Przejdź do zawartości

Jego zasady

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Adolf Abrahamowicz
Tytuł Jego zasady
Podtytuł Komedja w jednym akcie
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1882
Miejsce wyd. Lwów
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



JEGO ZASADY

Komedja w jednym akcie

PRZEZ

ADOLFA ABRAHAMOWICZA.



(Prawa autorskie zastrzega się.)




LWÓW
NAKŁADEM AUTORA.
1882.



Z drukarni „Gaz. narod.” J. Dobrzańskiego i K. Gromana.


JEGO ZASADY

KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
PRZEZ
Adolfa Abrahamowicza.




OSOBY:

FILC, były sędzia, wła-
ściciel realności
AGNIESZKA, jego żona
EUFROZYNA
HORTENZYA
ROZALINA
 
córki
 
WINCENTY
DYONIZY
ANZELM
JAN, służący

(Salon skronmie umeblowany, na ścianach portrety, na biórku zegar).

SCENA I.

Jan, później Wincenty.

Jan. (sam) Nie wiem czy jest na świecie podlejsza służba, jak być lokajem; nieraz już sobie myślałem, co gorsze: lokaj, fiaker czy kominiarz? Jeszcze to lokaj u wielkiego pana, to pół biedy, ale tak jak ja, u urzędnika, co ma żonę jędzę i trzy córki, których wydać nie może, djabeł by nie wytrzymał!... to jedno tylko podoba mi się tutaj, że jestem z moim panem całkiem za pan brat. Często się też zdarza, iż jak nas razem widzą, to nie wiedzą, kto z nas pan, a kto lokaj; z tego wnoszę, że albo my obadwa do lokajów podobni albo do panów.
Wincenty. (wchodzi, patrząc na Jana) Czy to szanowny i kochany gospodarz?
Jan. (do siebie) A co? nie mówiłem, ja przecież na pana stworzony. (Do Wincentego zwracając się). Nie gospodarz proszę pana, ale lokaj gospodarza.
Wincenty. Mój kochany, czy tu mieszka pan Filc?
Jan. A mieszka.
Wincenty. Czy go zastałem?
Jan. Wyszedł, powiedział, że wnet powróci — ale pani jest w domu — jak mam oświadczyć?
Wincenty. O nie! broń Boże! chciałbym koniecznie widzieć się z samym panem; proszę cię mój kochany... jak ci na imię?
Jan. Jan, proszę Wielmożnego pana.
Wincenty. Zatem mój drogi Jasiu... (rozglądając się po pokoju) widzę, że z ciebie porządny służący; ani jednej muchy w pokoju.... nie mógłbyś mi powiedzieć, twój pan nie otrzymał przed tygodniem listu?
Jan. Co to, to nie wiem.
Wincenty. Niespodziewano się tu wuja?
Jan. I owszem — państwo ciągle mówią o jakimś wuju, niecierpliwie oczekują jego przyjazdu.
Wincenty. Czy być może? Powiadasz, że niecierpliwie go oczekują? ale czy z radością?
Jan. O! z wielką...
Wincenty. Mój Jasiu, kto tu jest główną osobą w domu?
Jan. (do siebie) Umie człowieka sobie ująć. (Do Wincentego) Kto tu główną osobą w domu, to trudno powiedzieć. Panu się zdaje, że to on, mnie się zdaje, że ja, ale co pani powie na tem zawsze się kończy. Ale pójdę obaczyć, może już pan powrócił. (wychodzi)
Wincenty. (sam) Na mój list nie odebrałem odpowiedzi, a tu oczekują mnie z niecierpliwością? Dwie sprzeczności; mam przytem wszelkie prawo przypuszczać, że mnie przyjmą nie najlepiej. Mam dwa kardynalne błędy: pustą kieszeń i zdrowy żołądek. Rzecz dziwna, wszyscy w Ameryce robią fortuny, ja pojechałem, straciłem resztę grosza i wracam podszyty wiatrem. Sprzysięgły się na mnie losy; nic mi się nie wiedzie. Mówią ludzie, że kto ma nieszczęście w kartach, jest szczęśliwym w miłości i odwrotnie; gdzietam, nawet i z tem przysłowiem jestem w niezgodzie. Ile razy zgrawszy się w karty biegiem do ukochanej, aby się pożalić, tyle razy zastałem ją nie samą; ile razy szedłem się odbijać przy zielonym stole, po zdradzie ze strony ulubionej, tyle razy zgrywałem się jak skrzypce. W końcu zachciało mi się Ameryki. Siadłem na statek i na początek dostałem... morskiej choroby. Przybywam wreszcie do Ameryki i po długiej kampanii z muchami, bąkami, z obrzydłémi gadami i całem iście amerykańskiem zoologicznem plugastwem znów powracam jak syn marnotrawny na łono rodziny — i znów miota mną niepewność czy i jak mnie tu przyjmą? Słowem ciągle mnie coś trapi. Ktoś nadchodzi.... pewno Filc, siostrzeniec w którym sobie upodobałem; ciekaw jestem jak wygląda — nie widziałem go nigdy. Oho! głos kobiecy? Pewno: żona.... wolałbym wprzód z nim się zobaczyć; może jaka jędza. Lepiej będzie dać drapaka i nadejść później; zawsze z mężczyzną sprawa łatwiejsza. Strzeżonego pan Bóg strzeże.... umykajmy! (wychodzi).
Jan. (wchodząc) Proszę Wielmożnego pana, mój Wielmożny Pan nie powrócił jeszcze. (rozgląda się) Cóżto? już go niema? Ulotnił się jak kamfora! Podejrzana figura. Czy tylko co nie świsnął?


SCENA II.
Jan — Filc.

Filc. (zziębnięty w futrze — do siebie) Ile razy chcę na czczo pozałatwiać interesa, tyle razy wszystko pozapominam, a do tego zawsze porządnie zziębnę. (zwraca się do służącego) Cóż ty gapiu, śniadania jeszcze nie przygotowałeś?
Jan. Zaraz przyniosę. Cóż ja temu winien, że nie gotowe? (wychodzi)


SCENA III.
Filc. (sam)

Filc. Codziennie jadam o pół godziny później; wkrótce do tego doprowadzą, że śniadanie dostanę po obiedzie, obiad po kolacyi, a kolacyę na drugi dzień zamiast kawy. Przysłowie powiada: Chcesz być szczęśliwym, miej skromne żądania. A któż mógł mniej żądać odemnie? Pamiętam gdyby dziś, a lat temu z górą trzydzieści, będąc nieodżałowanej pamięci kawalerem, byłem najszczęśliwszy; pragnąłem jedynie spokoju. Rano kawka z rogalkiem, świeże masełko, później gospodarski ale smaczny obiadek, (połyka ślinkę) następnie poobiednia drzemka, wieczorem kilka robrów wista, a na dobranoc partja szachów. Najlepsi przyjaciele mawiali mi wówczas: ożeń się, nie szukaj posagu, lecz dobrej gosposi. Otóż nie szukałem posagu i ożeniłem się, lecz zamiast upragnionego spokoju odbywam w domu trzydziestoletnią wojnę. W małych i wielkich utarczkach, zawsze pokonywany, zmuszony jestem nieraz stawać do bitwy z próżnym żołądkiem.


SCENA IV.
Filc — Jan.
(Jan wchodzi i na tacy przynosi herbatę, jeden rogalek i dwa kawałeczki cukru).

Jan. (stawiając herbatę na biórku) Herbatka dla Wielmożnego pana.
Filc. Cóż ty niedołęgo na starość ogłupiałeś, wszak wiesz, że zawsze kawę piję ze śmietanką i kożuszkiem?
Jan. Ha, cóż ja na to poradzę, kiedy pani powiedziała, że od dnia dzisiejszego ci co kawę pili dostaną herbatę, a służba — niewyłączając proszę Wielmożnego pana nawet mnie i guwernantki — zamiast herbaty, mleko, i to na wpół z wodą rozpuszczone... bawarka.... Wielmożny panie, popatrz się... (wskazuje na surdut) dawniej zaledwie wlazłem w pańskie rzeczy, a teraz tak leżą na mnie jak stary worek; ja mleka pić nie mogę.
Filc. Ani ja herbaty.
Jan. Aha! Zapomniałem panu powiedzieć; był tu jakiś pan.
Filc. Kto taki.
Jan. Właśnie że tego nie wiem, nie chciał powiedzieć jak się nazywa, rozpytywał się tylko o pana i...
Filc. I....?
Jan. Kto głową w domu? Ja mu powiedziałem, że to jak czasem.
Filc. Byłeś gap, zostaniesz gapiem.
Jan. Dziękuję. E! to jakaś podejrzana figura, dobrze, że czego nie świsnął.
Filc. A cóż to znów do kata; jeden wyschnięty rogalek i dwa małe kawałeczki cukru? A! to wściekłość porywa! O moja luba pani małżonko dość już tej sekatury (wywraca filiżankę, rzuca rogalkiem) Wolę pozostać na czczo. Gdybym był lepiej żywiony, dalipan dostałbym z irytacyi apoplektycznego ataku! (Służący zabiera herbatę i wychodzi — wchodzi Agnieszka).


SCENA V.
Filc — Agnieszka.

Agnieszka. Cóż pan tak hałasujesz? wiesz dobrze, że ja tego nie znoszę, że lubię spokój.
Filc. (n. s.) To wyborne, ona lubi spokój! (gł.) Chcesz mnie pani zagładzić, pogrzebać, zamiast ulubionej mojej kawki, dajesz mi płukankę do ust?
Agnieszka. Tylko nie irytuj się pan i nie zakłócaj porządku domowego. Jestem zmuszoną wprowadzać nowe oszczędności, majątku, prawda, nie masz pan, ale za to trzy dorosłe córki.
Filc. Ale kiedy oszędności[1] twoje zawsze się rozpoczynają od mego żołądka, a zresztą to nie ja, ale pani masz trzy córki.
Agnieszka. Znowu dysputa? wiesz jak jej nie lubię, skoro jednak weszliśmy na tę drogę otwartości, pozwól, że ci przypomnę co powiedziałam, gdy nam się urodziła pierwsza córka.
Filc. Co? proszę, proszę.
Agnieszka. Że to do niczego, kłopot niepotrzebny, lecz moje perswazye puszczałeś pan z wiatrem, aż nareszcie urodziła się druga a wkrótce i trzecia. Zaręczam, że gdyby nie ja, byłbyś pan z cyfrą córek do absurdum doprowadził!... Ale stało się, więc się nie odstanie.
Filc. Zapewne....
Agnieszka. Wychowałam je panu jak Bóg przykazał, a pan co ze swej strony zrobiłeś? czy postarałeś się chociażby o taką bagatelkę jak konkurenci? O! prawdziwie czuły ojczulek z ciebie, o nic się nie troszczysz tylko o swój własny żołądek.
Filc. Przedewszystkiem muszę powiedzieć, że wyszukanie konkurentów nie jest znów taką bagatelką, jak ci się zdaje, szczególniej gdy nie ma posagu, pomimo to było ich dosyć, lecz któż temu winien, że pani postanowiłaś wydawać córki po kolei; póki najstarsza nie wyjdzie, młodszej nie dasz. Pani myślisz, że to jak z masłem, dopóki stare nie wyjdzie nie napoczniesz świeżego?...
Agnieszka. Konkurenci?.... co za konkurenci?.... jacy? bardzom ciekawa....
Filc. Naprzód: sędzia powiatowy, mój kolega, z majątkiem, ogólnie poważany.
Agnieszka. Sędzia? kolega pański? cóż to za partya? we wszystkiem podobny do ciebie... safanduła, bez energii, a nawet tak samo zbudowany jak pan. Nie wierzę w przesądy, założyłabym się jednak, że miałby same córki.
Filc. No, pal djabli sędziego, ale cóż miałaś przeciw adjunktowi? Ten już pewnie w twoim guście zbudowany, w każdym razie do mnie niepodobny.
Agnieszka. Pi!... adjunkt! Cóż to za posada? Jakaż egzystencja?
Filc. Młody człowiek, mógł awansować.
Agnieszka. Awansować... awansować... pięknie by wyszły moje córki czekając na ten wasz awans. A ty, czyż starając się o mnie nieupewniałeś mnie i całą moją rodzinę, iż do dwóch lat zostanę apelacyjną konsyliarzową.... a dotąd czem jestem? he? nędzną sędziną; szczęście jeszcze, że cię nie spensjonowano... a i to zawdzięczasz jedynie mojej protekcji.
Filc. Umhu! od czasu jak się ożeniłem wszystko ci zawdzięczam... z resztą nie zapominaj moja pani, iż nie miałaś żadnego posagu i że jedynym moim rywalem był jednooki dyurnista, budową śledzia przypominający.
Agnieszka. (z irytacją) Jednooki, ale miał wzrok doskonały i nie był dyurnistą, tylko kancelistą; bardzo proszę nie przekręcać.
Filc. Niech będzie i kancelista; konstatuję tylko, że brakło mu lewego oka, za to na prawe zézował kapitalnie.
Agnieszka. Dość! Nienawidzę rekryminacji, tem bardziej, gdy mam panu coś ważnego do powiedzenia.
Filc. A prawda, ja miałem pani także coś powiedzieć.... co to u djabła? (naciera czoło, przypominając sobie)
Agnieszka. Z Anzelmem rzecz prawie ukończona. Oświadczył się wczoraj stanowczo Hortenzji i tylko maryasz zawisłym uczynił od przyzwolenia wuja.
Filc. A cóż będzie z Eufrozyną?
Agnieszka. Cóż ma być?
Filc. Przecież starsza....
Agnieszka. Cóż to ma do rzeczy?
Filc. Jestem tego samego zdania, utrzymywałaś jednak, że nie wydasz młodszej, dopóki starsza nie będzie mężatką.
Agnieszka. Zrobię wyjątek, byle przekonać pana, że nigdy racji nie masz.
Filc. No, kto ją zrozumie dam mu dukata.
Agnieszka. Możesz go sobię schować; témczasem przygotuj się na przyjazd wuja Anzelma.... powiadają, że to ma być dziwak....
Filc. Już ja sobie dam z nim radę.
Agnieszka. Ktoby go nie znał, mógłby myśleć, że to niewiedzieć jaki mąż; a to Boże zmiłuj się!.... na troje dzieci niema ani jednego syna!


SCENA VI.
Ciż — Anzelm.
(wpada skonfundowany)

Anzelm. Przepraszam państwa, iż tak niespodziewanie wpadłem, ale nagły interes...
Agnieszka. Bardzo prosimy, właśnie mówiliśmy o panu.
Anzelm. Bardzo dziękuję; jestem zaniepokojony, powiedziano mi, iż mój wuj nagle do państwa przyjechał.
Agnieszka. Nic o tem nie wiemy.
Anzelm. Dziś rano odebrałem list od niego, donosi, że przyjedzie a po drodze mówiono mi, iż go już u państwa zastanę.
Agnieszka. Tak nagle i niespodziewanie!
Filc. Czekajcie no.... coś mi Janek mówił.... (namyśla się) Patrzcie państwo, byłbym zapomniał! był tu przed chwilą jakiś jegomość....
Agnieszka. Otóż masz! to dopiero mąż! Od godziny gdéra, a o najważniejszej rzeczy zapomniał.
Filc. Wiesz dobrze, iż naczczo nic nie pamiętam. Jan to dokładniej opowie. Janie! Janie! (wchodzi Jan)
Agnieszka. (do Jana) Mów prędzej, kto tu był?
Jan. Kiedy proszę Wielmożnej pani....
Agnieszka. A to tuman!... przed chwilą?
Jan. Był, był, proszę Wielmożnej pani....
Agnieszka. Ależ kto był?
Jan. Jakiś jegomość.
Agnieszka. Jak się nazywa?
Jan. Albo ja wiem!
Agnieszka. Od czegóż cię trzymam gawronie?
Jan. Cóż ja winien, kiedy nie powiedział jak się nazywa....
Agnieszka. Więc czegoż właściwie chciał? ah! cierpliwości!
Jan. Dopytywał się o pana...
Anzelm. To on! z pewnością on! przyszedł na zwiady.
Jan. Pytał się kto głową w domu.
Anzelm. To on, to on!
Jan. Jakaś podejrzana figura.
Anzelm. To on, to on!
Jan. Dobrze, że co nie świsnął.
Anzelm. To on, to on!
Agnieszka. Co też pan pleciesz?
Anzelm. Z przerażenia nie wiem co mówię. To bardzo zacny i prawy człowiek. Lecz jak państwo wiecie, jako stary kawaler ma pewne dziwactwa, nawet nieco sfiksował na punkcie zasad i taktu domowego, lecz tutaj nie mam najmniejszej obawy, w tak zacnym domu, jak państwa.... tylko że te jego zasady....
Agnieszka. Jakież one są, powiedz pan?
Anzelm. Zamiast objaśniać bliżej, wolę państwu dać pewne wskazówki.... i tak n. p. co pani Dobrodziejka zarządzi w domu, czy to dobrze lub źle, proszę się zawsze odwołać, iż stało się to na podstawie zasad domowych; na przykład powie pani Dobrodziejka: ja rządzę wszystkiem w domu, ale dla zasady.... (namyśla się) nie — toby niebyło stosowne; ale tak: mój mąż rządzi wszystkiem w domu, jednak tylko dla zasady... (namyśla się) nie — to także źle, — tak najlepiej: rządzimy oboje... nie w tym wypadku zasada nie da się zastosować....


SCENA VII.
Ciż — Hortenzya.

Hortenzya. (n. s) A! mój narzeczony....
Anzelm. Oh pani! W chwili tak ważnej....
Hortenzya. Nierozumiem pana..
Anzelm. Wuj przyjechał....
Hortenzya. A!...
Agnieszka. Panie Anzelmie, radzibyśmy usłyszeć w końcu coś o tych zasadach szanownego wuja....
Anzelm. W tej chwili pani Dobrodziejko.... (do Hortenzji) Jak pani wiadomo chciał panią poznać, a skoro pozna, niewątpliwie....
Agnieszka. Panie Anzelmie, czekamy....
Anzelm. W tej chwili pani Dobrodziejko.... (do Hortenzji) Skoro panią raz tylko zobaczy, zezwoli bez namysłu.... (deklamuje) „Tak rzutem oka zaszczepiłasz nam w duszy żar, co nas wiecznie pożera....
Agnieszka. Ależ panie Anzelmie...
Anzelm. Ah!... zasady mego wuja? zaraz.... na przykład: mamy dzieci dla zasady.... nie, źle.... kochamy je dla zasady.... także źle; zresztą to się nie da opowiedzieć. Sama pani Dobrodziejka najlepiej zrozumie mego wuja, skoro go państwu przedstawię.
Filc. (n. s.) Postrzelony....
Anzelm. Spieszę się; muszę go odszukać.... (do Hortenzji) „Żegnaj mi żegnaj, moja kochana, za chwilę znowu powrócę....
Agnieszka. Panie Anzelmie, nie pozwól abyśmy zbyt długo czekali na wuja....
Anzelm. Idę, idę.... a w ręce pani oddaję skarby moje. (odchodzi)
Agnieszka. (d. s.) Sfiksował! (gł.) Hortenzjo, trzeba się wujowi Anzelma przedstawić jak najlepiej. Bądź poważną, nie trzepocz się, trzymaj się prosto, mów mało...
Filc. Lepiej nic...
Agnieszka. Tylko ty nie gadaj; Boże! Same córki.... i chce mieć głos....
Hortenzya. Już ja go ugłaskam...
Agnieszka. A przyczesz się... fryzura trochę się popsuła.
Hortenzya. Dobrze mamo. (wychodzi)
Agnieszka. (z godnością) Mężu! zbliża się chwila stanowcza; zbierz więc wszystkie zmysły aby sprawy nie pokpić. Idzie tu o przyszłość Hortenzji, którą jeżeli pierwej postanowiłam wydać aniżeli najstarszą córkę Eufrozynę, to jedynie, aby cię przekonać, że nigdy nie masz słuszności....
Filc. Słyszałem już o tem słyszałem! (słychać dzwonienie)
Agnieszka. Ach, otóż macie.... już idą, a tu jeszcze nie posprzątane.... i od czegoż pan jesteś głową domu?... a jak wyglądasz dzisiaj.. mizernie, jak po tyfusie!
Filc. Nie piłem jeszcze kawy.
Agnieszka. Dostaniesz czarną po obiedzie.
Filc. To mi śniadania nie zastąpi.
Jan. (wchodzi) Ten pan co był przed godziną pragnie się z Wielmożnym panem widzieć.
Agnieszka. Ah.... wuj! (do służącego) Proś ale bardzo grzecznie. (służący wychodzi) Co ja pocznę? Alboż ja mam męża? To sto razy gorzej jak być wdową! (do męża) Jak ty wyglądasz?
Filc. Co ona chce od mego wyglądania? (przypatruje się w lustrze)


SCENA VIII.
Ciż — Wincenty.
(Wchodzi Wincenty z miną radosną i robi gest największego uszanowania).

Wincenty. Przepraszam najmocniej, iż tak natarczywie i obcesowo wchodzę, lecz państwo w porę byliście powiadomieni o mojem przybyciu. (Podaje rękę Filcowi, poczem kilkakrotnie się całują) Zapewne ściskam drogiego gospodarza?
Filc. W jego własnej osobie.
Agnieszka. Z nieutajoną radością oczekiwaliśmy pana, tak zacny wuj i prawdziwy opiekun zaszczyt tylko przynosi naszemu domowi.
Wincenty. Przeczucie, które często zawodzi, tym razem nie omyliło mnie, ono mi mówiło: w tym domu znajdziesz szczerość, staropolską gościnność i serca otwarte.
Agnieszka. Gościnność u nas jest zasadą domową.
Wincenty. Łaskawa pani, gościnność nie może być zasadą, cnota ta nie w głowie, lecz w sercu ma swoje siedlisko. Przestąpiwszy raz ten próg, należę de facto już do rodziny państwa, i to dla mnie najwyższe szczęście, (zwraca się do Agnieszki) Wzakże[2] z zacną gospodynią tego domu rozmawiam, a moją od tej chwili ukochaną kuzynką?... Pozwól przeto niech w dowód wielkiego szacunku uściskam twą śliczną rączkę. (całuje Agnieszkę w rękę)
Agnieszka. (n. s) Bardzo przyjemny! Niepotrzebnie tak się lękałam.
Wincenty. Nie mogę utaić radości, którą serce me jest przepełnione na widok tej ciszy domowej, tego ogniska rodzinnego, tego przybytku wiecznej miłości i zgody...
Agnieszka. O tak panie, gdzie są zasady i takt domowy, tam wszystko regularnie jak w zegarku idzie.
Filc. Nawet bez nakręcenia.
Wincenty. (rozgląda się po pokoju) Co to za wzorowy porządek u państwa, ani jednej muchy.... ach! to kraj błogosławiony. Ja bo wracam z kraju gdzie muchy, pszczoły, owady i przeróżne gady wiecznie trapią człowieka, tego zaś co życie uprzyjemnia, te dzikie plemiona, wśród których żyłem, nie znają, na przykład: ani ozora z podlewą, ani szczupaka po żydowsku lub indyka z kasztanami..... nawet tak pojedynczych potraw nie mogą sobie przyswoić jak barszcz, zrazy, lub barania głowa z pieprzem i imbirem.
Agnieszka. Dziś jeszcze każę to wszystko na obiad sporządzić, wszakże łaskawy pan nie odmówisz nam?
Wincenty. Droga pani! Lepiej to może rozdzielić na kilka obiadów.... przyjmuję zaproszenie na wszystkie... Wyobraźcie sobie państwo, że tam.... w tym barbarzyńskim kraju jedyném mojem pożywieniem była kawa.
Filc. To mój najulubieńszy napój.
Wincenty. A jednak mogę z własnego doświadczenia upewnić, że kawa jest napojem najszkodliwszym; rozstraja nerwy, odbiera sen i sprawia nieustającą gnuśność i ospałość.
Agnieszka. (do Filca) Z czem się odezwisz[3], to nie ma sensu.
Wincenty. Pozwolicie państwo, że się ośmielę zapytać gdzie jest szanowna rodzina? Wszakże Pan Bóg w swej najwyższej dobroci licznie was obdarzył?
Agnieszka. Moje córki w tej chwili zajęte gospodarstwem domowem, dla zasady; mogę się pochwalić, że są bardzo gospodarne, przytem lube, jak trzy turkaweczki.
Wincenty. A syna państwo nie macie?
Agnieszka. Niestety!....
Wincenty. Może umarł?
Filc. Wcale się nie urodził....
Agnieszka. (do męża) Nie masz się czem chwalić.
Wincenty (n. s.) Umhu, rozumiem!
Agnieszka. To nie moja wina. Nadysputowałam i nairytowałam się dość, lecz mój mąż widocznie nie dbał o to aby mieć syna.
Filc. Cóż ja na to mogę poradzić?
Wincenty. Żal pani Dobrodziejki zupełnie jest usprawiedliwiony; znany mi jest wypadek, że brak syna stał się powodem do rozwodu.
Agnieszka. Widzisz jak nawet władze ustawodawcze piętnują takich jak ty małżonków...
Wincenty. Ale mój Boże! Ja państwa nudzę... a to ranna godzina... pewnie pani Dobrodziejce zabieram czas drogocenny?
Agnieszka. Jeśli pan Dobrodziej pozwoli pójdę zajrzeć do obory... czynię to zawsze dla zasady. Mężu, może oprowadzisz tymczasem pana po twojem gospodarstwie; lecz uprzedzam, że dział ten pozostawia nieco do życzenia.
Wincenty. Z przyjemnością służę państwu; może razem oglądniemy? (Podaje rękę Agnieszce) Zaczniemy jednak od obory... jak pani Dobrodziejka powiada dla zasady. Bardzo to dobra zasada samemu wszystkiego doglądać.
Agnieszka. Służę, bardzo chętnie! (n. s.) Podobały się moje zasady. Mądrej głowie dość na słowie... a tak się lękałam...
Filc. Do obory na czczo? Chryste Panie! co ona ze mną wyprawia!... (wychodzą).


SCENA IX.
Dyonizy (wchodzi i przegląda się po pokoju).

Dyonizy (sam). Cóż to? W całym domu jak po dżumie, nikogo nie ma; czy się może co do miejscowości pomyliłem? (wyciąga list i czyta) Na tem przedmieściu są trzy dworki: „dom pomalowany na żółto, dach na czerwono, tam są aniołki” (do siebie) z rożkami — „mój wybór padł na starszą” Niewątpliwie tu, ale szałaput, siostrzeniec pewnie nie uprzedził o mojem przybyciu. Ileż tu jest tych aniołków? zapewne dwa; wybrał starszą. Nie lubię jak kto afektuje... aniołki? Ślamazarnik czułostkowy. (wchodzi Jan).
Jan. Co Wielmożny pan sobie życzy?
Dyonizy. Gdzież państwo? Czy nie oczekiwano tu nikogo?
Jan. Owszem, zapowiedziany był przyjazd wuja pana Anzelma.
Dyonizy (do siebie) Przecież uwiadomił ich ten roztrzepaniec.
Jan. Lecz tenże przed kwadransem właśnie co przyjechał. Państwo wyszli razem do gospodarstwa.
Dyonizy (do siebie). A to szczególne zdarzenie; cóż to za wuj Anzelma? przecież drugiego nie ma. (do służącego) Oświadcz natychmiast państwu, iż pragnąłbym widzieć się z niemi; wiedzą już o mojem przybyciu... tymczasem podaj cygaro; sam się tu rozgoszczę. (Jan podaje cygaro, poczem spiesznie odchodzi).
Dyonizy (sam). Zabawne zdarzenie! Drugi wuj Anzelma! To niepodobna; musiało się niedołędze przesłyszeć. Ale gdzież Anzelm? powinien był mnie tu, na miejscu, oczekiwać. Sprzeciwiać się jego woli nie będę; nic nie mam przeciw temu małżeństwu, byle były zasady i takt w tym domu. (ogląda się po pokoju) Cóż to za bohomazy? o ile z pomieszkania sądzić mogę... biórko stare, cygaro liche... O mój panie siostrzeńcze, zdaje mi się, że prócz błogosławieństwa i nędznej zapewne wyprawy z tego domu nic nie wyniesiesz.


SCENA X.
Dyonizy, Filc, Agnieszka i Wincenty.

Dyonizy. Nie wątpię, iż mój siostrzeniec uprzedził państwa o mojem przybyciu; mam zaszczyt przedstawić się, jestem wujem i opiekunem Anzelma. Zapewne z szanownym gospodarzem mówię? (Podaje rękę Filcowi, zwracając się do Agnieszki) A to zapewne przezacna małżonka?
Filc. (pomięszany i zdziwiony) Kochany wuj Anzelma, czy być może, czy podobna?
Dyonizy. To pana tak dziwi? powtarzam wuj, i opiekun; (zwracając się do Wincentego) zapewne szanowny członek rodziny?
Filc. (pomięszany) Także wuj nowo przybyły.
Agnieszka. (do Filca) Cóż to, aż dwóch wujów? wyraźnie mówił, że ma tylko jednego....
Wincenty. O! wuj panie Dobrodzieju, wuj zatracony i odszukany.
Agnieszka. Prawdziwie nie pojmuję, Anzelm miałby mieć aż dwóch wujów?
Dyonizy. Ja znam tylko jednego wuja Anzelma, a tym jestem tylko ja.
Agnieszka. (do Wincentego) A jakimże pan wujem jesteś?
Wincenty. W najlepszym gatunku, wujem nielada, bo samego gospodarza. (zwraca się, łapiąc muchę) Oho! znowu mucha! Nie, to bąk; ukłuł mnie w sam nos.... czekaj kanaljo! (goni za muchą z chustką i wybiega aż do drugiego pokoju)
Agnieszka. (do męża się zwracając) Co to? warjat? Co to wszystko znaczy?
Filc. (namyślając się) To wuj amerykański.
Agnieszka. Nigdy mi o nim nie wspominałeś.
Dyonizy. Tem milszą jest niespodzianka....
Filc. To ja ci nie mówiłem, że pisał do mnie przed miesiącem?
Agnieszka. Ani słowa.
Filc. Widocznie zapomniałem.... (do siebie) cóż dziwnego, człowiek cały dzień na czczo....
Dyonizy. Spodziewana niespodzianka.
Agnieszka. Zapewne, zapewne.... (Wincenty powraca)
Dyonizy (do Wincentego) Kogo pan tak goniłeś?
Wincenty. Bąka?
Dyonizy. Hę?
Wincenty. Ale omyliłem się, to była mucha, z gatunku zjadliwych; taką trzeba natychmiast dusić. Raz po bankructwie mojem w Ameryce, niemając nic do roboty, wyliczyłem, że z dwóch takich much, samca i samiczki w przeciągu tygodnia 1311 młodych się wywiodło.
Dyonizy. O! o!
Wincenty. Zaręczam. Ah, panie Dobrodzieju, szczęśliwy ten nasz kraj, gdzie much mało a owadów, ani gadów zjadliwych niema wcale; bo trzeba panu Dobrodziejowi wiedzieć, że ja wracam od antypodów... Czerwonoskóry i tubylcy już są oswojeni z temi plagami — ja oswoić się niemogłem!
Dyonizy. Wiem już, że pan Dobrodziej jesteś amerykańskim wujem; tacy bywają często w rodzinie pożądani.
Wincenty. Co do mnie łaskawy panie, to rzecz wątpliwa, bo ja nie przywiozłem ze sobą ani bryły złota rodzimego, ani dyamentu ważącego 2½ funta, ale natomiast złote, prawdziwie wujowskie serce!
Dyonizy. Upewnić pana mogę, że to ma znacznie mniejszą wartość.
Wincenty. Ja też panie dobrodzieju skarbów tych nie przeceniam.
Agnieszka. (do Filca) Co ty narobiłeś?
Filc. (do Agnieszki) Wszystko by się dało jeszcze naprawić, gdybym tego nieproszonego, amerykańskiego wuja mógł za drzwi wyrzucić.
Agnieszka. (do Filca) Teraz nie można; w tej chwili trzeba go uszanować. O niedołęgo!
Dyonizy A więc państwu prócz mnie przybył drugi wuj z Ameryki... prawdziwie urodzajna gleba... (n. s.) na chwasty!
Filc. Tak, jakkolwiek żadnych na to familijnych dowodów niemamy, ale tytuł wuja z zasady tak szanujemy....
Dyonizy. Przyznam się państwu, że jestem wprost przeciwnego zdania. Bez aluzyi.... wuj w rodzinie jest często prawdziwą plagą. Jako nieproszony doradca zakłóca spokój domowy, a umiera zwykle bez testamentu, z czego proces o spadak.... dlatego też wyraźnie zastrzegam się, iż w tej chwili nie występuję jako wuj, lecz jako opiekun mego siostrzeńca.
Filc. (do Agnieszki) Widzisz, że miałem racyę, chcąc tego amerykanina za drzwi wyrzucić.
Wincenty. (do siebie) Sytuacya się gmatwa; coś mi się kwaśno robi....
Dyonizy. O ile z listu mego siostrzeńca wyrozumiałem, macie państwo dwie córeczki; mają to być anielskiej dobroci i piękności dziewczątka?
Filc. Trzy panie Dobrodzieju, wprawdzie liczba nierówna, ale to dla zasady. (do siebie) Już mu drugą zasadę zaaplikowałem....
Wincenty. Z zasady ćwierć tuzina?
Agnieszka. Nie do pana mówią.
Wincenty. Aha! (rozciąga się w fotelu)
Dyonizy. Zapewne dwie młodsze bliźniaczki, w innym bowiem razie musiałaby być najstarsza, średnia i najmłodsza.
Agnieszka. Rzeczywiście tak jest; Eufrozyna jest starszą, a między Hortenzyą a Rozaliną jakkolwiek mała różnica w wieku, zawsze jednak nie bliźniaczki.
Dyonizy. Więc panna Eufrozyna jest starsza — może nawet i znacznie od swych sióstr? (do siebie) Rozumiem.
Filc. Wielkiej różnicy niema, bośmy się zresztą nie tak dawno pobrali....
Dyonizy. Zapewne, przed laty trzydziestu....
Agnieszka. Coś około....
Filc. Jak uciął 35.
Agnieszka. Nie mieliśmy jednak długo potomstwa.
Wincenty. (drzemiąc) Cóż to za błogosławiony kraj; w każdej chwili można uciąć drzemkę, ani much, ani jadowitych gadów. (usypia)
Dyonizy. Uważam, że wuj amerykański nie cierpi na brak snu, każdemu serdecznie go zazdroszczę, ja bowiem sypiać nie mogę, jak zwykle stary kawaler.
Agnieszka. A tak świeżo pan Dobrodziej wygląda, powiem, że może nawet lepiej jak mój mąż, gdy go pierwszy raz poznałam.
Dyonizy. Wolne żarty pani Dobrodziejko; te czasy minęły już niepowrotnie, postarzeliśmy się, przepraszam za otwartość... i pani musiałaś być kiedyś bardzo piękną...
Filc. Nadzwyczajnie nigdy; to nasze pobranie się, tak się jakoś skleiło...
Agnieszka. (do Filca) Co to za mąż, świat się kończy!
Dyonizy. Mąż pani musiał być również niebrzydki, skoro zdecydowałaś się wyjść za niego.
Agnieszka. Przyrzekł mi, że będę konsyliarzową apelacyjną.... ale dlaczego to pan Dobrodziej nie ożeniłeś się?
Dyonizy. Moje starokawalerstwo zawdzięczam wyłącznie moim zasadom. Kilkakrotnie w życiu kochałem się, bah! nawet i z wzajemnością, lecz zawsze najnieszczęśliwiej w osobie, w której domu nie wyznawano zasad, które jako jedyną gwarancję szczęścia małżeńskiego uważam.
Agnieszka. Bardzo słusznie.
Dyonizy. Raz nawet zakochałem się szalenie i byłem nawzajem kochany, w chwili jednak gdy się oświadczyłem, cała rodzina panny taką mi radość okazała, iż uważałem za stosowne cofnąć się natychmiast, w zbytniej bowiem radości upatrywałem brak taktu (po chwili) Nie wątpię, iż państwo mieliście dość aspirantów, pragnących poślubić wasze córeczki?...
Filc. Wyznam szczerze, że mieliśmy nadto konkurentów rozmaitego gatunku, lecz wszyscy starali się o młodsze, podczas gdy żona postanowiła wydawać nasze córki po kolei; to była jedyna przeszkoda; (do siebie) Ta sama manipulacya co z masłem.
Agnieszka. (do Filca) Palnąłeś głupstwo! (do Dyonizego) Tak, rzeczywiście — ale w wyjątkowym razie....
Dyonizy. Nie pani, nigdy przenigdy! Zasada słuszna lub nie, raz w domu przyjęta, musi być uszanowaną! Podobny wypadek sam w życiu miałem; oświadczyłem się raz o najmłodszą i zostałem przyjęty. Przy hucznych zaręczynach wygadał się ojciec mojej narzeczonej, iż wydając pierwej młodszą, jedynie dla mnie czyni to ustępstwo. Postępek ten uznałem jako naruszenie zasad domowych, zerwałem!.... Zasady domowe uszanować należy!
Filc. (śmiejąc się) He! He! Kochany wujaszek miał serduszko gorące....
Dyonizy. Miałem i mam; lata serca nie oziębiają.
Agnieszka. Oh! to prawda! Święte słowa....
Dyonizy. Widocznie zeszliśmy na zbyt poważną rozmowę, bo amerykanin chrapie w najlepsze.
Filc. Może go zbudzić?
Dyonizy. Z zasady nie przerywam nikomu snu. Lecz co się to dzieje z moim sowizdrzałem Anzelmem, na którego państwo tak łaskawi jesteście?
Agnieszka. (do Filca) Tylko nie dziękuj, bo gotów zerwać.... (do Dyonizego) Pan Anzelm jest bardzo miłym młodzieńcem...
Dyonizy. Szczególnie w towarzystwie córek pani, które pragnę poznać jak najprędzej.
Agnieszka. O! z przyjemnością. (otwiera drzwi wołając) Kochane turkaweczki prosimy. (Wchodzą po kolei Eufrozyna, Hortenzya i Rozalina)


SCENA XI.
Ciż — Eufrozyna, Hortenzya i Rozalina.

Agnieszka. Pan Dobrodziej pozwoli, że przedstawię po koleji. Eufrozyna, pierwszy kwiat naszego związku, Hortenzya najdroższa, najukochańsza Hortenzya, istny karmeleczek, (wskazując na trzecią) a to, luba Rozalinka.
Dyonizy. (z galanteryą) Niezmiernie ucieszony jestem taką znajomością, istne kwiateczki, lilija, róża i pączek.... (do siebie) Mój siostrzeniec wybrał znacznie starszą od siebie, widocznie poszanował zasady, to dobrze, to mu się chwali...
Agnieszka. Wszystkie je zarówno kochamy, bo też poczciwe to dziatki, przytem utalentowane. Hortenzya gra bardzo ładnie na fortepianie, Eufrozynka na gitarze i śpiewa....
Dyonizy. Ale nie fałszywie? bo powiem państwu, że niczego się bardziej nie obawiam, jak fałszywej muzyki.
Agnieszka. Osądzisz pan dobrodziej sam najlepiej.
Dyonizy. I będę otwarty, znam się bowiem na muzyce, bah! nawet sam grywam na wiolonczeli.
Filc. To najpiękniejszy instrument.
Dyonizy. Jak w czyjej ręce; lecz może pozwolicie państwo, abyśmy usiedli.... (przystawia krzesła w półkole) O tak w półkolu będzie najlepiej; brakuje nam tylko w pośrodku kominka; Co to za chwila urocza!.. Takie kółko rodzinne, dla mnie zupełnie nie znane. Panna Eufrozyna oczywiście usiądzie koło mnie, tak porządek rzeczy wskazuje.
Eufrozyna. Najchętniej.
Dyonizy. Panno Eufrozyno, mój siostrzeniec nieraz wspominać musiał, jakiego ma wuja nudziarza, egoistę, pedanta... I ja jak zwykle wszyscy starzy kawalerowie wzbudzam u pań tylko politowanie, cóż nieprawda?
Eufrozyna. Pański siostrzeniec z Hortenzyą częściej o panu mówił, ze mną mniej....
Dyonizy. Otwarcie, szanowna panno Eufrozyno. Mój siostrzeniec podobał się pani? walny to chłopak, trochę roztrzepany, ale to młodość; kto się ożeni, ten się odmieni.
Eufrozyna. (do siebie) Nie pojmuję.... (głośno) Nie rozumiem dla czego pan mnie o to pyta.
Dyonizy. Pojmuję, bardzo pojmuję, skromność... cnotę tę bardzo wysoko cenię. O gdybym to ja mógł być w położeniu mego siostrzeńca, marzyć o swej ukochanej....
Eufrozyna. Myślę, że to od pana jedynie zależy....
Dyonizy. Stary jestem.
Eufrozyna. Jedni są starzy od urodzenia, podczas, gdy drudzy nigdy się nie starzeją; do tych sądzę, że pan należysz.
Dyonizy. Tak słodkich wyrazów dawno już nie słyszałem.
Eufrozyna. Widocznie unikałeś pan ludzi, którzy pokochać go byliby zmuszeni...
Dyonizy. Pani tyle dla mnie łaskawa, że sprzeczać się nie odważę.
Agnieszka. (do męża) Słyszałeś, gotowo się skleić drugie małżeństwo; to byłoby lepsze ambo, jak na loteryi.
Filc. (do Agnieszki) A ja przeczuwam ogromną konfuzyę.
Agnieszka. (do Filca) Tobie się wiecznie jakieś konfuzye przywidują.
Dyonizy. Na dobre się tu rozgadałem i nic dziwnego; godzinę tu spędzoną do najprzyjemniejszych w życiu mojem policzę, — muszę jednak na chwilkę państwa pożegnać, chociażby dla odszukania tego sowizdrzała.... (zwraca się do Agnieszki) pragnąłbym tylko z panią dobrodziejką kilka słów pomówić.
Agnieszka. Mężu, może się przejdziesz z córeczkami po ogrodzie, a ja pozostanę z szanownym opiekunem. A zabierzcie ze sobą wujaszka amerykańskiego (do córek), bo trzeba wam wiedzieć, że mamy i drugiego, nowego wujaszka.
Hortenzya. Wujaszku! Wujaszku! (Wincenty się przebudza) Chodź z nami do ogrodu.
Wincenty. A niema tam pasieki?
Hortenzya. Jest, i owszem jest.
Wincenty. To ja w takim razie nie towarzyszę; ja się pszczół boję.
Hortenzya. Nie obawiaj się wujaszku, pasieka jest, ale remanentowa, bez pszczół.
Wincenty. Jeśli tak to służę państwu. (do siebie) To mi dopiero kraj błogosławiony, pasieka jest i miód zapewne, a pszczół niema. (podaje rękę dziewczętom i podskakuje) Hip! hip!
Dziewczęta. Hip, hip! Wiwat wujaszek!
Filc. Zwaryował! (wychodzą)


SCENA XII.
Dyonizy — Agnieszka.

Dyonizy. Pragnąłbym z panią dobrodziejką otwarcie i bez ogródek pomówić, zauważyłem bowiem, że pani masz tu stanowczy głos.
Agnieszka. Jak w czem; n. p. co do córek mąż mój zupełnie na mnie polega.
Dyonizy. Otóż o jednej z nich chciałem właśnie mówić. Pani Dobrodziejko, jakkolwiek nie jestem wujem amerykańskim, mam jednak pod pewnym względem węch amerykański. Bez przesady, instynktowo czuję, że dom państwa jest pełen zasad i taktu, to też niech mi będzie wolno prosić o rękę panny Eufrozyny dla mego siostrzeńca.
Agnieszka. (skonfundowana) Hortenzyi....
Dyonizy. Wszak wyraźnie powiedziałem: Eufrozyny, bo gdyby mój siostrzeniec ważył się zuchwale sięgnąć po rękę której z młodszych córek i tym sposobem naruszył zasady domowe, nigdy, przenigdy nie podjąłbym się podobnej missyi.
Agnieszka. (coraz więcej pomięszana, ogląda się w około)
Dyonizy. Czy pani kogo szuka?
Agnieszka. Mąż mój gdzieś się zapodział. (do siebie) Ten awansowany dyurnista wszystko pogmatwał, a w chwilach krytycznych mną się wyręcza!
Dyonizy. A czy mąż pani koniecznie potrzebny? Sądziłem, że na ten związek od dawna się zgadza, bo gdyby nie był zdecydowany, to ja gotów jestem cofnąć się.
Agnieszka. Ależ uchowaj Boże! Mój mąż od dawna sprzyja panu Anzelmowi (ogląda się mówiąc do siebie) Gdzie on się zapodział?
Dyonizy. Więc to jest po prostu wahanie się macierzyńskie. Pojmuję je, a nawet wysoko cenię i poważam. Chwila to tak ważna dla matki, która kocha swą córkę.... ale mimo tego zechce pani dać odpowiedź; sprawy takie zwykłem załawiać[4] krótko i stanowczo: tak lub nie.
Agnieszka. (d. s.) Co tu począć, gotów zerwać? (gł.) Możebyśmy zaczekali na siostrzeńca, do odbycia finalnej ceremonii obecność jego jest konieczną, niezbędną....
Dyonizy. Wierzaj mi pani, iż obecność Anzelma w tej chwili jest już zbyteczną. (chrząka) Jako wuj i opiekun wypełniam ściśle jego życzenie i jestem li tłumaczem jego uczuć, dając tem samem przyzwolenie z mej strony. Odbycie ceremonji i zamiana pierścionków, łzy, itp. na co wszyscy członkowie rodziny niewątpię zaproszeni będą, nastąpi i tak później.
Agnieszka. A, zapewne, zapewne!
Dyonizy. A więc dla skrócenia dyskussyi podaj mi pani rękę, a rzecz będzie skończoną. (Agnieszka skonfundowana podaje rękę — ogląda się mówiąc) Gdzież ten mąż się zapodział?
Dyonizy. Widzisz pani, jak od zasady raz przyjętej nienależy odstępywać; któż może zaręczyć, czy Anzelm byłby nie prosił o rękę Hortenzyi lub Rozaliny, lecz to byłoby z krzywdą dla Eufrozyny, która stosownie do wieku powinna pierwsza iść za mąż.
Agnieszka. Byłam nawet przekonaną, że pan Anzelm o Hortenzyi myśli...
Dyonizy. Na cóż byłoby mu się to przydało w obec moich i państwa zasad? (po chwili) Teraz wypada nam przejść do drugiej niemniej ważnej kwestyi, t. j. do posagu.... w dzisiejszych praktycznych czasach nie wolno tego pomijać.
Agnieszka. Możeby właściwiej było z moim mężem o tej sprawie pomówić?
Dyonizy. Niema potrzeby, gdyż posagu nieżądam; niemam zresztą do tego prawa, bo i ja ze swej strony memu siostrzeńcowi chociaż bym mógł, niedam nic, ani szeląga; niezgadzało by się to z mojemi zasadami, na wstępie zresztą ostrzegłem państwa, iż wuja w rodzinie najmniej cenię, i prosiłem jedyne tytułować mnie opiekunem.


SCENA XIII.
Ciż — Anzelm.

Anzelm. Łaskawa pani, drogi wujaszku! Wyjechałem naprzeciw wuja i rozminęliśmy się w drodze...
Dyonizy. Ot, jak zwykle szałaput, zamiast mnie tu oczekiwać gdzieś się zawieruszył.... dobrze, iż masz wuja, starego wyjadacza, dał on sobie radę bez ciebie (zwracając się do Agnieszki) dzięki pani.
Agnieszka. Zostawiam panów, i tak macie z sobą dużo do mówienia, (odchodząc do siebie) jeszcze chwilkę, a byłabym zemdlała. Zasady... zasady... niech go pan Bóg z jego zasadami.... (wychodzi)


SCENA XIV.
Dyonizy — Anzelm.

Dyonizy. Uściskaj swego wuja, trochę prośbą, trochę groźbą, krótko, oświadczyłem cię, zostałeś przyjęty i sprawa twego przyszłego małżeństwa najpomyślniej zakończona, z taktem i bez naruszenia moich lub cudzych zasad domowych.
Anzelm. Najserdeczniejsze dzięki wujowi, niewątpiłem nigdy o twej łasce dla mnie.
Dyonizy. Znasz mnie, wiesz przeto, iż niełatwo się decyduję lecz w tym domu, gdzie rządzą się taktem i zasadami łatwo mi to przyszło.
Anzelm. Nieprawdaż wujaszku? A jacy to mili ludzie..
Dyonizy. Prawda, prawda, jestem więc z wyboru twego zadowolony mój siostrzeńcze, a najbardziej, żeś uszanował zasadę...
Anzelm. Jaką zasadę?
Dyonizy. Bardzo naturalnie, skoro nie wybrałeś najładniejszej, ale najstarszą.
Anzelm. (zdziwiony) Jakto najstarszą? Wszakżeż Hortenzya...
Dyonizy. Eufrozyna!
Anzelm, Przecież wyraźnie mówię Hortenzya....
Dyonizy. A ja najwyraźniej odpowiadam: Eufrozyna.
Anzelm. Starsza?
Dyonizy. Starsza.
Anzelm. Najstarsza?
Dyonizy. Oczywiście najstarsza... i dlatego oświadczyłem cię o jej rękę.
Anzelm. Na miłość boską! na rany Chrystusa! to straszna konfuzya! przecież ja chciałem poślubić Hortenzyą a nie Eufrozynę!
Dyonizy. To trzeba mnie było do stu kaduków wczas uprzedzić, iż od ostatniego twego listu zmieniłeś matrymonialne zamiary. Otóż to zawsze tak z szałaputą!
Anzelm. (do siebie) A to historya! Ależ najwyraźniej wujowi napisałem, wuj chyba tendencyjnie przekręca, to... to... brak taktu prawdziwie!
Dyonizy. (zły) Mój panie! Jeszcze nikt w życiu nie posądził mnie, o brak taktu, a ty zuchwalcze wujowi i opiekunowi odmawiasz go? Na szczęście mam przy sobie dokument, twój własnoręczny list. (wyciąga list, ubiera okulary) Dom na żółto, dach na czerwono...
Anzelm. Ależ nie o tem mowa, przyjdzie oszaleć!
Dyonizy. Nieprzeszkadzaj! Patrz, stoi jak wół, dom na żółto, dach na czerwono.
Anzelm. Już słyszałem.
Dyonizy. Masz wyraźnie „o starszą”, nawet podkreśliłeś... gdyby nie list byłby mnie okłamał!
Anzelm. Czegoż to dowodzi, przecież całkiem jasno napisano: gdzie jest starsza, tam musi być i młodsza, a gdzie jest młodsza i starsza, tam może być i najstarsza.
Dyonizy. A może....
Anzelm. Widzi wuj, że może...
Dyonizy. Więc o co ci chodzi właściwie?
Anzelm. O średnią....
Dyonizy. A czemużeś łbie postrzelony napisał, że o starszą.
Anzelm. Bo starsza nie jest jeszcze najstarszą, tak jak młodsza nie jest jeszcze najmłodszą.
Dyonizy. O tem wiem, niepotrzebuję twojej nauki, że młodsza nie jest jeszcze najmłodszą.
Anzelm. Na Boga! jak można było tak się pomylić; gdybym ja coś podobnego wujowi zrobił...
Dyonizy. Zaraz: wujowi zrobił... tak jak gdyby twój wuj do ciebie się udawał, byś go oświadczał.
Anzelm. O ja nieszczęśliwy... (chodzi prędko)
Dyonizy. A dla czegóż wyraźnie nie napisać „proszę oświadczyć mnie o starszą Hortenzyę”, po imieniu nazwać, a nie posługiwać się jakąś potrójną rachunkowością?
Anzelm. Czy mogłem przypuszczać?
Dyonizy. Byłem przekonany, iż są tylko dwie, jak się okazała trzecia, sądziłem, że dwie młodsze bliźniaczki.
Anzelm. Argumentów wuja prawdziwie niepojmuję!
Dyonizy. Mój chłopcze, jesteś na to jeszcze za młody, abyś wszystko zrozumiał; zresztą ojciec panny wyraźnie powiedział mi: iż trzyma się zasady wydawania córek po kolei; wprawdzie matka coś zabełkotała, że w wyjątkowym razie.... ale że ja, gdy się mówi o zasadach, nie znam wyjątków, przeto nie zwracałem na to uwagi...
Anzelm. (rozpaczliwie) Lecz cóż Hortenzya na to?
Dyonizy. Cóż mówić mogła, kiedy nie jej, lecz Eufrozynie oświadczyłem się?
Anzelm. To stare pudło pewnie nieuważało za stósowne wyprowadzić cię z błędu?
Dyonizy. Kiedyż i ojciec milczał — prawda, że był nieobecny...
Anzelm. A matka?
Dyonizy. Matka przyjęła z rezygnacyą oświadczyny, nawet łzy widziałem, mniemałem jednak, że to zwykłe rozczulenie, bez którego ceremonja deklaracyjna obejść się nie może.
Anzelm. Wuju! ja tego ciosu nie przeżyję! Hortenzyę kocham, Eufrozyny znieść nie mogę!
Dyonizy. Cóż ja na to poradzę?
Anzelm. Przyznaj się po prostu, żeś bąka strzelił, a wszystko da się jeszcze naprawić. Hortenzyę przebłagam, o Eufrozynę jestem spokojny.
Dyonizy. Siostrzeńcze! tyle łożyłem na twoje wychowanie, a ty odpłacasz mi się taką niewdzięcznością, chcesz okryć twego opiekuna śmiesznością?
Anzelm. Więc mam może żenić się z Eufrozyną?
Dyonizy. O cóż ci chodzi? Hortenzya za lat 10 jeżeli nie gorzej, to tak samo będzie wyglądać, jak obecnie Eufrozyna, nie jestże to wszystko jedno?
Anzelm. Za lat dziesięć? a to wyborne! Nie, sto razy nie! prędzej w łeb sobie palnę, niż wuja usłucham.
Dyonizy. Pomyśl, że tu idzie także o Eufrozynę, cóż sądzić będzie o mnie? chyba, że chciałem z niej zadrwić, panna to nie pierwszej młodości, lecz nader miła, serdeczna, otwarta..
Anzelm. Gdyby moją rękę przyjęła, byłaby nikczemną, zresztą jeżeli się tak wujowi Eufrozyna podoba, to niech się wuj sam z nią ożeni.
Dyonizy. Szalona pałko!
Anzelm. Nie widzę innego sposobu dla uratowania honoru i zasad wuja.
Dyonizy. Tak mówisz? (do siebie) Dyonizy, zbierz no twoje zmysły; wszak rozum to twój nieodstępny towarzysz.. Zmuszać go, kiedy jej nie kocha, byłoby niegodnie... Jak wybrnąć z tej kabały? Również zadrwić z Eufrozyny, z starego panieństwa, tem bardziej, iż ona milutka, skromna... a co najważniejsza, że całe życie salwowałem siebie, a teraz powiedzą, iż żadnego taktu nie mam... ten zarzut byłby dla mnie strasznym ciosem.... niema sposobu, niema wyjścia, chyba sam się z Eufrozyną ożenię... to taka luba dziewczyna, a że nie młoda, będę assekurowany. Tak, sam się oświadczę — ocalę Anzelma! (do Anzelma) Anzelmie, proś tu całą rodzinę.
Anzelm. Co wuj zamierza uczynić?
Dyonizy. Polegaj na mnie, twój wuj nie w takich był tarapatach, a zawsze wybrnął.

Anzelm. Jak się ta nie komiczna komedya zakończy? (odchodzi)


SCENA XV.
Dyonizy. (sam)

Dyonizy. Mam niewinnie skrzywdzić Eufrozynę, lepiej siebie zaryzykować; dostanę kosza, pal djabli — dwa razy sam go dałem, mogę raz dostać, jak przyjmie to się ożenię, lepsze to niż poświęcenie honoru.


SCENA XVI.
Wincenty. (wchodząc)

Wincenty. Panie Dobrodzieju! Co to za kraj, nietylko w pasiece, ale w całym ogrodzie jednej pszczoły niema. (widząc Dyonizego zakłopotanego) ale co to pan Dobrodziej taki zaambarasowany, zafrasowany? na to najlepszy środek przespać się, chociażby w fotelu, tem bardziej, że tu żadnej muchy niema.


SCENA XVII.
Ciż, Agnieszka — Filc, za niemi Eufrozyna, Hortenzya i Rozalina.

Agnieszka. (do Filca) Idź naprzód, ty głowo rodziny.
Filc. Nie, ja zostanę w tyle — od lat trzydziestu korzystam z tego przywileju.
Agnieszka. (pomieszana) Pan Dobrodziej pragnąłeś się z nami widzieć, w jakimże celu? (d. s.) czego ten człowiek jeszcze chce.
Dyonizy. Łaskawa pani... (namyśla się — chwila przerwy)
Agnieszka. Słucham....
Dyonizy. Łaskawa pani — wszyscy nie wyłączając siebie jesteśmy skonfundowani; pozwolę sobie skonstatować powód, jest on prosty: mamy dwie narzeczone, a tylko jednego narzeczonego.
Agnieszka. (oburzona) To się da łatwo zmienić, w ten sposób, że będzie jeden narzeczony, ale żadnej narzeczonej!
Dyonizy. Ja pozwolę sobie zaproponować łaskawej pani coś odpowiedniejszego, przez co nikt nas nie pomówi o brak taktu, a obok tego uszczęśliwimy o jedną osobę więcej — tą osobą będę ja Proszę o rękę panny Eufrozyny dla siebie, a o rękę panny Hortenzyi dla Anzelma.
Agnieszka. (zdziwiona) Czy to żarty?
Dyonizy. (przerywa) Łaskawa pani! Ja z zasady nie żartuję nigdy! Jeżeli i panna Eufrozyna o to mnie posądzi, zrywam po raz trzeci w mojem życiu i ostatni! (zwracając się do Eufrozyny) Panno Eufrozyno! Zaledwie ujrzałem cię, zaraz poznałem szlachetność i dobroć serca twego. Proszę nie odrzucaj mej ręki, nie jestem młody, to prawda, serce jednak mam gorące. Pomnij zresztą na twe własne słowa: gdybyś pan chciał, kochać by cię musiano... idę więc za twoją radą.
Eufrozyna. (skonfundowana) Tak nagle....
Dyonizy. Przebacz pani, ale my oboje nie mamy wiele czasu do tracenia.
Eufrozyna. To zależy od woli rodziców.
Agnieszka. O tem nie śniłam nawet.. (zwraca się do męża) czem prędzej pobłogosław zamiast jednej dwie pary.
Filc. (do Agnieszki) Zastąp mnie, bo ja z rozrzewnienia i czczości kompletnie zgłupiałem. (Agnieszka zwraca się do Dyonizego) Zupełnie się zgadzam, i na związek pana i siostrzeńca jego zezwalam i błogosławię, a co do mojego męża, to samo przez się rozumie się.
Dyonizy. (zbliża się do Eufrozyny) O tak szczęśliwym zwrocie w mojem życiu nie marzyłem. Serdeczne dzięki państwu. Co do ślubu, to mój chociażby o godzinę pierwej odbyć się musi niżeli Anzelma; zasad domowych naruszać nie możemy. Wszak prawda panno Eufrozyno?
Eufrozyna. Jak mama każe.
Dyonizy. Zaręczam pani, że już możesz wyjść z roli niemowlęcia i powiedzieć: tak albo nie.
Eufrozyna. A zatem: tak!
Wincenty. (d. ś.) Gdybym był młodszy, zaraz prosiłbym o rękę panny Rozaliny.
Filc. Zbliżcie się dzieci moje do mnie — niech was pobłogosławię, a ciebie żono uściskam.
Agnieszka. (do Filca) Przebaczam ci pomimo wuja amerykańskiego.
Anzelm. Wszyscy więc jesteśmy szczęśliwi.
Dyonizy. Ja najwięcej, bo on się żeni, ja się żenię, i to wedle moich zasad.
Jan. (wchodzi) Proszę państwa do stołu..
Dyonizy. (podaje rękę Eufrozynie) Po starszyźnie, po kolei, nie psujmy porządku domowego.
Filc. Obiad na stole, śniadanie djabli wzięli.
Wincenty. Ja zwykle jadam śniadanie i obiad równocześnie; szkoda czasu, czas to pieniądz.
Filc. A masz wujaszek dużo....
Wincenty. Czasu? podostatkiem, ty masz pieniądze... to się uzupełni... pogodzimy się... dalej do stołu... hip! hip!

(Zasłona spada).


KONIEC.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oszczędności.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Wszakże.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – odezwiesz.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – załatwiać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Abrahamowicz.