Aleksy, ale usta zagryzając rzucał się niecierpliwie. Szmer, który słyszeli w dziedzińcu, zrazu cichy, wzmógł się, głosy jakieś gwałtownie podnosić zaczęły, brzmieć groźno. Zdawało się jakby spór jakiś powstał między wpuszczonemi gośćmi a zakonnikami. Brat Łukasz rozpoznawał podniesiony głos Ojca przełożonego, potém odpowiedź nań hałaśliwą, niecierpliwą i okrzyk. Rycerze wtórowali swojemu, i znowu mówił przełożony, potém wszyscy razem rwali się wrzawliwie głusząc jedni drugich. Po krótkich ciszy przestankach, następowały jakby wybuchy i milczenie znowu; krzyki uparte i postukiwania oszczepami o ziemię.
Można się było domyśleć, że spór o coś zajść musiał, brat Łukasz drżał, Aleksy podchodził ku drzwiom, uśmiechał się, siadał na łóżko, zrywał.
Po burzliwéj owéj rozmowie, nastąpiło łagodniejsze mruczenie i umiarkowańsze głosy, ustał spór, wróciło znowu milczenie klasztorne tak dziwnie i niespodzianie przerwane.
Wtém na korytarzu dały się słyszeć szmer i kroki, brat Łukasz niespokojny podbiegł ku drzwiom, gdy się one otwarły szeroko i Ojciec Abdon przełożony, wszedł z twarzą chmurną, krokiem powolnym. Widać było na nim że tylko co był do gniewu pobudzony, i teraz dopiero odzyskiwał spokój zwykły i powagę.
Zjawienie się jego niespodziane w celi jednego z braciszków, było tak dziwnym wypadkiem, iż ujrzawszy go, królewicz już nawykły do karności, na pół zachowując regułę klasztorną, która z przyklęknięciem, pocałowaniem ręki witać przełożonego nakazywała, na pół się z niéj wyłamując, pochylił się tylko i nie zgiąwszy kolan, zawołał:
— Ojcze przewielebny — ojcze! to moi, Krakowianie są.
Opat spojrzał nań surowo, zatrzymał wzrok na nim, usta mu się litościwie uśmiechnęły, i rzekł z westchnieniem:
— Bogu jednemu wiadomo, ażali wy się tém cieszyć macie czy zasmucić. Tak, Polanie to są i Czesi, którzy nie mając prawa, gwałtem wymódz chcą na mnie, abym was im wydał... Ja wojny z niemi prowadzić nie mogę. Wdarli się tu jako goście, a postąpili jako gwałtownicy.
Królewicz zaledwie dosłuchawszy, wykrzyknął z radości. Radość ta była z początku tak wielką, iż padł na kolana i rękę opata niechętnie mu podaną, ucałował, ale wnet zerwawszy się z ziemi począł wołać:
— Sen mój! matka moja! koń stoi! Ja jechać muszę z niemi! Muszę...
Rzucił się niepatrząc na starszego ku drzwiom, wypadł niemi, i słychać było jak biegł po wschodach. Opat zwolna poszedł za nim zamyślony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.