Przejdź do zawartości

Kobieta bez skazy/XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Kobieta bez skazy
Wydawca Oddział Warszawski Instytutu Literackiego „Lektor“
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia »Dziennika Polskiego«
Miejsce wyd. Warszawa — Lwów — Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

Bardzo wcześnie obudził ją zapach kwiatów. Służąca przenosiła przez salon śliczny, ogromny kosz różowego kwiecia. Słońce poprzez niespuszczone story oświecało dziewczynę złotym blaskiem.
Było to ładne i bardzo żyjące.
Widząc budzącą się Renę — dziewczyna zatrzymała się.
— Jaśnie pani śpi tak niewygodnie. Ale wolałam, żeby się Jaśnie pani nie budziła. W zmartwieniu najlepszy sen.
Chwilę Rena poświęciła na opamiętanie się. Wiedziała, że jest wdową i to wiedziała najdokładniej. Pozatem zwaliła się na nią brutalnie myśl o Halskim i Kaswinie. Był tu jednak dziwny postęp.
Myślała — „ci obaj“.
Teraz już nie rozróżniała ich.
Byli po prostu i tylko „ci obaj“.
Leniwym gestem objęła Rena w posiadanie swą sypialnię. Lecz przywitała ją z pewną ulgą i zadowoleniem.
— Całe szczęście, że nie tu! — wyrzekła w duchu, obrzucając wzrokiem wnętrze cichego i składnego pokoju.
Wsunęła się pokojowa.
— Kwiaty zostawiłam w salonie! — zaanonsowała. — A kąpiel gotowa.
— Dzięki Bogu!
Szybko pomknęła Rena do łazienki. Gdy zanurzyła się w wodę, pachnącą benzoesem, radośnie zaśmiała się. Dawno, a może nigdy w życiu nie czuła takiej ulgi, jakiejś takiej ciszy w sobie, takiego uspokojenia. To znużenie, które czuła w całem ciele, nie męczyło jej. Przeciwnie, miało w sobie coś ze słodkich upojeń. Życie zaczęło ją wabić, ciało jej zdawało się jej dziwnie piękne. Pokochała je. Wstręt, który miała do siebie w pierwszej chwili, zniknął. Przeciwnie, nastąpiła jakaś wdzięczność. Wysunęła z wody zaróżowione ramię i ucałowała je z rozkoszą.
— Droga! Kochana! — wyszeptała do siebie pieszczonym głosem.
Weszła pokojowa z pantofelkami.
— Jaśnie pani dziś ślicznie wygląda!
Sięgnęła na ścianę po ręczne lusterko.
— Proszę spojrzeć!
Rena ujrzała przedewszystkiem blask dziwny swych oczu — innych — jakby przetworzonych. Nie paliły się chorobliwie gorączką, lecz płonęły równo, wyraźnie — jakby zapalone od głębi normalnem światłem.
Przetworzenie, a raczej wypięknienie jej twarzy od oczu obejmowało całość rysów zdrobniałych, delikatnych tem, co Francuzi nazywają affinés. Koło ust przeważnie wystąpił jakiś cień rozkoszy — jakiś półuśmiech warg — jakby nagle dojrzałych i nabrzmiałych...
Rena wpatrzyła się w swoje odbicie w lustrze z uwagą. Ten wyraz ust, to światło oczu, tę łunę spokoju widziała już, jakkolwiek nie na swojej twarzy.
I z pomroków niepamięci wyrwało się ku niej jedno nazwisko:
— Weychertowa!
Tak jest. Niedawno kochanka Halskiego, po nocy miłosnej, przyniosła do niej jak różę świeżo rozkwitłą taką twarz wypięknioną. Rena przypomniała sobie, jak z chciwością szukała wtedy na twarzy tej kobiety upodlających dowodów rozpusty i jakie zdziwienie ogarnęło ją na dowód jawny i otwarty, że jest zupełnie przeciwnie.
Lecz jeszcze coś więcej przejęło ją zdziwieniem.
Oto na myśl o Weychertowej i stosunku jej do Halskiego nie odczuła zupełnie dawnej furji, która szarpała jej serce na strzępy. Przeciwnie — wyciągnęła się w wannie i uśmiechnęła się.
Bardzo leciuchno, ale się uśmiechnęła.

· · · · · · · · · · · · ·

Zadzwoniono u drzwi.
Rena porwała się z wanny — usłyszała głos Halskiego.
To było nieprzewidziane. Czuła, iż coś „z tem wszystkiem musi zrobić“, ale nie chciała ani tak prędko, ani tak nagle. Odwołała pokojowę.
— Słuchaj! — wyrzekła. — Powiedz panu profesorowi, iż go przyjąć nie mogę... bo.. pan — mąż mój — umarł i...
— Dobrze!
— Powiedz, że później...
— Jutro?
— Może!...
Wróciła do wanny i znów z rozkoszą wyciągnęła się. Ziewnęła przy tem.
— Niech sobie!... — powtórzyła bezmyślnie.
Gdy w kwadrans później, okryta peniuarem, usiadła do śniadania, przeraziła się nadzwyczajnym apetytem, z jakim pochłaniać zaczęła grzanki, masło, herbatę. Upomniała się o trochę szynki i jakie dobre ciastko. Przeczytała poranne dzienniki, donoszące o jakiemś samobójstwie z miłości.
— To niema sensu! — zaopinjowała. — To niema zupełnie sensu.
Najadłszy się, zaczęła troszczyć się kwestją żałoby. Nie wiedziała, czy ma ją nosić, czy nie.
— Będzie to zależeć od tego, czy mi będzie w niej do twarzy... Sądzę jednak, że — tak!
Zadźwięczał znów dzwonek.
— Pan Kaswin!
Przymknęła oczy. Na chwilę nie doznała niesmaku, lecz równocześnie i pragnienia ponowienia się wrażeń.
Niedoświadczona — sądziła, że jest to dowód, iż „już“.
Nie wiedziała, że jest to zwykłe „jeszcze“...
— Nie! — wyrzekła. — Nie chcę... powiedz... albo... zresztą powiedz, co chcesz — bylebym miała spokój!
— Czy mam powiedzieć o śmierci pana?
— Nie! Temu nie!
Wsłuchała się w zamykające się drzwi za Kaswinem. Ułożyła się wygodnie na szezlągu — okryła pledem.
Dzień był rozkoszny, lecz trochę chłodny. Dreszcze przebiegły jej ciało. Miłe jej były dziwnie i przytulne.
— Dobrze mi!...
Myśl o żałobie przywiodła jej przypomnienie zmarłego. Lecz znów nastąpiła rzecz dziwna.
Obok trupa zjawiły się sylwetki Halskiego i Kaswina.
Jakaś ścisłość, solidarność zaczynała łączyć te trzy postacie.
— Nic dziwnego! — wytłumaczyła sobie spokojnie — do dwóch tych ludzi należałam, do trzeciego należeć pragnę.
I nagle gestem, prawie dziecinnym, wyciągnęła ręce.
— Jeszcze? Po co?...

· · · · · · · · · · ·

Zaczynała bowiem odczuwać, że są dwa rodzaje mężczyzn. Oto ci, którzy kobiecie dają rozkosz, lub ci, którzy tę rozkosz biorą, nic w zamian nie dając.
Czem Halski mógł się okazać w chwili erotycznego dreszczu? Czy tem samem obojętnem — czem był dla niej Bohusz? Wprawdzie inne kobiety szalały. Lecz i za Bohuszem inne kobiety szalały.
— To były inne!... — myślała uważnie. — Widocznie, że absolutnie zależy to od cech indywidualnych.
Mignęły jej przez myśl przedsmaki upojeń, doznanych w zbliżeniach się do Halskiego.
— Tak! — myślała — lecz przypomnij sobie także, iż straciłaś świadomość dreszczów erotycznych, gdy cię twój mąż pierwszy raz jako narzeczony pocałował. Takie próbne historje niczego nie dowodzą...
Zaszyła się w pled i zaczęła pilnie, skrzętnie badać samą siebie.
— Ani na chwilę nie wprowadzałam Halskiego pod jeden dach ze mną — myślała — nic a nic nie ciągnęło mnie do słodkiego pożycia dwojga ludzi, które rzeczywiście „pożyciem“ nazwać można. Wszystko się we mnie szarpało, płonęło. Nigdy nie było pragnienia cichych, dobrych, łagodnych chwil. Może tam coś... dawniej, gdy chciałam... wydać się za niego, ale i to miało raczej chęci powierzchownego, światowego, usankcjonowanego połączenia — ale to, co tam nazywają na świecie zżyciem się duchowem? Ha, ha!...
Zaczęła się śmiać nagle i to nawet szczerze.
— Z nim, przy nim — i myśląc o nim, o jednej tylko sprawie myśleć można było, o zadowoleniu cielesnem. Tak on jakoś wszystko sprowadzał do tego jednego mianownika. Doprawdy!
Przypomniały się jej czasy narzeczeństwa. Chłodno, zimno — przyznała, że Bohusz dawał jej masę złudzeń na przyszłość, właśnie w kierunku domowego i duchowego połączenia.
— Że nie dotrzymał, to wina losu, może jego — może... moja.
Usiadła — objęła rękami kolana, w pozie zasmuconej wdowy.
— Zły nie był znów tak bardzo — myślała łaskawie — trzeba mu będzie dać jakie kwiaty, naturalnie bez napisu.
Opanowała ją nieposkromiona wesołość.
— A gdyby tak wiecheć jak snop i szarfy — z napisem — nieutulona w żalu żona... Tableau!
Wracała jej swoboda myśli i ciała, pierwotna, dziecięca. Była jakby spłukana ciepłym, wiosennym deszczem. Jakieś przyszłości barwne tęczowo, motylo wirowały w oddali. Lecz nic w tej przyszłości nie było z barw teraźniejszych, znanych.
Witała ten fakt z wielką radością. Ciekawość ją garnęła ku sobie.
— Co będzie teraz? Co będzie?...

· · · · · · · · · · ·

Zajęczał dzwonek — rozkokotał się głupio, bez sensu.
— Masz... kogoś niesie — pomyślała trywialnie.
Wpadła pokojowa.
— Pan Halski — i bardzo prosi, aby pani przyjęła na chwilę.
Skrzywiła się i uśmiechnęła.
— Proś do salonu!
Przeszła mimo lustra i nie poprawiła włosów, nie upudrowała się.
— Ho! ho!... — pomyślała, konstatując ten fakt z pewnego rodzaju respektem dla samej siebie.
W salonie zastała Halskiego. Stał na środku, trzymając w ręku panamę.
Odrazu zauważyła, że był wyjątkowo źle ubrany. Miał garnitur z surowego jedwabiu, widocznie źle wyprany w chemicznej pralni. Spodnie były za krótkie i pięły się ku górze, to samo i rękawy. Kamizelka marszczyła się — kołnierz tworzył chomonto. W dodatku Halski miał wygląd człowieka, który jest jakiś niepewny siebie i strawiony gorączką. To wszystko nie trzymało się razem i osłabiało wrażenie.
Odrazu rzucił zdanie:
— Pani jest wdową!
Skinęła głową.
— Od kiedy?
— Od wczoraj wieczora.
— A gdy pani była u mnie, czy wiedziała już pani o tem?
Wyprostowała się dumnie.
— Co za pytanie? Gdybym wiedziała, czyż byłabym u pana?
Spojrzał na nią trochę zdumiony, trochę zderutowany.
Nastąpiła chwila milczenia.
Nie prosiła go siedzieć. Stała w oddaleniu i jakby obca.
On podjął nareszcie:
— Życie pani teraz zapewne ulegnie zmianie. Jest pani wolną, przyszłość przed panią.
Zrobiła niewyraźny gest ręką. Trochę ją to gniewało, iż on mówi o tej przyszłości.
— Życie jest wielkim względem pani dłużnikiem — ciągnął dalej. Winno jest pani wielkie odszkodowanie. Całą moc radości dozwolonej, cichej i spokojnej, do której pani ma właśnie prawo.
Rena skrzywiła usta.
— Tego mi przecież małżeństwo nie da.
Zaprzeczył żywo.
— Tylko małżeństwo! Tylko małżeństwo!
— Nie! — krzyknęła z ironją — tak, jak pan mówił dawniej — tylko miłość bujna, swobodna — bez pęt — bez ograniczeń...
Wpatrzył się w nią smutno.
— Do tej nie masz pani dość tchu — wyrzekł powoli — a za dużo masz kultury serca i ducha. A przytem pani przeszłaś taki czyściec na erotycznym szlaku, że możesz sięgnąć po najwyższe wartości życiowe w tym kierunku — po miłość jednego człowieka.
Zaczęła podśmiechiwać się cicho.
— Czy to dla pana jest najwyższą wartością miłosną?
— Tak! zawołał. — Tak!
— Mówiłeś inaczej.
— Lecz w głębi duszy miałem zawsze tę tęsknotę do zżycia się z jedną tylko kobietą. Lecz nie łatwo mi było spotkać taką kobietę. Musiałem brać, co było pod ręką — istoty pełne dreszczów, wywołanych przez innych mężczyzn, o których, kto wie, myślały może, będąc w moich objęciach. I odrzucałem je po jakimś czasie, bo marzeniem mojem było stopić ciało mej kochanki i przesączyć w moją krew — ale jako element czysty, doskonały i bez skazy — rozumiesz, Reno! — bez skazy!
Chmurna jakaś i gniewna osunęła się na obok stojące krzesło.
— Rozumiem! — odrzekła — mnie pierwszy mężczyzna, który mnie inicjował w świat zmysłów, nauczył pogardzać zmysłami. Pana pańskie kochanki nauczyły pogardzać miłością.
— I dały mi już teraz przesyt tej pogardy... Ach! Czuję zbliżającą się ku mnie melancholję tych, którzy żyli dla zmysłów...
Rena wbiła w niego niechętne oczy. Wydawał się jej śmieszny, taki melancholijny w swym źle wypranym garniturze. Szarpało ją niepokojem. Zrozumieć się, pojąć nie mogła. Czy ona to kilkanaście godzin temu wisiała u jego ust, drżąca i gotowa na wszystko dla jego uścisku?
Czy ona?
Zbliżył się do niej jakiś uroczysty, zmieniony. Dostrzegła znów, że miał na włosach trochę łupieżu. To go dobiło. Usiadł naprzeciw niej — patrzył w nią melancholijnie. Spodnie podniosły się jeszcze wyżej. Szczęściem skarpetki miał ładne, ale te już go uratować nie mogły.
On mówił tymczasem:
— Przez tę noc dzisiejszą, przez tę chwilę, którą obecnie przeżywamy, przemyślałem tyle, odrzuciłem tyle z mych negacyj, obaliłem swoje dawne ołtarze — zbliżyłem się do twoich wierzeń, do twej czystej, prymitywnej piękności dziecięcej, że po prostu roztopił się we mnie lód, który mnie otaczał.
Pochylił się prawie do stóp Reny.
— Reno! Bądź moją kochanką!
Zamknęła czemprędzej oczy, aby go nie widzieć, aby tylko odczuć wewnętrzne wrażenia, jakie te słowa na nią czyniły.
Zawrzało w niej wszystko. Jakaś groza, ból.
— Pragnęłam tego! — wyszeptała w przestrzeń — nie było szaleństwa, którego byłabym nie popełniła, aby ten cel osiągnąć.
Już był przy niej — u jej kolan — tulił głowę do niej.
— Poświęć mi całą przyszłość! — wyszeptał — bądź żoną moją!
Z długim, bolesnym krzykiem skoczyła, odtrącając go od siebie.
— Nie! Nigdy!...
— Dlaczego?
Zamilkła. I przed sobą samą usprawiedliwiać się zaczęła w myśli. Nie chciała być jego żoną, bo oddawszy się Kaswinowi, nie była już tą bez skazy, za jaką on być ją mienił.
Lecz tam, w głębi jej organizmu, tkwiła inna przyczyna.
W zbliżeniu Halski stracił nad nią władzę. Obecnie było w niej głucho. Nie reagowała. Nie wibrowało w niej już nic...
Szeroko rozwartemi oczyma wpiła się teraz w niego.
Zrozumiała — nie był dla niej niebezpieczny. To co gnało ją w objęcia jego, była nie miłość do niego, lecz pragnienie zaspokojenia wzburzonego ciała za jaką bądź cenę.
Ciało znalazło gdzieindziej źródło uspokojenia — odwracało się obojętne.
Uśmiechał się do niej niewyraźnie i zamglono. Niósł siebie w tej ofierze i pewny był przyjęcia. Twardy, zimny wyraz twarzy kobiety jednak zaniepokoił go. Ustał w pół drogi.
Pytająco patrzył.
— Co jest teraz wspólnego między mną a tym człowiekiem? Rwało ją na strzępy ironiczne pytanie, którego zgłuszyć nie mogła. Zamilkł we mnie ten jeden ton — inne rozbudzone nie były — więc...
Instynkt omylił Halskiego. Zawiódł go sromotnie. Gdyby nie dał się Renie opamiętać, cisnął się na nią z furją dawnej żądzy — kto wie, jakby się stało. Lecz on spokorniał, zniżył się — ukląkł i rozpoczął litanję. Zapomniał, że jedna noc, jedna godzina wystarczy, aby z Beatryczy zrobić Messalinę. W tej chwili już na ołtarzyku nie było Beatryczy, a raczej Messalina. I do niej wybrał się Halski z litanją. Spotkał się z chłodem.
Zbyt długo czekała.
Lecz oto, co wzrastać zaczęło w duszy Reny.
Żal, żal straszny, bezbrzeżny do tego człowieka za to wszystko, co się stało.
Tyle męczarni z jej strony, tyle łez, takiego asystowania powolnego, degradacji jej wielkiej wyniosłości, ta poniewierka w walce z żądzą, to uleganie tej żądzy, poniżanie się — wreszcie finalny obłęd, w czasie którego bez logiki, bez linji oddała się Kaswinowi — wszystko to było niezaprzeczenie dziełem klęczącego przed nią człowieka.
I do czego doprowadziło to wszystko? Do czego ta walka, w czasie której krwawo, tak bardzo cierpiała i oddała swe ciało w poniewierkę?
Do śmiesznego, nędznego rezultatu.
Do propozycji... małżeństwa!
Szalone, druzgocące burzą namiętności uniesienia, zakończone dziecinną szopką grzecznych i pobożnych malców!
Zaiste — warte były tego zakończenia noce bezsenne, białe noce, w czasie których wiła się jak gad nadeptany, jak szalejąca z pragnienia pantera, obramowana bezlitośnemi prętami klatki.
Zaiste...
Wyprostowała się i dozwoliła całej mściwości, całej pysze, całej ambicji swojej przedrzeć tamy, które drżącą z namiętności wolą wznosiła w swoim charakterze.
I wspaniałym, nie do naśladowania ruchem, właściwym tylko kobiecie, „która ma dosyć“, strząsnęła ze siebie garnącego się ku niej, w grzecznej ekstazie rozślimaczonego mężczyznę.
— Proszę! Przestań Pan! — wyrzekła prawie surowo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.