Jednostka i ogół/Odpowiedź drowi Chodeckiemu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Odpowiedź Dr Chodeckiemu.


„Zdziwienie“ Dr Chodeckiego jest zbyteczne, ponieważ kwestya nerwowości, prócz strony „czysto lekarskiej“ ma jeszcze stronę ogólniejszą, społeczną, ogólnie ludzką; lekarz więc, traktujący sprawę chorób nerwowych, musi wkroczyć w tę dziedzinę, która czasami bywa mu niestety dość obca i ta okoliczność może wywołać zupełnie słuszną i uzasadnioną krytykę ze strony „nie lekarza“. Dr Chodecki nie dowiódł bynajmniej mojej „niekompetencyi“ w zakresie tych kwestyi, jakie poruszałem; jeżeli więc dajemy tę obszerną odpowiedź, to nie ze względu na wagę zarzutów Dra Chodeckiego, lecz ze względu na zasadniczą, społeczną ważność kwestyi poruszonych. Dr Chodecki zamiast argumentacyi, zasłania się największymi powagami doktorskiemi, ale i największe powagi medyczne mogą się mylić, gdy wkraczają w obcą im nieraz dziedzinę socyologii; mogą się mylić tem bardziej, że uprzedzenia kastowe często zaciemniają ich pogląd. Powagi Dra Chodeckiego widzą brak ideałów, brak podstaw etycznych, jako przyczynę nerwowości, a nie widzą np. pruskiego militaryzmu, który wysysa najżywotniejsze soki z ludzi pracy, czyni z nich maszyny robocze, obciąża ich nadmiernymi podatkami. Nie zapominajmy, że uczeni niemieccy pod względem społecznym stanowią niemal kastę; wszak od Niemców wyszła potworna myśl podziału społeczeństwa na uczonych, używających wiedzy i życia bez wszelkich ograniczeń i uprzedzeń, oraz na ciemne, w ciemnocie trzymane religijne bydło robocze. To sprowadzanie przyczyny zła z czysto realnego, ekonomicznego gruntu na mglisty niebiesko-etyczny przypomina zupełnie twierdzenie krakowskich klerykałów, którzy emigracyę ludu wyzyskiwanego, doprowadzonego do nędzy przez klerykalizm, tłomaczą „brakiem wiary i przywiązania do rodzinnego kościółka“. Jest to niezmiernie sprytna jezuicka metoda: gdy powstanie żywotna kwestya realna, ziemska, która mogłaby szkodzić realnym interesom kasty, wówczas kasta stara się zaciemnić ją i zwrócić na bezpieczne tory niebieskie; w zamian chleba obiecać głodnym gruszki na wierzbie!

Że zresztą ludzie, mający cele idealne, dążący do nich z zapałem, daleko prędzej w tem trudnem dążeniu zdenerwują się, niż ludzie bez ideału, sybaryci, egoiści, mający tylko na względzie brzuch, wygody i przyjemności, to jest to tak jasne, że tylko zaślepienie lub zła wola mogą twierdzić inaczej. Że „nadmierna praca umysłowa i walka o byt“ (naturalnie i „wadliwe wychowanie“) są przyczyną chorób nerwowych, to temu przecież nie przeczyłem, twierdziłem tylko, że człowiek pracy musi nadmiernie pracować, choć wie, że to jest dla niego zgubne; a musi właśnie dlatego, że ci, co dbają tylko o swój brzuch, każą innym żyć ideałami lub pocieszać się perspektywą szczęścia zaziemskiego.
Że „bezwyznaniowość“ sprowadza choroby nerwowe i samobójstwa, to tkwi tu tylko współrzędność, a nie przyczynowość w tym sensie, jak sądzi Dr Chodecki i jego powagi. Ludzie bezwyznaniowi znajdują się mianowicie w niekorzystnych warunkach, albowiem dziś jeszcze formalna religijność jest dobrym interesem (inaczej nie spotykalibyśmy dziwacznego na pozór faktu, iż u nas np. gorliwymi propagatorami chrześcijanizmu są żydzi-wydawcy; stąd też pochodzi zaciekłość antysemitów, którzy na tym samym chcieliby robić interes, a żydzi sprawiają im konkurencyę); przytem, pominąwszy głupich fanfaronów, ludzie bezwyznaniowi są to zwykle jednostki najwyżej duchowo uorganizowane, psychicznie najbardziej skomplikowane, najsubtelniejsze, najsilniej odczuwające; dodawszy do tego, iż wobec dzisiejszych stosunków społecznych są oni najbardziej narażeni na ciosy wszelkiego rodzaju i to nietylko jako bezwyznaniowcy, ale, co zatem idzie, jako ludzie niepodległego poglądu na każdą kwestyę, jako ludzie nie dający się łatwo ugiąć i nagiąć, zrozumiemy łatwo, na jak fatalne próby narażone są ich nerwy. Widząc, jak dokoła tryumfuje obłuda i podłość nad prawdą i szlachetnością, jak nicość umysłowa i moralna, rozparta na złotym cielcu, patrzy z góry na zasługę i prawość, jak znużeni walką ludzie słabsi idą na służbę do przeciwnego obozu i ściskają przyjaźnie rękę tych, których moralną nicość sami dawniej głosili i t. d. i t. d.; widząc to wszystko, bezwyznaniowiec z silnym, nieugiętym charakterem, czuje swoje odosobnienie, czuje, że potęga Arymana jest dziś jeszcze niezwalczona, napawa się goryczą, woli zginąć, niż się przystosować do nikczemności — „umiera,“ by się „nie poddać.“ A więc bezwyznaniowość tylko socyologicznie doprowadza do samobójstwa, nigdy jako taka, nigdy biologicznie, t. j. w tym sensie, jak tego chce dr. Ch. i jego powagi. W państwie Birmańskiem, za króla Thibo, każde zdanie, niezgodne z jego wolą, narażało poddanego na kary, prześladowania, a ztąd naturalnie na choroby i smierć; gdyby dr. Ch. był nadwornym lekarzem birmańskim, to według tej samej logiki, musiałby twierdzić, że niezgadzanie się z wolą królewską, jest (biologicznie) szkodliwe dla zdrowia!
Co do nadużywania w nauczaniu i popularyzowaniu hypotez, to ja w swej ocenie postawiłem tę kwestyę zasadniczo, p. Ch. nie podniósł tak tej sprawy, lecz wyjechał znów z indywidualnem (bo przecież nie medyczno-naukowem) zdaniem Virchowa, które nie zastąpi argumentacyi, a nawet dałoby się użyć za przeciwny argument, bo właśnie owe najnowsze, niebezpieczne hypotezy traktują najżywotniejsze kwestye (dlatego właśnie zowią je „niebezpiecznemi“), „obchodzące cały naród“. Na szczęście nie wszyscy uczeni podzielają w tym względzie pogląd Virchowa.
Zdanie moje o trudności, wobec której stanęliby lekarze, gdyby im przyszło wyrokować, czy dany osobnik może, czy nie może wstępować w związek małżeński, nazywa dr. Ch. „absolutnym fałszem“, tymczasem, wziąwszy na swą obronę działo największego wagomiaru, syfilis, twierdzi jednak, że „zawsze prawie i t. d.“; więc jeżeli nawet w tak namacalnej chorobie i tak potężny wywierającej wpływ na zdrowie potomstwa tylko „prawie zawsze i t. d.“, nie zaś absolutnie zawsze i t. d., to może twierdzenie o niepewności prognozy nie jest „absolutnym fałszem“, tem bardziej, gdy je odniesiemy do mniej namacalnych chorób, do chorób nerwowych. Gdyby przed doktorem postawiono z jednej strony normalnego podoficera pruskiego, wierzącego „absolutnie“ w swego generała, z drugiej — jakiego „bezwyznaniowca,“ gotującego się porzucić wstrętną dlań ziemię, to rozstrzygnięcie o kwalifikacyach małżeńskich nie byłoby trudne; ale ileż to jest stopni pośrednich między temi dwiema ostatecznościami, jak więc znaleść, że się tak wyrazimy, nerwo-hymeno-metr? Że w takim procederze byłoby mnóstwo nadużyć i krzywd umyślnych lub mimowolnych, to jest aż nadto jasne. Zresztą, chcąc być konsekwentnym, trzebaby przed każdym stosunkiem małżeńskim poddawać się oględzinom lekarza, bo chwilowy ówczesny stan zdrowia lub stan psychiczny także ma niemały wpływ na zdrowie potomstwa; trzebaby uprowidować się w domowych doktorów, ale ta „moralność“ znów tylko dla bogatych byłaby możliwa.
Przeciw znanej zasadzie, że wogóle zdrowi rodzice mają zdrowe dzieci, nikt zpewnością występować nie będzie, nawet bez przytaczania powag; ale zużytkowanie tej zasady w praktyce dla poprawienia zdrowia potomstwa w sposób proponowany przez d-ra Ch., jest niemożliwe; trzebaby chyba zaprowadzić w społeczeństwie hodowlę stadninową. Zresztą trzeba przyznać, że dr. Ch. jest sprawiedliwszy od dr. Withersa Moore: pierwszy pragnąłby rozciągnąć nadzór hodowcy nad obu płciami, podczas gdy praktyczny anglik chce gwałtem tylko słabszą połowę rodzaju ludzkiego zniżyć do rzędu samic rozpłodowych, aby silniejsza połowa ciągnęła stąd korzyść tak bezpośrednio (dobór haremowy) jak i w potomności.
Co do innego mojego „absolutnego fałszu,“ że „wstręt do zawierania związków małżeńskich między krewnymi“ i t. d., to „fałsz“ ten przedstawia się jak następuje: według Lubbocka, małżeństwo wytworzyło się z pierwotnego heteryzmu drogą porywania kobiet śród innych pokoleń; teorya ta objaśnia nam wybornie początek egzogamii. Oczywiście: dawniej brano za żony kobiety z innego pokolenia, bo istniejące we własnem pokoleniu prawo wspólności kobiet nie pozwalało na małżeństwo z jedną z nich. Następnie siłą nawyknienia zwyczaj żenienia się po za pokoleniem, pozostał i wtedy, gdy już przestała istnieć jego przyczyna i z biegiem czasu wyrobił się nawet przesąd przeciwko małżeństwu pośród pokolenia. Ztąd zdaje się nie będzie zbyt śmiały wniosek, że istniejący dziś u wszystkich prawie ludów zakaz zawierania związków małżeńskich między bliskimi krewnymi, zakaz, dla objaśnienia którego często przywoływano na pomoc fizyologię i moralność, jest tylko pozostałością ogólnie rozpowszechnionej niegdyś egzogamii, nie zaś wynikiem jakiegoś nadnaturalnego wstrętu do kazirodztwa. Że wstręt ten nie jest bynajmniej naturalnym, dowodzą zwierzęta, dowodzą zresztą i niektóre ludy, nieposiadające żadnych ograniczeń w małżeństwie, nieposiadające zupełnie pojęcia kazirodztwa, a nie posiadające poprostu dla tego, że nie przez egzogamię, tylko inną drogą dojść musiały do instytucyi małżeństwa. Wielką jest zasługa teoryi Lubbocka, iż rzuca ona tak jasne światło na początek egzogamii, a pośrednio i na zakaz zawierania związków małżeńskich między krewnymi.
Powyższa argumentacya więcej trafia nam do przekonania (choćby nawet nie opierała się na powadze Lubbocka i holenderskiego etnologa Wilkena), niż naga statystyczna współrzędność, nie związana przyczynowo, na którą powołuje się dr. Ch. Zresztą ja mimo to użyłem wyrazów „zdaje mi się“ i „prędzej“, tymczasem dr. Ch. w tego rodzaju kwestyach spornych wznosi się śmiało do „absolutności.“
Co do zdania Quatrefagesa, to odnosi się ono chyba tylko do krewnych chorych, lecz nie do krewnych wogóle, boć przecież pod tem zdaniem możnaby z zupełnie równą słusznością podpisać następujące: zbawienność zawierania związków małżeńskich między krewnymi, polega na tem, że właściwe obu małżonkom dobre skłonności (zdrowie, zdolności, dobroć i t. p.) dosięgają wyższego stopnia rozwoju w potomstwie.
W twierdzeniu, iż hygiena nie ma za zadanie dostarczać geniuszów, lecz ludzi zdrowych, dr. Ch. ma ze swego stanowiska najzupełniejszą słuszność; miałby więc też zupełną słuszność uczynić Słowackiego leśniczym pod warunkiem jednak, aby ten leśniczy był rzeczywiście zdrów; otóż w tym warunku właśnie tkwi sęk, albowiem sam dr. Ch. twierdzi, że przyczyną zdenerwowania jest niewłaściwe dla usposobienia obranie zawodu; o tej sprzeczności, którą w swej ocenie wytknąłem, dr. Ch. z umysłu widać zamilczał.
Twierdzenie dr. Ch., iż nerwowość zdarza się głównie u bogatych, a nie u biednych, przypomina mi nieco logikę pewnej pokojówki, która twierdziła, że w pokojach słonecznych jest więcej kurzu, niż w pozbawionych słońca: opiera się ono na kulawej, a raczej ślepawej statystyce; bogaci bowiem częściej wzywają doktorów, mając środki i czas do leczenia się, wątpię zaś bardzo, aby „gromadzenie bogactw“ mogło więcej denerwować, niż bezustanna troska o jutro.
Co do robotnic, to twierdzenie moje było koniecznym wnioskiem z zarzucania im przez dr. Ch. „niemoralności i zepsucia,“ tymczasem niemoralnością tą jest: zbyteczna praca wskutek wyzysku, oddychanie zepsutem powietrzem, złe pożywienie, nakoniec nieprawidłowe zaspakajanie popędu płciowego, pod grozą chorób płciowych lub macierzyństwa w nędzy i hańbie. Każda z nich wolałaby z pewnością być „moralną,“ to znaczy: w miarę pracować, dobrze się odżywiać, założyć domowe ognisko. A możeby, panie doktorze, wyrabiać w nich „podstawy etyczne,“ zwrócić myśl ku „ideałom,“ powiększyć „przywiązanie do kościołka,“ a równocześnie zmniejszyć płacę? — możeby to uczyniło je „moralniejszemi?“
Co do środków, jakie dr. Ch. przepisuje, to powtarzami, iż one są ogólnie znane dla każdego średnio inteligentnego człowieka, cierpiącego na nerwy: „wycieranie wodą, waleryana, ogrzewanie pokoju w zimie“ i t. d., a któż tego nie używał i kto nie przekonał się o bezsilności tych środków (o tem już chyba i nie lekarz sądzić może); nawet wyjazd do wód dla niezamożnych chorych przynosi więcej szkody, niż pożytku; o tem powinniby pamiętać pp. lekarze, zalecając wyjazdy.
Co do „płaskich konceptów“ i t. d., to dr. Ch. wziął je widać bardzo powierzchownie, tymczasem pod formą żartobliwej rady zawierają one zupełnie poważny zarzut: jeżeli dr. Ch. uważał, iż broszurka jego może przynieść ulgę cierpiącej ludzkości, to jako za odbitkę (zatem za pracę już wynagrodzoną) powinien był zaznaczyć minimalną cenę (o ile nie jest literatem, żyjącym z pióra); a zarzut ten był tembardziej uzasadnionym, że tytuł broszury: „jak zapobiegać chorobom,“ jest zupełnie analogiczny z takiemi, jak np.: „Jak zostać milionerem,“ lub: „Niezawodny sposób prędkiego zbogacenia się“ i t. p.
W końcu, jeżeli mnie zarzucał dr. Ch. „niekompetencyę“ (choć w zakresie kwestyi przezemnie poruszonych tego nie dowiódł), to ja powiem, że do traktowania kwestyi naukowych wogóle trzeba umieć rozróżniać przyczynowość od współrzędności, oraz nie wpadać w logiczne sprzeczności z samym sobą; do traktowania zaś nerwowości w szczególe nie dość jest studyować handbuchy medyczne, trzeba być prócz tego psychologiem, pojmować cierpienia ludzkości, być wolnym od różnych społecznych uprzedzeń i filisterskich formułek — tych zalet dr. Chodecki ani w swej broszurze, ani w odpowiedzi „absolutnie nie wykazał.“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.