Kania i Cicha (Wóycicki, 1876)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Władysław Wójcicki
Tytuł Kania i Cicha
Pochodzenie Klechdy, starożytne podania i powieści ludowe
Wydanie trzecie pomnożone
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Andriolli, Kostrzewski, Sypniewski, Pillati, Witkiewicz, Gerson
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kania i Cicha.



W dzień świąteczny pod rozłożystą lipą, igrało grono dziatek ze wsi poblizkiéj. To rwały kwiatki, to skakały, to na drewnianych konikach harcowały; śmielsze pacholęta, darły się na lipę, dojrzawszy wróble gniazda. Nie było płaczu, radość jaśniała na czerstwych obliczach, gwar wesoły i śmiech niewinny rozlegał się w około; dzwonek z poblizkiego kościoła dał się słyszeć, bo tam mszę świętą odprawiał pobożny kapłan, pobożni wieśniacy, rodzice téj miłéj dziatwy i starsze rodzeństwo, na kolanach zanosili gorące modły do Boga.
Z jodłowego lasu, miedzą pomiędzy zbożami, wyszła mała dziewczyna w białéj szacie. Twarz miała śniadą jakby jéj ojciec Tatar; oczy wyłupiaste, chłodne, urocze; na czarnych włosach wianek z maku polnego, odbijał jak żar na czarnych węgłach, warkocz obwijała krwawa chusta. Czarny pręt dzierżyła w ręku. Szła zwolna, ale gdzie stąpiła, kwiatki usychały, trawa paliła się jak tam, kędy jadowita żmija prześliźnie. I zaszła najprzód na cmentarz wiejski, stare mogiły odgrzebuje, dobywa kości i chowa, stare trumny rozbija, i z nich także strupieszałe dobywa kości. Kędy się zbliży, zaraz obwiewa w około zimno grobowe, chłód lochu stęchłego i wilgotnego. Do człowieka nie rzekła słowa, ale sama do siebie mruczy niezrozumiałą mową. Z tamtéj strony lasu, kmiotek idąc do kościoła, potrącił tę dziewczynę, i zaraz mu się w głowie przewróciło, nie doszedł jeszcze do kościelnego muru, powiesił się na suchéj wierzbie.
Szła daléj z cmentarza przez wieś, ale sioło było puste, bo starsi bili czołem Bogu, a dziatwa igrała na trawniku pod lipą. Zaledwie dojrzała to grono niewiniątek, przysporzyła kroku, martwe ślepia wytrzeszczyła więcéj i rumianą dziewczynkę co najbliżéj stała, dotknęła czarnym prętem. Dziecina wstrzęsła się, zadrżała, i pada nieżywa; rumieniec znikł od razu, bo lice zczerniało jak węgiel. Zimno grobowe owiało grono dziatek, ustał gwar wesoły i śmiechy, krzyk trwogi rozległ się w około. Dziewczyna Cicha bije prętem, a dziatki jak pisklęta zduszone, padają, czernieją. Starsze poczęły uciekać, strach dodał im siły, rozpierzchły się na różne strony, daremnie chciała je dogonić dziewczyna Cicha.
W zielonéj dąbrowie rozproszone dziatki zbierają się razem, wabiąc się głosem przytłumionym, jak rozproszone stado kuropatw. Tam z bijącém sercem, oddychały zmęczone. Chłopię najstarsze stanęło na nogi, i z za dębu dojrzało, że dziewczyna co ich tyle zabiła, powróciła na cmentarz.
Słońce było na zachodzie, ojcowie i matki biegają po polach i ogrodach, szukając dziatek. Młoda matka pierwsza trafia na trawnik pod linę i z krzykiem rozpaczy, upada na zczerniałe zwłoki pierwszéj dziewczynki, była to jéj pierworodna córka. Na ten głos straszliwy biegną niewiasty, biegną ojcowie, schodzą się starcy. Matki rozdzierającym krzykiem, chcą przywrócić do żywota zmarłe dzieci, ojcowie w milczeniu płaczą, a starcy ze łzawem okiem mówią: był tu mór dzieci, dziewczyna Cicha. Pierwsza matka, co zwołała krzykiem inne, nie powstała już więcéj; drugie niewiasty wprowadzają z rozpaczą do chaty mężowie, starcy zabrali trupy dziatek, aby je pochować w świętéj ziemi.
W zielonéj dąbrowie wiatr ciepły powiał, właśnie słońce już tylko ostatnim promieniem świeciło, a pozostała drużyna strwożonych dziatek, nie śmiała ruszyć się z miejsca. Mglisty obłok nadpływa nad ich głowy, z pośrodka wychodzi dziewica ślicznéj urody z miłym uśmiechem. Niektóre dziatki wyciągając do niéj rączki, zawołały: matko! matko! I biegły do niéj jak do matki. Dziewica tuliła je do łona, udziela łakoci, inne patrząc na to, z radością biegną za pierwszemi, a dziewica sadza je rzędem w obłok, i gdy wybrała wszystkie, mglisty obłok uniósł się w górę, płynie lekko, dziatki gwarzą wesoło; bo je dziewica jak matka utula i pieści.
Zadzwoniły dzwony we wsi, niosą zmarłą matkę najprzód; niewiasty płaczą na swój stan sierocy, bo żadne we wsi nie zostało dziecię. Mężowie ze spuszczoną głową na piersi postępują zwolna, starcy niosą zczerniałe zwłoki morem zabitych dziatek. Jęk dzwonu pogrobowego rozległ się w około, wtedy dziewczyna Cicha niosła pełen fartuch strupieszałych kości; usłyszała ten głos powolny dzwonu, zrozumiała go dobrze, bo jéj twarz śniada, martwa, uśmiechem się rozjaśniła, a oczy mgliste rozogniły.
Wtedy razem nadpłynęła mglista chmura, w któréj dziewica Kania unosiła pozostałe grono dzieci, wydzierając je na zawsze z łona matek. Starzec jeden poznał co się święci w téj chmurze, krzyknął zatrwożony: Dzieci! Kania leci! i przycisnął zczerniałe zwłoki wnuka do siebie. Próżna trwoga, już żadnéj nie było dzieciny we wsi, jedne mór zabił, drugie chmura ciemna uniosła na zawsze, a matki sieroty zalewały się łzami, daremnie czekając powrotu zbłąkanych dzieciątek.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Władysław Wóycicki.