Komornicy/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Komornicy
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1900
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Kozera jadł śniadanie pod oknem na ławie, kiedy usłyszał krzyk na polu.
— Kiż to dyabli! Cóż sie to dzieje?
Rzucił łyżką i wypadł przed sień. Dojrzał Chybę, umykającego po za węgły, i o kilkanaście kroków leżącą w śniegu postać. Nie wiele myślęcy, podszedł bliżej i nachylił się nad nią.
— Margoścyna Zośka... hm... zemglała, czy co?
Odchylił z niej łachy i cofnął się nagle.
— Krew!
U stóp jej śnieg poczerwieniał naokoło, tając powoli... Kozera podumał chwilę, podniósł kawałek leżącej deski i obracał go w ręku z wielką uwagą...
— Jest to rozum? — pomyślał. — Mógł dziecko zabić jedną razą... Jaki syn, taki ociec... Zbóje przeklęte!
Z widoczną złością odrzucił deskę na bok i nachylił się powtórnie nad leżącą...
— Dychasz ta jeszcze?... Nic nie mówi... musiało ją zemglić.
Ujął ją wpół i dźwignął. Spodnice się podniosły i Kozera dojrzał pod kolanem szeroką ranę, z której ściekała krew strumyczkami ku piętom.
— O, nic to! — szepnął. — Szczęście, że nieszczęścia nie było... O to nie trudno... Mógł zwalić w łeb, albo kany... Co ja tu z tobą zrobię? Juści trza cię zanieść do izby... bo jakże?
Wziął omdlałą na ręce i poniósł powoli ku chałupie.
— Widzisz! — mówił idęcy. — Jak cie ma trafić, to cie trafi... Trza było uciekać do ostatka... Okulawili cie żebraku... Bóg świecił, że sie ino na tem skończyło... Masz gorąco Panu Bogu dziękować, jak sie obaczysz... Bo to szczęście, co rzadko po ludziach chodzi... wierz mi dziecko!
Nie wierzyła, bo nie słyszała nic, przewieszona w omdleniu przez lewe jego ramię.
Wszedł z nią do sieni i pchnął drzwi nogą do izby, a stając w progu, zawołał:
— Hanka! Wyłaź!
W ciemnym kącie na łóżku coś się poruszyło.
Kozera podszedł bliżej.
— Wyłaź, padam ci, z łóżka, bo umartą niesę... rozumiesz?!
A gdy to nic nie pomagało — przytrzymał jedną ręką Zosię, a drugą szarpnął brudne okrycie na łóżku...
— E rusz-że sie ty suko! — wrzasnął.
Hanka zaskuczała cicho i zwlokła się z pościeli, ale nie mogła ustać na nogach — oparła się o ścianę.
Kozera Zośkę położył na łóżku i nastawił ku niej ucho.
— Dyszy... dyszy... Dejno mi Hanka wody!
A widząc, że dziewczyna patrzy błędnie przed siebie i, oparta o ścianę, nie rusza się na zawołanie — mruknął:
— Cierp, kie ci sie zachciało... zdechnij suko!
Ściągnął z ławy worek, wypchany słomą i rzucił przed nią na ziemię.
Hanka się osunęła na posłanie, postękując chwilami boleśnie.
— Nie jęcz mi nad uszami! — wrzasnął.
Zacięła zęby i oczy obracała wielkie, załzawione... On konewkę przysunął do łóżka i począł nabierać dłonią wodę, maczając skroń omdlałej... Oddychała ciężko parę razy i otworzyła oczy. Chciała się poruszyć, ale syknęła z bólu i zapadła na nowo w odrętwienie...
— Nic to! Zabiermy sie do nogi... — szepnął Kozera i począł zwolna, uważnie rozobuwać skórzane kerpce.
— Co tu krwie naszło... ratunecku!
Odłożył kerpce i onucki i zabrał się z powagą do operacyi...
— Boli! boli! — syknęła Zosia, gdy wodą obmywał świeżą ranę.
— Cicho... cit... — uciszał ją i obzierał się za szmatami. — Onucki trudno maczać...
Dojrzał Hanczyną koszulę na kołku, zdjął i porozrywał na pasma. Zamaczał je w konewce i począł obwijać nogę, idąc od kostek...
— Ojoj! — wrzasnęła Zosia, gdy doszedł skaleczonego miejsca.
— Cicho, cit... — uspokajał. — Ja ci tu wnet...
— Bo... boli!
— Ho! ho! ho! dziecko! dziecko! Ty jeszcze nie wiesz, co boli...
— Jezus! Marya!
— No. Już koniec... Jeszcze ci przywinę suche na wierch. Tak... Teraz spokojnie leż. Cichutko leż, nie ruszaj sie... cichutko!
Zosia uspokoiła się zwolna, przestała płakać, tylko w dołkach na zbielałej twarzy szkliły się jeszcze długo spadłe łzy...
Kozera dokończył śniadania, zaodział się i na odchodnem zbliżył się do łóżka.
— No leż-że, leż... A ty Hanka dej poziór na nią! Rozumiesz?
Hanka patrzyła błędnie przed siebie, jakby nic nie rozumiała... Splunął parę razy na podłogę i wyszedł.
— Spełniłem chrześcijański uczynek — myślał se idęcy — teraz sie napiję... O, tak! To sie rzadko trafia... Umarłego nie spotkasz, cobyś go ućciwie pogrzebał... Nagiego też nie, cobyś go przyodział... Głodnego... no, głodnych jest dość, chwała Bogu... ale zejdziesz sie to z nim wtedy, jak masz co, żebyś go nakarmił?... Dobrze, kie ci sie chory trafi... bo choć tam nie stoi doznaku: »chorego opatrzyć«, ale to sie samo rozumie, że i to musi być chrześcijański uczynek... Coby inszego było?... Tak, tak — biedny Kozero... zasługuj se na zbawienie wieczne, jak możesz, pokiela cie nogi noszą po tej świętej ziemi... Co ono mnie tak ciągnie? Na despet pódę pomału... niechże leci!
Ale ono go ciągło, choć i pomału — i zaciągło do karczmy. Amen w pacierzu...
Nie wrócił do chałupy, aż na drugi dzień zrana.
W chałupie niespodzianie zastał wnuka. I zamiast się ucieszyć...
— Cóż sie tu okociło! — wrzasnął.
Jęk na podłodze i miauk niemowlęcia był całą odpowiedzią. Bojaźń boża wstrzymała go od przekleństw, bo już miał setki dyabłów na sumieniu. Pomruczał tylko cicho i podsunął się do łóżka.
— Jakże Zosiu... śpisz?
— Nie śpię — odrzekła.
— Lepiej ci?
— Lepiej... Widzieliście ta mamę?
— O mamę sie nie tróbuj!... Nie chce ci sie jeść?
— Chce.
— Poczekajno...
Poszedł do komory i wyniósł w garnku mleko.
— Pij!
Zosia łakomie piła.
— Takie dobre!
Odetchnęła po chwili.
— A teraz leż cichutko...
Przechodząc, spojrzał na ziemię.
— No! Napijże sie i ty!...
Nachylił się ku leżącej i przytknął garnek do ust. Chlipała chciwie i długo...
— Wisz, pamiętam o tobie, choć-eś mie taką hańbą okryła... ty... ty...
Niemowlę zakrzyczało.
— Weź-że je! — mruknął ojciec. — Nie dasz rady?
Odstawił garnek i przysunął jej niezgrabnie dziecko do piersi...
— Dejże mu ssać, bo głodne... dyć-eś matka!
Chodził potem z kąta w kąt, pozierał na łóżko, na ziemię, i medytował...
— Ho, ho! Co mnie też nadało, aj co!... Kielo bied na świecie, to sie wszystkie na mnie zwaliły... I chowaj to, biedź, trap sie... Choćbyś trzy rozumy posiadł, to nie wydolesz... Na moją starość! Tak mi przyszło... Cóż poradzisz człeku?... Ochfiaruję ci to Panie na odpuszczenie wszystkich grzechów moich i na większą chwałę Twoją... Niech sie już dzieje wóla Boska... Trza je ochrzcić! — zwrócił się do Hanki.
— Dy!... — nie mogła więcej mówić.
Ból szybkim kurczem przebiegał po ciele. Łzawiła duże oczy i twarzy bladej nie odrywała od pościeli.
— Tak ci widzisz! — pokiwał głową stary. — Miałaś se to za polekce, a teraz cierp!... — A przysuwając ku niej garnek, dodał: — Masz tu mleko, jakby ci sie chciało pić... bo ja pódę! Trza upytać jakich chrzestnych ojców...
Poszedł — i nie wrócił znów, aż na drugi dzień rano. Ale nie wrócił sam: przyszła z nim kumoszka i kumotr, wszyscy troje dobrze podchmieleni.
Kozera odmienił się doznaku za jeden dzień. Rad był wielce wnukowi i raczył go wódką, ledwo że Hanka wstrzymała ten ojcowski wylew zbytniej dobroci. Za to sama pić musiała, bo ją gwałtem przyraczyli.
I Zosia nawet musiała przełknąć dwa kieliszki pornej okowity. Pierwszy wypiła chciwie, bo już od wczoraj nic nie miała w gębie; ale drugi ze łzami prawie połknęła, od przymusu.
— Nie widzieliście ta mojej mamy? — spytała.
— Mamie nic! nie tróbuj sie... Leż, kie ci dobrze!
Nie pytała się więcej, choć jej chwilami myśl uciekała do chałupy. Zdawało jej się, kiedy myślała, że już tak dawno, może na wiesnę, jak poszła z chałupy... Potem zdawało jej się, że już tak długo żyje na świecie. Napatrzyła się w ostatnim czasie tylu dziwnym rzeczom!... i nie była już ciekawą, co jej miał Wojtek powiedzieć na odchodnem.
Wnet młoda kumoszka spowiła dziecko, przyczem jej kumotr dużo nadokuczał. Gotowi — stanęli przy drzwiach, Kozera za nimi...
— Jakże mu bedzie? — pytała kumoszka.
— Sobuś, Sobuś! — zawołała Hanka.
— Niech mu bedzie Tomuś! — odparł stary. — Chrześcijańskie imię... słyszycie?
— Wóla Boska i wasza — dobiegło ze sieni.
Kumotrowie już byli na polu.
— Idziecie wy? — spytała Hanka nieśmiało.
— Muszę iść! — odparł stary. — Bo gotowi dziecka nie ochrzcić, jak sie patrzy...
— Wy go ta ochrzcicie! — sarknęła Hanka.
— Leż i słuchaj! O nic sie nie tróbuj! — wrzasnął stary i poszedł prosto za kumotrami dopilnować chrztu...
Nie wiedzieć, jak się rozeszli, że ojcowie chrzestni poszli do kościoła, a Kozera został w karczmie, przy drodze...
— Tędy muszą wracać, — pomyślał se. — I tak sie najdziemy, a nie zedrę se obuwia po próżnicy idęcy... Niby i w chałupie bych nie zdarł, ale tu lepiej że ich poczkam... Bo strasznie radbych wiedzieć, jak oni go też ochrzczą... Czy na moje wyjdzie, czy też na Hanczyne?
Skracał sobie czas, jak mógł i przepłukiwał gardło. Doczekał się ich nareszcie. Południe było, kiedy przyszli...
— Tomuś! Tomuś! — wołali odedrzwi.
— A co! Nie na moje wyszło? Bedzie ta Hanka zła! Siadajcie tu przy mnie.
Kumotr dziecko położył na pierzynie, kumoszka je nakryła chustką — i posiedli.
Kozera teraz Bogu dziękował po cichu, że doczekał się takiej uroczystości.
— Żeby to choć raz do roku! Mój Boże! Upije sie człek i ni ma wyrzutów sumienia... Ale trudno! — zwrócił się do siedzących. — Takie mie nieszczęście spotkało...
— E nie bajcież! — odrzekła kumoszka. — Czy my to nie ludzie, abo co! I nam za młodu różne sie trafiały wypadki, a... co bedziecie robić?
— Hej! — przyświadczył kumotr.
— W ręce!
— Dej Boże! Niech rośnie... niech sie krzepi!
— Jeszcze sie z wnęka pociechy doczkacie...
— Ho, ho, ho!
— Pijcież kumie!
— Nie raczcie...
— Bo u mnie, to tak. Jak mam z kim, to wypiję...
— W ręce!
— Dej wam Boże!
— I zesiedziałbych dzień, dwa dni... nic mie do chałupy nie ciągnie...
— Moiściewy!
Poczęli się raczyć serdecznie i zesiedzieli całe popołudnie, aż do późnej nocy...
Żyd już zamykał karczmę, kiedy kumoszkę zamroczyło i zemgliło doznaku. Padła na ławę, za szynkowny stół i tam już usnęła.
Kumotr uparty wykłócił się na ostatku z Kozerą i zapowiedział wszystkim, że idzie prosto do chałupy. Wstał i ruszył od stołu, ale nie mógł nijakim światem trafić do drzwi. Naobracał się po izbie, naobracał — cisnęło nim w kąt i tam ostał.
Kozera podparł głowę na pięściach, począł drzemać, jak zwykle co drugi dzień. Budziło go częste kwilenie dziecka. Po chwili oprzytomniał.
— E, trza iść do chałupy! Tu nic nie wysiedzę...
Zwykle wychodził o tej porze. Zgratał się powoli, poszukał kapelusza, chazukę zawiesił na ramionach. Teraz dziecko... Co tu z nim zrobić? Nie długo się namyślał.
— Uwiędłobyś do rana... Chodź, pódziemy do chałupy! — szepnął, wyciągając po nie ręce. — Jak ja cie tu poniesę? — myślał, trzymając je w dłoniach.
Nagle przyszedł mu pomysł nielada! Aże się roześmiał — tak się mu ta myśl spodobała...
— Czekaj... włożę cię do rękawa... Tam ci bedzie dobrze, cieplutko, jak w piecu... Bedziesz widział!
Zapiął rękaw haftkami na końcu, podniósł ramię i wsunął spowite dziecko do rękawa.
— Poniesę cię, jak kukiełkę z jarmaku... Zadziwi sie ta Hanka! Pódźmy, bo już późno...
Otworzył drzwi — na polu ciemno, mgła, drogi nie widać...
Kozera się przeżegnał krzyżem świętym i ruszył po omacku... Nogami macał chodnik i szedł prosto ku jezdnej drodze — na Koninki...
— Kanyż ta ten gościniec? — mruczał. — Ja ku niemu, on mi z pod nóg ucieka... Myślisz, że cie bedę prosił, cobyś mie poczkał? Juści! Kozera huncfot, pijak, ale sie nie bedzie dródze kłaniał...
I poszedł prosto przed siebie, zapadając w śnieg po kolana. Przysiągłby, że dobrze idzie, że go sam instynkt do domu zaprowadzi... Całą drogę mówił do dziecka, a gdyby dziecka nie miał, sprzeczałby się sam ze sobą, jak zawdy.
— Idziemy se, — mruczał — idziemy prościutko, jak sie patrzy.. Po co mamy nakładać drogi, kiedy możemy sprościć... prawda Tomuś? Jakże ci tam w rękawie — cieplutko? he?... Widzisz, pamiętaj, jakiego masz dziadka! Szanuj go! Nie poniewieraj! Bo drugiego takiego nie najdziesz, choćbyś sie dziesięć razy urodził... Wiedz se! Szanuj go, szanuj! I nie opuszczaj aż do śmierzci... Wnetki urośniesz... bedziesz widział! Ja ci to przepowiadam... Sprawię ci chazukę, jak sie patrzy, drobniutko wyszywaną... co? Portecki też, a jakże! Bedziesz se parobkiem!

»Hej... za stodołą kury pasał,
Na ramieniu portki nasał!...«

Zaśpiewał głośno.
— Nie podoba ci sie? O cóż ty beczysz?... dziecko! Miejże rozum, nie zawodź, boś nie ino ty nieszczęśliwe... Źle ci tam w rękawie? Widzisz, nie pamiętałbyś, kiedy cię chrzcili... e cicho-że!
Perswadował mu i uciszał, dopóki się dziecko nie uciszyło zupełnie.
Szedł i szedł prosto przed siebie, zapadając w śnieg coraz głębiej. Mgła obsiadła go dookoła, w oczach poczęły mu majaczyć smreki — wieże — kościoły...
— Oho, już mie zajęło! — szepnął.
Zdawało mu się, że stoi nad urwiskiem... lada chwila usunie się miałki śnieg — i wpadnie... Wracał napowrót — i to samo. Zabrał się naprzód i ze ździwieniem spotykał swoje ślady.
— W kółko mię wodzi — pomyślał. — Ale poczkaj! Ja ci sie tu nie dam. Żeby na drogę trafić...
Poszedł w prawo, myśląc rozumnie, że wyjdzie na gościniec. Nawet mu się zdawało, że widzi osiedle; wyraźnie rozpoznawał białe dachy.
— Dojdę, bo niedaleko...
Począł iść ku temu osiedlu, nie patrząc już pod nogi... byle jak najprędzej dojść do chałup!
Ale chałupy cofały się przed nim i za zbliżeniem oddalały we mgle.
— Czy widmo? — klął po cichu. — Dyć ja tu przecie zawdy muszę kany wyjść... Nie porada, cobych tu ostał. Chryste Panie!
Modlił się gorąco, odmówił wszystkie pacierze, jakie umiał na pamięć i szedł uporczywie do chałup, widnych zdaleka we mgle. Potok nie potok, zaspy, debrze, urwiska — wszystko przeszedł i zmierzył... napróżno! Począł wątpić, czy dojdzie do chałup tych przed śmierzcią...
Szczęściem mgła się podniesła i Kozera ujrzał dwie topole nad swoim okołem...
— No, chwałaż Bogu! — oddychnął ciężko i otarł pot. — Ale mnie też uwodziło, jak nigdy przedtem...
Przyspieszył kroku i prawie poczęło za mgłą świtać, kiedy stanął w izbie.
Hanka zerwała się na siedzącko.
— Kanyż Sobuś? — wrzasnęła.
— Tomuś, nie Sobuś!
— Kanyż je?
— Dyć-ech do krzty o nim zabaczył...
— Kanyż je?! Mówcie!
— Nie krzyczże! bo sie mu haw nic nie dzieje...
Podniósł prawe ramię i sięgnął.
— Chryste Panie! Dyć go nima w rękawie... o, bedziesz ta! haftka sie urwała...
— Zbóju! — skoczyła Hanka.
Zachwiał się, gdy przeleciała koło niego boskem do pola — i poszedł za nią bezmyślnie, aż ku studni...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.