Przejdź do zawartości

Kapitan Paweł/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kapitan Paweł
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1842
Druk Drukarnia J. Wróblewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. F.
Tytuł orygin. Le Capitaine Paul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.



Starzec przez chwilę zbierał myśli, nakoniec tak zaczął:
Byli zaręczeni z sobą; nie wiem jaki przypadek poróżnił ich rodziny; zostali rozłączeni. Hrabia Morlaix nie mógł pozostać we Francyi. Musiał udać się do Saint-Domingo, gdzie jego ojciec miał posiadłość. Towarzyszyłem mu, gdyż pokładał we mnie całą ufność; byłem synem jego mamki; odebrałem razem z nim wychowanie, nazywał mnie swym bratem, ja sam pamiętałem tylko o stanie, który nas różnił. Margrabia polecił mi czuwać nad synem. Przepędziliśmy dwa lata pod niebem zwrotnika. Przez ten czas twój ojciec, zostawiony samotności w téj zachwycającéj wyspie, odbywał podrożę bez celu, używał przyjemności polowania, starając się ile możności zagoić rany serca. Lecz to było napróżno; zdawało się, że więcéj cierpiał pod promieniami skwarnego słońca. Nakoniec po dwóch latach daremnéj walki, miłość wzięła górę; potrzebował ją widzieć, lub umrzeć; wyjechaliśmy. Nigdy podróż nie była tak szczęśliwą; morze i niebo uśmiechało się do nas, poczytywaliśmy to za dobrą wróżbę. W sześć miesięcy od odjazdu z Port-au-Prince, wylądowaliśmy w Hâvre.
Panna Sablé, poszła za mąż, Margrabia d’Auray był w Wersalu pełniąc obowiązki przy Ludwika XV. Jego żona zbyt cierpiąca, aby mu towarzyszyć zamieszkiwała starożytny zamek d’Auray, którego widzisz wieże.
— Tak, pomruknął Paweł, znam go; kończ.
— Co się tycze mnie, podczas podroży jeden z mych stryjów, dawny sługa domu dKAurayów umarł, zostawiając mi w puściźnie ten domek z przyległym gruntem. Objąłem go w posiadanie. Co do twego ojca, opuścił mnie w Vannes, mówiąc: że jedzie do Paryża i tak rok tu przemieszkiwałem, nie widząc go wcale.
Jednéj nocy (jest temu dwadzieścia pięć lat) zapukano do mych drzwi, otworzyłem, twój ojciec wszedł, niosąc kobietę z twarzą zasłoniętą; udał się do tego pokoju i złożył ją na tem łóżku; potem wróciwszy do pierwszéj izby gdzie go czekałem. Ludwiku! rzekł do mnie kładąc rękę na ramieniu z wzrokiem proszącym: Ludwiku! możesz uczynić więcéj jak uratować mi życie i honor, możesz uratować życie i honor téj, którą kocham, siadaj na koń, biegnij do miasta i za godzinę bądź tu z lekarzem.
— Mówił do mnie takim głosem, iż nie można było i chwili się opóźniać: byłem posłuszny. Zaczynało dnieć, gdy przybyłem z doktorem, wprowadzony został przez hrabiego Morlaix: do tego pokoju, i drzwi się zamknęły; pozostawali tam dzień cały; noc nadeszła; twój ojciec wyszedł niosąc na rękach tęż samą kobietę zasłoniętą jak wczoraj. Wszedłem do tego pokoju i znalazłem ciebie nowonarodzonego.
— Zkądże wiesz, że ta kobieta była Margrabiną d’Auray? zapytał z powątpiewaniem Paweł.
— Tak niespodzianie i okropnie jak o twoim urodzeniu. Prosiłem hrabiego Morlaix, aby cię pozostawił przy mnie, pozwolił, a nawet czasami przychodził nas odwiedzie.
— Sam? zapytał Paweł.
— Zawsze; odpowiedział Achard, miałem tylko pozwolenie przechodzić się z tobą po zwierzyńcu; zdarzało się czasami, że margrabina zjawiała się jakby przypadkiem na zakręcie jakiéj ulicy, wołała na ciebie, a potem pieściła, jak to lubim czynić z obcem dzieckiem, gdy jest piękne. Tak cztery lata ubiegło: nakoniec jednéj nocy zapukano na nowo do mych drzwi; był to twój ojciec, spokojniejszy, lecz więcej pochmurzony jak pierwszą razą. — Ludwiku! rzekł mi, bije się jutro rano z margrabią d’Auray, jest to pojedynek śmiertelny, którego tylko ty masz być świadkiem. Daj mi więc przytułek na tę noc jedną, i potrzebne rzeczy do pisania. Siadł przed tym stołem, na tymżę samym krześle, co ty teraz siedzisz... — Paweł powstał i niesiadając więcéj, opierał się tylko o jego poręcz. Czuwał całą noc. Równo ze dniem wszedł do mego pokoju, ja nie spałem. Ty zaś moje dziecko, nieznając dumy i namiętności ludzkich, spałeś spokojny.
— Cóż dalej?
— Twój ojciec pochylił się nad kolebką i wzrok smutńy zatopił w ciebie. Ludwiku! rzekł, jeżeli zginę, oddasz to dziecię wraz z tym listem memu kamerdynerowi Fild, któremu poleciłem odprowadzić je do Selkirk w Szkocyi, i zostawić go w pewnych rękach. W dwudziestym piątym roku życia, gdy przyniesie ci drugą połowę téj monety, pytając się o swe urodzenie, powiesz mu: gdyż może jego matka będzie samą, opuszczoną. Co się tyczy tych papierów, które dadzą mu poznać matkę, oddasz dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. — Pochylił się jeszcze nad kolebką, i łza spłynęła po jego twarzy.
— Zmiłuj się! dokończ.
— Spotkanie, było w jednéj z alei tego parku, o sto kroków ztąd. Przybywszy zastaliśmy margrabiego oczekującego nas od kilku chwil. Blisko niego na ławce leżały pistolety nabite: przeciwnicy skłonili się sobie nawzajem, nie wymówiwszy słowa, margrabia ręką wskazał na broń; każdy wziął za swój pistolet, i obadwa stanęli na swych miejscach niemi i smutni, o trzydzieści kroków i zaczęli iść ku sobie. Była-to dla mnie chwila okropną, (rzekł starzec z wzruszeniem jakby był obecnym), widząc ich zbliżających się — margrabia dał ognia... Spojrzałem na twego ojca, żadnej to nie uczyniło na nim zmiany, sądziłem, że grot nie dosięgnął go; szedł aż do margrabiego, a przykładając pistolet do piersi...
— Zabił go! spodziewam się? zawołał Paweł.
— Twe życie panie, rzekł mu, należy do mnie, mógłbym je odebrać; lecz zostawiam ci, żebyś żył dla przebaczenia mi, tak jak ja ci przebaczam.
Po tych słowach upadł... kula margrabiego przeszyła mu piersi...
— O! mój ojcze! mój ojcze! zawołał Paweł. A ten człowiek żyje jeszcze? nieprawdaż on żyje? jest młody, zdoła unieść szpadę lub pistolet? Pojedziem do niego... dziś... w téj chwili; powiesz mu: oto jego syn, musisz się bić z nim. Oh! niegodziwiec!... Biada mu!...
— Bóg go ukarał! odpowiedział Achard, jest obłąkany!...
— Prawda! zapomniałem...
— Margrabia w swym obłąkaniu, znać widzi ten krwawy obraz i powtarza ciągle ostatnie słowa twego ojca.
— A więc dla tego margrabina nie opuszcza go na chwilę?
— Tak! i pod pozorem, że nie chce widzieć swych dzieci, oddaliła od niego Emanuela i Małgorzatę.
— Biedna siostra! rzekł z czułością Paweł, a teraz chcą uczynić z niéj ofiarę, łącząc ją z tym nędznikiem Lectoure!
— Tak; lecz ten nędznik Lectoure zabierze Małgorzatę do Paryża; Emanuelowi da pułk dragonów; margrabina nie będzie się lękać więcéj obecności swych dzieci; jéj tajemnica będzie grobem mliczącym, między nią i dwoma starcami, którzy jutro... téj nocy... mogą umrzeć... a tak będzie wieczne milczenie.
— Ale ja! ja!
— Czyliż wiedzą że żyjesz? czyliż od piętnastu lat dałeś jaką wiadomość o sobie, po twéj ucieczce z Selkirk? tak! nie zapomniała cię, lecz sądzi, że może...
— Czyli tak sądzisz o mej matce?...
— Przepraszam, lecz to prawda!... zbłądziłem, zapomniéj to co mówiłem...
— Tak; mówmy o tobie, o mym ojcu.
— Mamżeż dodać, że jego ostatnia wola została spełnioną. Fild przybył po ciebie, odjechałeś. Dwadzieścia jeden lat minęło od tego czasu; przez dwadzieścia jeden lat błagałem nieba o twój powrót, me prośby zostały wysłuchane. Twój ojciec odżył w tobie, widzę go... mówię do niego... nie płaczę już... jestem szczęśliwy!...
— Umarł? umarł bez bojaźni!... bez nadziei!... od jednego strzału?
— Tak... przyniosłem go tu... złożyłem na łóżku, na którym urodziłeś się, zamknąłem drzwi i poszedłem kopać grób. Przepędziłem cały dzień nad tą smutną pracą, gdyż podług woli twego ojca nikt nie miał wiedzieć o tém. Wieczorem wróciłem po trupa. Na wszystko patrzałem okiem suchem z boleścią w sercu, złożyłem ostatnie pocałowanie na tych zimnych ustach i pokryłem ciało ziemią. Dopiero, gdym powrócił, ulżyłem ciężarowi boleści wylewając łez strumienie.
Starzec zamilkł, przygnębiony ciężarem smutnych wspomnień, tylko łzy ciche rosiły twarz zoraną.
— Tak! rzekł Paweł, dopełniłeś wiernie twego obowiązku! Szlachetny mężu! pozwól mi ucałować te ręce, które oddały ostatnią posługę ojcu memu. Zostałeś wiernym przy śmierci jak za życia; pozostałeś, aby łzami zraszać kwiaty rosnące na grobie jego. O! ileż są niżsi od ciebie ci wszyscy, których imie jest głośnem... starcze wierny?... Pobłogosław mnie! zawołał padając na kolana, zastąp mi miejsce ojca.
— Pójdź w me objęcia drogie dziecię! widzę ile cierpisz. Lecz wierz mi, szczęśliwsi są umarli; wielu ludzi mało dba o życie. Twój ojciec był młodym pełen nadziei i odwagi; był ostatnim potomkiem starożytnego domu, miał rodzinę, przyjaciół, mógł dostąpić pierwszéj godności, jednak zginął nagle, jakby go pochłonęła ziemia. Nie wiem nawet czy ktokolwiek choć jednę łzę uronił, dał krok, aby go wynaleźć; wiem tylko, że od dwudziestu jeden lat, nikt nie wie o miejscu jego spoczynku.
— A moja matka nie przyszła nigdy?
Starzec milczał.
— Więc nas dwóch tylko będzie znało to miejsce. Wskaż mi je; gdyż chcę je odwiedzieć i przysięgam, że to czynić będę zawsze ile razy tylko mój okręt przybije do brzegów Francyi.
I pociągnął Acharda do pierwszego pokoju; lecz otwierając drzwi, usłyszał mały szelest od strony zwierzyńca; był to służący i Małgorzata. Paweł zwrócił się śpiesznie.
— To moja siostra! rzekł do Acharda... zostaw mnie na chwilę... muszę z nią mówić... muszę jej powiedzieć słowo, które ją uszczęśliwi, miejmy litość nad cierpiącemi!
— Pamiętaj! że to, com ci wyjawił, jest tajemnicą twej matki, rzekł Achard.
— Bądź spokojny przyjacielu! bądź spokojny, rzekł wyprowadzając Acharda, będę jéj mówił, o niéj tylko.
W téj chwili Małgorzata weszła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.