Przejdź do zawartości

Jednostka i ogół/Forpoczty ewolucyi psychicznej i troglodyci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Forpoczty ewolucyi psychicznej i troglodyci.[1]


»Naprzód! Naprzód!« — wolał Alonzo Ponzon, wódz Kolumbowej karaweli, gdy przed nim rozpościerał się ocean bez końca, pod nim tajemne jego głębie, dokoła brzmiało groźne szemranie załogi-filistrów (»Natura i siła«).
I.
W życiu i literaturze naszych czasów pojawiają się coraz częściej typy o przewadze życia wewnętrznego nad zewnętrznem, duchowego, nad cielesnem, ludzkiego nad zwierzęcem, refleksyjnego nad czynnem. Typy z organizacyą duchową niezmiernie wrażliwą i subtelną. Typy, niemogące wyżyć w atmosferze pospolitości, a tembardziej podłości. Typy o wielkiej nieproporcyonalności pragnień do możności, a nawet możliwości ich urzeczywistnienia; typy więc szarpane bezdennem niezadowoleniem wewnętrznem. Typy, dostarczające największej ilości nowych idei, ale zarazem największej ilości obłąkanych i samobójców. Typy, zajmujące w ogóle w społeczeństwie stanowiska podrzędne i grające podrzędną rolę w zewnętrznem życiu ludzkości, w przeciwieństwie do wysoko rozwiniętej indywidualności psychicznej. Typy, które ze stanowiska fizyologicznego możnaby nazwać nerwowemi (nerwowcami, mózgowcami), ze stanowiska psychologiczno-ewolucyjnego zaś — ewolucyjnemi (»forpocztami ewolucyi psychicznej«).

Po za tymi typami, stosunkowo nielicznymi, a ostro odrzynającymi się od otoczenia, pozostaje cały wielki tłum, oporny na idee; mówimy „tłum“ w znaczeniu psychicznem, bo w znaczeniu społecznem to wcale nie tłum, owszem! Pośród tego tłumu, który ze stanowiska fizyologicznego możnaby nazwać beznerwowym, zwierzęcym, ze stanowiska zaś psychologiczno-ewolucyjnego — troglodytycznym (troglodytami), występują wyraźnie szczególniej trzy podtypy, mianowicie: ludzie-byki, ludzie-świnie i ludzie-drewna (automaty)[2].
Ludzie-byki to magazyny dość znacznej energii brutalnej; przy wyższym stopniu energii i większej inteligencyi typ ten nabiera niekiedy cech lwich; przy zmniejszeniu się zaś obu nabywa pewnej „stateczności“, pewnych nawyków, tak zwanych „obywatelskich“ i staje się „wołem“. W życiu są to viveury, w ogóle ludzie czynu, często bardzo pożyteczni, nieraz torujący drogę w zewnętrznem życiu ludzkości; ze stanowiska jednak psychicznego rozwoju uważane, typy te są czemś w rodzaju zwierząt pociągowych w armii.
Ludzie-świnie to siły marne, filistry najgorszego gatunku, których właściwym żywiołem jest błoto. W społeczeństwie i oni zręcznem wślizgiwaniem się wszędzie, nawet „bez mydła“, zajmują nieraz intrantne stanowiska, ale żadnego nie przynoszą pożytku; są oni wstrętnym, hańbiącym balastem w pochodzie ludzkości. Istnieje też pewien podgatunek świń, mianowicie śród ludzi bogatych, którzy nie potrzebują się wślizgiwać, popełniać świństw; są to świnie utajone, świnie potencyalne, albo — kryptoświnie. Subtelny nerwowiec potrafi je odczuć przez skórę. Na ujawnienie się, przejście w stan świń kinetycznych czynnych potrzebują one tylko drobnego impulsu, podobnie jak owa woda, która nie zamarza tylko wskutek spokoju.
Ludzie-drewna (automaty, maszyny, „szewcy“) to ludzie dotknięci atrofią uczucia, idyoci uczucia. Pod względem fachowym jednak mogą oni stać nieraz bardzo wysoko, być bardzo prawidłowo działającemi maszynami; przytem są zwykle uczciwi (co w obec braku namiętności łatwo im przychodzi), mogą więc być bardzo pożyteczni dla pracy społecznej, do której zostali włożeni bez najmniejszego oporu, sposobem tresunku, podobnie jak psy rachujące, papugi mówiące i t. p. Ludzie tacy mogą więc być doskonałymi, nawet znakomitymi, szewcami[3], w ogóle rzemieślnikami, urzędnikami, aptekarzami, uczonymi zbieraczami owadów, jaj, numizmatów i marek pocztowych; bardzo poszukiwanymi profesorami (których w takim razie mogłyby jednak zastąpić fonografy) i t. d., i t. d.; dla wewnętrznego jednak, psychicznego, ideowego rozwoju ludzkości, ci ludzie-drewna są może najszkodliwszymi ze wszystkich. Podczas bowiem, gdy ludzie-byki niezbyt są lubiani, z ludzi-świń wszyscy niemal podkpiwają sobie po trosze; to ludzie-drewna, dzięki swej fachowości, uczciwości i neutralności („wytrawności“) mają, u nas zwłaszcza, na opinię wpływ przeważający; są to ludzie „solidni“.
Jeżeli ogólny pochód ludzkości pojmiemy jako walkę, to typy drewniane, obce wszelkim dramatom wewnętrznym i walkom zewnętrznym, dadzą się porównać do ciurów, którzy są wpawdzie pożyteczni przy spełnianiu różnych funkcyi obozowych, ale stoją zupełnie po za walką, bo nie posiadają do tego ani impulsu, ani odwagi, ani umiejętności. Mogą nawet w walce być przeszkodą jako zawalidrogi.


∗             ∗

Rzecz godna uwagi, że wskutek liczebnej i życiowej przewagi typów drugiej kategoryi (troglodytów) nad pierwszymi (forpocztami), ogólne zapatrywanie na stosunek obu kategoryi typów jest zupełnem odwróceniem rzeczywistości. W przekonaniu „tłumu“ on jedynie jest „normalny“ i „zdrowy“; nerwowcy to w mniemaniu ludzi-byków są „niedołęgi“ (bo ludzie-byki nie pojmują innej siły prócz codzienno-brutalnej), w mniemaniu ludzi-świń to „niemoralni“ (bo dla „świń“ jedynie moralnem jest to błoto, w którem one żyć przywykły), w mniemaniu ludzi-drewien to „niedojrzali, narwańcy, histerycy, neurastenicy“ i t. d. w ogóle „chorzy“ (bo dla automatów silna wrażliwość jest czemś niepojętem). W ogóle najbardziej utarty termin śród „tłumu“ oznacza typy nerwowe jako „zwyrodniałe“, skazane na zagładę; przyszłość ma należeć do troglodytów![4]
Niestety panowie troglodyci, to tylko wasze rozkoszne złudzenie; albowiem czyż można „zwyrodnieniem“ nazywać to, co jest oddaleniem od natury pierwotnej, a „normalnem“ to, co jest podobniejsze do typów przeszłości? Wszakże wśród tworów, napotykanych w pokładach geologicznych (a reprezentujących rozwój życia na ziemi), ewolucyę organiczną, stopień rozwoju danej formy określa się jej oddaleniem od formy najpierwotniejszej i zróżniczkowaniem.
Zresztą niema nawet potrzeby opierać się tu na słabszej podstawie analogii, bo można wyprowadzić to samo ze szczegółowego bezpośredniego zestawienia cech i oceny ich wartości. I tak: czemże jest owo „niedołęstwo“, a właściwie przewaga refleksyi nad pochopnością do czynu (a nawet i słowa) u pierwszych w stosunku do czynnej energii i swady drugich? — jest to głębokość w stosunku do powierzchowności, ułatwiającej szybką decyzyę, choćby najgłupszą. Czem jest stosunkowo mniejszy udział pierwszych w codziennych sprawach publicznych? — wstrętem do kompromisów z sumieniem tam, gdzie każdy krok, choćby nawet dodatni, musi być czyniony do połowy w błocie. Czem jest niezadowolenie, pesymizm pierwszych w stosunku do pogody drugich? — miarą wielkich, potężnych pragnień pierwszych w stosunku do poziomości drugich; przytem to niezadowolenie jest właśnie koniecznym warunkiem rozwoju ducha, jak wątpienie — rozwoju wiedzy. Czem jest „niedojrzałość“ pierwszych w stosunku do „wytrawności“ drugich? — szczerością uczuć i odwagą przekonań w stosunku do przewrotności, tchórzostwa i lawirowania. Czem jest tak zwane „wątrobiarstwo“ pierwszych w stosunku do objektywności drugich? — zdolnością oburzania się na fałsze, podłości i krzywdy, w ogóle subtelnością uczuć w stosunku do gruboskórności, drewnianości, a często też świństwa i podłości drugich; człowieczeństwem w stosunku do bydlęctwa. Czem „niemoralność“ pierwszych w stosunku do „zdrowia moralnego“ drugich, t. j. zgodności z wszelkimi utartemi kodeksami — wyłamywaniem ścian więzienia, tamujących swobodny rozwój ludzkości; wybijaniem okien dla odświeżenia powietrza, w którem nowe subtelniejsze pokolenie o głębszym oddechu oddychać już nie może. Czem częste obłąkanie i samobójstwo pierwszych w stosunku do niezmąconej równowagi drugich? — zbyt dalekiem wybiegnięciem naprzód, zbyt wielkim wydatkiem psychicznym, któremu nie mogą sprostać siły organizmu, choćby daleko większe od tych, któremi rozporządzają zrównoważeni; bydło nie dostaje obłąkania, nie podlega samobójstwu. Zresztą wypadki tego rodzaju sprowadzają w znacznej części sami troglodyci, tamując działalność nerwowców, niszcząc nienawistne sobie wyższe indywidualności. Świeży przykład mamy z Podkowińskiego[5] a ileż to jeszcze podobnych indywidualności, tak ze sfery artystycznej jak naukowej, zniszczyli u nas lub zniszczą troglodyci! — oni poierają tylko karki giętkie i umysły niewolnicze.
W ogóle typy pierwsze w stosunku do drugich to subtelne, delikatne ważki, czułe na każdy najlżejszy powiew, używane w najściślejszych naukowych badaniach, w stosunku do grubych, brutalnych wag, używanych do węgla lub siana. — Doprawdy, wartoby tym panom troglodytom, tak łudzącym się względem swych postaci, pokazać, jak w owym Witzu niemieckim, lustro i zapytać: „kennen Sie die Affen?
A więc: panowie „byki“, panowie „świnie“, panowie „drewna“, raczcie to dobrze zrozumieć, że to, co wy nazywacie zwyrodnieniem, to nie zwyrodnienie, to coś trochę innego, to ewolucya! Albowiem to jest oddalenie się od natury pierwotnej, byczej, świńskiej lub drewnianej, — a przecież byki, świnie lub drewna nie są chyba ideałami ludzkości!
Tak panowie: jesteśmy świadkami narodzin nowego typu człowieka, bardziej różnego od typu człowieka-byka, człowieka-świni i człowieka-drewna, niż ci różnią się od swych prawdziwych prototypów.
Ten typ nowy, obdarzony wielką subtelnością zarówno myśli jak i uczucia[6], ten typ o wielkim rozwoju, że tak powiem, zmysłu wewnętrznego, o pragnieniach bezmiernych; ten typ, obdarzony zdolnością odczuwania prądów przyszłości, urzeczywistni zapewne z czasem, zbankrutowany poczęści, bo z mniejszemi podjęty siłami, dawny ideał: „sięgać, gdzie wzrok nie sięga“ i „z idei tworzyć kamienie“; zdoła — być może — rozjaśnić ciemne dziś jeszcze zjawiska, drzemiące w tajemnych głębiach natury ludzkiej.


∗             ∗

Przyczyna, dla której troglodyci są w tak miłem złudzeniu co do swej wyższości względem typów ewolucyjnych, jest łatwa do zrozumienia. Nie wydatkując masy sił na wewnętrzną pracę ducha, nie trawiąc sięogniem wewnętrznym, poruszając się się zawsze w gotowych szablonach, mają oni pewne plus zdawkowej energii na swe zawołanie, co daje im pewne podmiotowe złudzenie siły; zwłaszcza, że posiadają zwykle dobrą pamięć[7], a słabe rozwinięcie krytyczne. Powtóre: dzięki swemu sprytowi życiowemu troglodyci, ów „tłum“ w sensie psychicznym, są zwykle „śmietanką“ w sensie społecznym: z nich rekrutują się możni tego świata, szafarze wszelkich dóbr ziemskich; od nich zależą po większej części losy typów ewolucyjnych, mają więc oni i przedmiotowe wskazówki swej siły[8].
Jest to ten sam pierwiastek złudzenia w miniaturze, jakiemu w najwyższem spotęgowaniu ulegali cezarzy: „Kaligula, mówi Radliński (Dzieje literatury średniowecznej str. 29), przekonawszy się w praktce, że wola jego łamie wszelkie prawa, godnych i szlachetnych pozbawia tak łatwo życia, jak nędzników do szczytu władzy wynosi, nie widząc dla swojej wszechmocy nigdzie kresu, nie spotykając żadnego oporu, nie słysząc jak obłąkany w domu waryatów żadnego zaprzeczenia, sam nakoniec w boskość swą uwierzył“.
Wreszcie złudzenie wynika z ubóstwa duchowego troglodytów: dusze ciasne i tępe skłonne są uważaćwszystko to, czego pojąć nie są w stanie, za godne lekceważenia, głupie i waryackie. Dzicy uważali białych za „niedołęgów“, ponieważ ci ostatni nie mieli takiej zręczności w tropieniu zwierzyny, lecz uprawiali ziemię lub oddawali się rzemiosłom: „głupi jak biały“, mawiali indyanie (Krzywicki, Ludy, str. 184). „O pewnym myślicielu, który, bawiąc na wsi, błądził po polach i lasach, przestając z naturą i własnemi myślami, chłopi nasi mówili: „był tu ten głupi“; a gdy znów wśród pewnego partykularza, o którym to Gogol powiedział, iż „jest tam tylko jeden porządny człowiek, ale i ten — świnia“, zjawił się jakiś człowiek prawdziwie uczciwy, ogłoszono go za waryata!
I cóż więc dziwnego, iż troglodyci uważają typy ewolucyjne za anormalne, narwane, waryackie, a siebie za typy normalne, wyższe, za „moralnie zdrowe“. Lecz niedość tego, literaci, z ich grona pochodzący, którzy zyskali sobie sławę wśród publiczności kuryerowej za pomocą reklam i węszenia, w którą stronę zwraca się w danej chwili stado Panurga, są do tego stopnia zaślepieni, do tego stopnia ulegli złudzeniu, że gdy ktoś z typów ewolucyjnych występuje przeciw nim, oni tłumaczą to sobie zazdrością o ich sławę, popularność, płodność pisarską i t. d. Im zazdrościć sławy! Ależ, uwzględniając nawet wszelkie możliwe przyczyny, niepodobna oprzeć się myśli, że to nie jest złudzenie, lecz raczej szczyt bezczelności! Co najwyżej, gdy w chwilach wyczepania, w chwilach, gdy wszelki punkt oparcia usuwa się z pod nóg, możnaby troglodytom zazdrościć jedynie tego usposobienia, tej organizacyi psychicznej, przy której oni mogą być zadowoleni z siebie i szczęśliwi: człowiek, szarpany cierpieniem, może w najcięższych chwilach zazdrościć usposobienia świni, że doznaje ona rozkoszy, leżąc w gnojówce, lecz nie można przecie przypuścić, aby człowiek miał ochotę tam się położyć, tak, bez żadnej zmiany, ze swoją własną duszą ludzką, ze swoją własną jaźnią!
Ale na wszystkie powyższe wywody troglodyci gotowi powiedzieć jak ksiądz Romanek (C. Jellenta „W przesileniu“): „e, e to metafizyka“ i rzucić argument konkretny „jak głaz na piersi“, że to oni są właśnie typami ewolucyjnymi, typami przyszłości, ponieważ oni zwyciężają w życiu, podczas gdy tamci giną, marnieją (jako „niedołęgi“). Ani słowa panowie, fakt to spiżowy, nic nie jest w stanie go wzruszyć: w życiu zwyciężają byki, wyślizgują się świnie, ostają się drewna; ludzie giną[9]. Tak, ludzie rzeczywiście giną ale ich idee żyją i „zjadaczy chleba gniotą niewidzialne“, wyciskają wreszcie na ich twarzy rumieniec wstydu, opanowują ich, podnoszą ich lubo z trudem na wyższy poziom duchowy ogólny, nad który wznoszą się następnie pojedyńczo nowe „forpoczty“ i tak dalej w nieskończoną dal wieków.
Tak i na wojnie: forpoczty, straceńcy giną, lecz śmiercą swą otwierają drogę i pociągają główną masę armii; tylko, że na wojnie postępująca za forpocztami armia oddaje cześć poległym na przodzie; w życiu zgraja spasionych filistrów i łotrów wyje nad ich grobami: oto niedołęstwo, oto zwyrodnienie, oto niemoralność, oto brak religii!


∗             ∗

Jednym z najnowszych ataków przeciwnego obozu na typy ewolucyjne jest artykuł p. Lutosławskiego („Skąd się biorą pesymiści?“. Ateneum, styczeń 1895), który tutaj nie tyle ze względu na powagę argumentów, ile ze względu na nominalną powagę autora, profesora filozofii, odeprzeć zamierzamy.
Pesymizm (autor ma na myśli życiowy, nie filozoficzny) uważa autor za skutek „nieudolności osobistej“ i żywi błogą nadzieję, iż charakteryzując pesymistów jako „nieudolnych“, odbierze im „urok wyższości“ (z powyższego wiemy już, co mamy rozumieć pod tą „nieudolnością“, czy „niedołęstwem“). Nie dość na tem: autor sądzi, że „ponieważkażdy sądzi innych według siebie“, więc pesymiści, powstający na nikczemność ludzką, muszą być sami „nikczemnikami“! — Pomijam tu już, iż jest to logika, którą by można nazwać brukową: „tyś dureń“ mówi ulicznik do drugiego — „tyś sam dureń“, odpowiada mu tamten, odpowiada mu tamten, niezbyt oryginalny w pomysłach, ale, co ważniejsza, logika ta prowadzi do fatalnych konsekwencyi: według niej bowiem wszyscy sędziowie, sądzący łotrów, są sami łotrami; powtóre logika ta, a raczej cios przez nią wymierzony, ma pod względem formalnym wielce niemiłą dla inicyatora własność bumerangu: zakreśla koło i powraca do punktu wyjścia.
Ale p. L. jako filozof, zbyt spoufalony z logiką, obchodzi się z nią w ogóle zupełnie bezceremonialnie: optymista, filozof zdrowia, usiłuje on dla zniszczenia pesymizmu wpoić ograniczonym ludziskom tę „elementarną prawdę“, że „śmierć nie jest żadnem nieszczęściem“, (obawa śmierci ma sprowadzać pesymizm), lecz tylko „uwolnieniem od ciężkich obowiązków“. Ten pogląd, jakby żywcem zapożyczony od poety rozpaczy, Leopardiego, w ustach filozofa zdrowia, optymisty, mógłby dać powód do zarzutów logicznych, gdyby nie rozbrajał swym wysokim komizmem.
W ogóle wiele miejsc w artykule p. L. jest czemś pośredniem między farsą humorystyczną, a dydaktycznym zbiorem przykładów na nielogiczności. Ilustrują to szczególniej rady, jak należy płodzić i hodować optymistów.
I tak: p. L. radzi, aby kawalerowie żenili się jedynie w tym celu, t. j. dla płodzenia optymistów, a nie dla swego upodobanie, więc — nie z takiemi panienkami, które zapomocą gorsetów zamieniają swąkrew na wodę i starają się działać na zmysły mężczyzn (jakto za pomocą „wody“?), jeno z takiemi tylko, które się wykazały umiejętnością wychowania dzieci.
Ależ, panienka, któraby chciała posiąść rzeczywiście sztukę wychowania dzieci, musiałaby nietylko studyować filozofię, psycholoigię, etykę, pedagogikę, hygienę, ale i nauczyć się stosować to wszystko w praktyce (co jak obaczymy niżej, jest wielką różnicą). Tym sposobem kawaler musiałby czekać zbyt długo na ukończenie tych studyów, co znów wobec wymaganej przez p. L. tak zwanej czystości, w sensie Björnstjern Björnsona, naraziłoby go na wiele niedogodności, sen niespokojny, a może i na uciekanie się do self helpu w sensie nie Smilesa. Powtóre, zupełnie inne kwalifikacye są potrzebne do rodzenia dzieci, a inne do ich wychowywania i nieraz jedne przeszkadzają drugim. — Potrzecie wreszcie, znajomość wychowania dzieci najczęściej nie ma dla rodziców żadnej prawie wartości praktycznej, gdyż żelazne prawo zarobkowe nie pozostawia czasu na stosowanie tych wiadomości. — Chyba, że p. L. pisał swe rady nie dla ludzi, żyjących z pracy własnej, lecz z pracy innych; ale w takim razie czyż może być mowa o tem, aby „ojciec swem życiem dawa moralny przykład dzieciom“?
Przytem dla otrzymania pokolenia dzielnego ( to jeszcze nie znaczy bynajmniej optymistycznego) potrzebne jest właśnie owo, potępiane przez p. L. „działanie na zmysły“, tymczasem p. L. stoi w tej kwestyi na stanowisku maszynowem, na stanowisku, że tak powiem, strzelby magazynowej, koniecznie w jeden punkt wycelowanej i koniecznie pukającej. — Z takiej procedury, przypominającej w zasadzie małżeństwo Hettena (z „Safo“ Daudeta), przedewszystkiem nie będzie ludzi, choćby nawet, jak żąda p. L., strzelba była dobrana przez büchsmastera-lekarza i opieczętowana legalnemi pieczęciami przez „duchownego celnika“; nic to nie pomoże, albowiem wartość dzieła ludzkiego zależy nie od sumy sił, jakie on w ogóle posiada, lecz od tej ich części, jaką w tym celu zużyje, a więc od siły porywu; gdzie zaś jest przepis i obstalunek, tam nie ma porywu.
Otrzymawszy tym sposobem maszynowe pokolenie homunkulusów, p. L. daje teraz rady wychowawcze. Mianowicie, nie należy pokoleniu temu dawać do czytania Byrona i t. p., lecz pogodniej na świat patrzącego“ Szekspira (czy może oczami optymisty-Hamleta?!), albowiem tak czyniązdrowi Anglicy, dla których Byron jest „immoral“, których moralność jednak wyprowadziła przed niedawnym czasem na światło dzienne „Pall Mall Gazette“. A propos Anglii wyborny jest, przytoczony przez p. L., budujący przykład wypasionego studenta angielskiego z jezuickiego Cambridgu, który czas wolny między criquetem i regatami obraca na nauczanie wygłodniałego robotnika angielskiego, jak ma w sobie wyrobić pogodny pogląd na ten jasny świat z ciemnych podziemi węglowych.
Dalej spotykamy niezmiernie, że tak powiem, sympatyczną, lubo nie nową, radę, aby ludzi niezamożnych nie dopuszczać do nauki (bo ztąd wychodzą pesymiści). Naprzód rady tej jako człowiek nie zazdroszczę panu L.; powtóre, czytając życiorysy wielkich ludzi, trzeba przyjść do przekonania, że gdyby dopuszczanie do nauki zależało od cenzusu majątkowego, to rozwój ludzkości przedstawiałby się bardzo smutnie. Po trzecie wreszcie i tu jak w wielu miejscach rady p. L. prowadzą do sprzeczności: wedle tej recepty mielibyśmy z jednej strony ludzi bogatych, nieraz kretynów, którym od młodości z wielkim nakładem kosztów pakują w głowę wiedzę, niby gałki indykowi pzeznaczonemu na tuczenie; z drugiej strony — ludzi ubogich, ludzi nieraz w całem znaczeniu tego słowa o duchu pełnym pragnień, pełnym wielkich porywów, którzy byliby gwałtem wtłoczeni w dół, przeznaczeni na sługusów, skazani na męki Tantalowe. Znów więc mielibyśmy z jednej strony wstrętnych maszynowych optymistów, Wagnerów, nakręcane lale z mechanizmem naukowym; z drugiej — zrozpaczonych, zmarnowanych pesymistów (prawda tylko, że wygodniejszych, bo ciemnych, a więc według polecenia pana L. — „cierpiących w milczeniu“).
W ogóle rady pana L. pod względem społeczny dadzą sią sformułować w ten sposób, że pewna część ludzi powinna się drugiej części nietylko pozwolić zjadać, ale jeszcze powinna robić przytem minę zadowoloną, pogodną. Jest to obok humorystyki i pewne urągowisko dla cierpienia ludzkiego; p. L. nie może zrozumieć tego, że aby on mógł być optymistą, to na to złożyć się musiały siły bardzo wielu pesymistów (nie filozoficznych, lecz tych „cierpiących w milczeniu“), podobnie jak na wyhodowanie delikatnej rączki damy salonowej lub długiego świderkowatego paznokcia filozofa indochińskiego. I za to jeszcze wymyślać pesymistom od nikczemników! — nie to już czarna niewdzięczność. Wprawdzie filozofowi wolno jest może nie być socyologiem, ale przecież nawet tak zalecany przez p. L. do czytania „pogodny“ Szekspir powiedział już, wcale nie dobrodusznie: „musi ktoś czuwać, aby mógł spać ktoś“.
Smutno to powiedzieć, ale takie same poglądy na pedymizm, jakie wygłasza p. L. filozof, słyszałem już po wielekroć od przeciętnych kamieniczników. piwowarów, znaczniejszych obywateli ziemskich i porządnych bankierów, któzy mają aż nadto wiele powodów do pogodnego poglądu na ten najlepszy (dla nich) ze światów.
Jedno jednak zdanie pana L. jest bezwarunkowo słuszne: „u nas, mówi o, brak logiki i psychologii we współczesnem wykształceniu“. Wielka prawda, a p. L. dowiódł jej niezbicie całym swym artykułem. Mówię to z całą świadomością stanowiska naukowego pana L. jako profesora filozofii, albowiem z drugiej strony mam też świadomość, że co innego jest umieć filozofię, psychologię i t. d., a co innego być filozofem, psychologiem, logikiem.
Być filozofem, mieć umysł filozoficzny, to znaczy umieć patrzeć właściwie na najbardziej złożone zjawiska otaczającego nas świata: umieć ogarnąć z wyższego stanowiska ich ogół w jego ruchu, w jego nieustannej zmienności; pojmować, że w rozwoju ludzkości to, co dziś jest tak zwaną podwaliną, jutro staje się przeżytkiem, kulą u nogi w dalszym pochodzie.
Być psychologiem, to znaczy pojmować i odczuwać pragnienia i cierpienia duszy ludzkiej; odczuwać nawet najlżejsze jej drgnienia.
Być logikiem, to znaczy mieć prawidła logiki nie w pamięci, lecz we krwi, w naturze swej, przyswojone, zharmonizowane, zjednoczone całkowicie.
Być etykiem, to znaczy pojmować, że to, co jest „prawem moralnem“ dla natury gruboskórnej lub automatycznej w rodzaju Hettemów, staje się nie do zniesienia dla natury subtelnej, wrażliwej, i że to nieznoszenie nie jest niemoralnością, lecz ewolucyą.
Jednem słowem nie o sumę wiedzy tu chodzi, lecz o stopień jej przyswojenia i sposób jej stosowania do zjawisk napotykanych.
Jakiż to więc filozof patrzy na świat jako na coś, co jest, a nie co się staje; na zjawiska, na formy społeczne, jako na niewzruszone podwaliny, jako na coś trwałego, niezmiennego, a nie jako na zmienne znikome fazy w nieskończonym rozwoju ludzkości?
Jakiż to psycholog patrzy na ludzi, i to w epoce spotężnienia indywidualizmu, jako na maszyny, niby dawny Dekart na zwierzęta?
Jaki psycholog i socyolog patrzy na pesymizm jako na pewien rodzaj zewnętrznej choroby skórnej, którąby można leczyć tamującemi obieg krwi silnemi bandażami, a nie głębokiem, swobodnem oddychaniem w oczyszczonej atmosferze, któreby przyśpieszało, potęgowało obieg krwi?
Jaki socyolog może chcieć dziś i u nas fabrykować optymistów, ludzi zadowolonych. — Z czego? i cui bono?
Jaki wychowawca, widząc, iż jego elew w starej ciasnej sukni krzywi się, jęczy lub szamoce, nie radzi zmienić ubrania odpowiednio dla wzrastających kształtów ciała, lecz woła silnego bedela i każe ubranie zapiąć na wszystkie guziki, dowodząc, że nasi przodkowie chodzili jeszcze w ciaśniejszych i twardszych pancerzach i dobrze im było?
Jaki logik stawia obok siebie twierdzenia sprzeczne lub do sprzeczności prowadzące?[10]
Jaki to etyk wreszcie każe nakładać dyby na ręce wyciągnięte ku światłu; jaki etyk urąga dostojeństwu cierpienia ludzkiego?[11]


∗             ∗

Obok zarzutów i napaści ze strony obozu przeciwnego możemy się tu spotkać z zarzutami natur nam pokrewnych, lecz pochwyconych przez reakcyę ku pierwotności pod wpływem idei Nietzschego. Idea Nietzschego, idea indywidualności o potężnych instynktach brutalnych, którą tak bezkrytycznie pochwycili liczni pisarze typu ewolucyjnego śród najmłodszego pokolenia piszących, jest prawdą tylko jako pragnienie, jako chwilowy wybuch zwrotny ku pierwotności, jako paroksyzm, jako klapa bezpieczeństwa dla organizacyi zbyt wybujałych duchowo, zbyt skrępowanych przez więzy cywilizacyi; jako środek, nigdy jako cel ludzkości; jako chwilowa reakcya, nie jako ewolucya.

Tylko biorąc z gruba, bezkrytycznie, może się wydawać, iż walka o byt wytworzy z czasem śród ludzkości typ, stawiany jako ideał przez Nietzschego; nie w przyszłej, lecz w pierwotnej fazie kultury typów takich szukać należy. Albowiem proces ewolucyi, wywołanej walką o byt, jest bardziej skomplikowany, niż się to na pozór wydaje: jak potok górski im gwałtowniej płynie i silniej wyżłabia swe łożysko, tem więcej gromadzi na dnie osadów, które zwolna wypierają go z łożyska i zmieniają go do zmiany kierunku: tak i tutaj: im bardziej zażarta wre walka brutalna, tem więcej wymaga wysiłków nietylko muskularnych, ale i mózgowych, nerwowych, a wskutek tego zjawia się zupełnie nieoczekiwany uboczny produkt tej walki: nietylko rozwój inteligencyi, ale, co ważniejsza da nas tutaj, wysubtelnienie nerwowe, wysubtelnienie uczucia, zmieniające kierunek walki. Wiekowe zwycięstwa brutalności były tym sposobem zwycięztwami Pyrrusowemi, bo oto obecnie w miejsce jednostek pierwotnych, dla których prawem był ogólny mord, skalpowanie, pożeranie, zjawiają się jednostki, dla których odebranie życia nawet najdrobniejszemu tworowi jest czemś niewymownie bolesnem, często niewykonalnem; dla których chwilowe nawpół nieświadome zadowolenie z cudzej śmierci staje się na całe życie trapiącym wyrzutem sumienia;[12] dla których najmniejsza krzywda, komuś przez innych wyrządzona, budzi szał oburzenia; które, jak mówiła Komornicka, potrafią wtedy „nienawidzieć całą potęgą zdolności kochania“; typy, które nie mogą wyżyć psychicznie w atmosferze fałszu i gwałtu (podobnie jak fizycznie w atmosferze kwasu węglanego); które w tej atmosferze nabierają wstrętu do życia, a stąd stają się panami wyboru gatunku śmierci, co mimo pozorną sprzeczność, nie zdaje się być dobrą wróżbą na przyszłość dla ostatecznego zwycięstwa brutalności.
Tak więc, pomimo wszelkie pozory przeciwne, możemy twierdzić, że przyszłość należy do typów, zwanych powszechnie „zwyrodniałemi“ i że one są rzeczywiście „forpocztami ewolucyi psychicznej“.


∗             ∗

Zastanówmy się teraz, co jest istotą tej ewolucyi i postarajmy się rzucić z tego stanowiska niejakie światło na charakterystyczne cechy typu ewolucyjnego, oraz jego „upadek“.

Ewolucya, jak to łatwo z powyższego zrozumieć, polega na ciągłem przetwarzaniu się sił fizycznych na duchowe, biologicznych na socyologiczne, bezpośrednich porywów na refleksyę (wbrew nietzscheanizmowi); czyli jak wyraziliśmy się już dawniej („Natura i Siła“. Prawda 1893), na transmisyi sił fizycznych na duchowe, a to pod naciskiem walki o byt, potrzeb społecznych.
Bywają epoki w dziejach, gdy transmisya ta odbywa się w tempie przyśpieszonem, takiej epoki my właśnie jesteśmy świadkami i stąd owe częste pojawianie się typów, któreśmy nazwali ewolucyjnemi i scharakteryzowali powyżej[13].
Ta transmisya sił jest dla osobnika bolesna, tak iż ludzkość cała wyrasta, jak niegdyś nasz bohater, z tego, co ją boli. Ból ten wynika z dwóch powodów: indywidualnego (zasadniczego, koniecznego) i społecznego (ubocznego, przypadkowego)[14].
Zasadniczo transmisya jest bolesna, bo oddala jednostkę od stanu przyrodzonego pierwotnego, zmusza do wyrzeczenia się nawyknień i rozkoszy dzieciństwa, tak osobnikowego, jak i ludzkościowego (przez jednostkę odziedziczonego).
Przypadkowo transmisya jest bolesna wskutek jej nieekonomii, wywołanej stosunkami społecznemi; etyką już przeżywającą się, przyczem realne potrzeby jednostki bywają często tłumione dla fikcyi, formułek przestarzałych („umarli nas zjadają“). Wskutek tego jednostka przy transmisyi traci więcej biologicznie niżby powinna, bez potrzeby, bez korzyści społecznej; przyczem, jak mówi Komornicka, nieraz „cyklony bywają zmuszane do obracania młynów“. Nieekonomia transmisyi psychicznej dochodzi nieraz nawet do absurdu, bo odejmuje człowiekowi to minimum fizyczności, które jest konieczne do tego, aby wyrobiony mózg mógł działać z pożytkiem; zamiast więc pożytku z transmisyi, społeczeństwo ponosi szkodę, gdyż wytwarza sobie rzeczywistych niedołęgów, którzy stają się dla niego ciężarem.
Ta nieekonomia transmisyi jest tem większa, im większa odległość, im większa przepaść dzieli jednostkę od jej otoczenia; a do bólu tej nieekonomii, bólu, wywołanego przyczynami wewnętrznemi, dołącza się jeszcze ból wywołany przyczynami zewnętrznemi: wielkiem odosobnieniem duchowem, naciskiem i arogancyą troglodytyzmu i trudnością warunków bytu materyalnego, co wszystko razem wiąże się, wikła, potęguje w piekielną harmonię, harmonię śmierci.
Jeżeli więc szczęście człowieka da się sformułować jako stosunek pragnień do rzeczywistości, to czemże jest w obec takiej rzeczywistości szczęście takich ludzi — ludzi o potężnych pragnieniach, ludzi, których „dusza, jak mówi poeta, to przepaść bezdenna... wlej w nią wszystkie, wszystkie rozkosze tej ziemi, pochłonie je jak kroplę i tylko nad niemi, jak fala nad ofiarą, wzniesie pragnienie“; czem jest ich szczęście? — zerem? nie: zerem podzielonem przez nieskończoność, jakby powiedział matematyk: „cierpieniem za miliony“, jak mówi poeta.
Stąd to cechą wszystkich typów wyższych, wspólną z więźniami, jest smutek (wskutek bólu transmisyi) oraz pewna dzikość (a w formie słabszej — sielankowość), a raczej jej paroksyzmy: jest to potrzeba reakcyi, wywołana uświadomionym nadmiernym bólem transmisyi, pewnym quousque tandem; jest to więc potrzeba retransmisyi, wywołana nadmiernym rzuceniem sił w jednym kierunku, które grozi ruiną maszyny; potrzeba chwilowego powrotu do tej natury pierwotnej, od której jednostka zbyt daleko odbiegła.
To wyjaśnie nam wiele objawów w życiu, literaturze i sztukach pięknych, objawów nieraz formalnie bardzo różnych, mających jednak jeden wspólny motyw. To w części wyjaśnia obecną reakcyę historyczną, powrót ku dawnym wierzeniom, dziecinnym przesądom, legendom i baśniom; nietylko wyjaśnia, ale uczy zarazem, że ta reakcya nie jest żadną „syntezą“ po wieku krytyki (piękna synteza wieku, polegająca na wyrzeczeniu się jego najcenniejszych zdobyczy!) lecz jest objawem ujemnym, objawem znużenia (o ile nie jest objawem szalbierstwa), które musi przeminąć, niby chwilowe omdlenie. To wyjaśnia nam dalej dzisiejszy zwrot ku sportom wszelkiego rodzaju, oraz pracom ręcznym (w pedagogice). To wyjaśnia, dlaczego tak czynny psychicznie Gladston rąbał drzewo, dlaczego tak potężny umysł, jak Darwin, osiadłszy na wsi, grywał w bilboquet; dlaczego geniusz wojenny, Moltke, oddawał się z zamiłowaniem karmieniu ptactwa domowego (niby Zosia z Pana Tadeusza!) To wyjaśnia, w swych dwóch wyżej wymienionych formach, nietzscheanizm (dzikość) i rousseauizm (sielankowość). To wyjaśnia, dlaczego przeduchowiony, umierający już prawie z wyczerpania sił na transmisyę duchową, artysta tworzy „szał uniesień“, uosobienie potęgi żywiołowej zmysłów[15]. To wyjaśnia znaczenie takich typów niewieścich w życiu poetów lub w poezyi, jak Margueritq Cogni Byrona (ciesząca się nim „jak tygrysica kociętami)“, jak Matylda Heinego, jak Margaretha Goethego (znaczenie to jest przytem spotęgowane urokiem kontrastu). To wyjaśnia wogóle występowanie w sztukach pięknych motywów i scen ludowych. To wyjaśnia, dlaczego jednostki, wybiegające myślą daleko naprzód w cywilizacyjnym pochodzie ludzkości, uczuciem powracają nieraz „po nocnej rosie“, z „powiewem ranku“, z upajającem tchniemiem dnia letniego ku niknącym obrazom swej ewolucyjnej przeszłości. Nie na to jednak, by tam pozostać, uwstecznić się i zgnuśnieć, lecz żeby tam odpocząć, nabrać siły do dalszej walki (pozostawiając w zamian zarody śmierci dla tego, co ze stanowiska ewolucyi jest moriturum; n. p. zetknięcie się turystów ze swiatem góralskim).
Te objawy retransmisyi, prócz chwilowego odpoczynku, zdają się mieć jeszcze ważniejsze ewolucyjne znaczenie: są one jakby ćwiczeniami, wprawiającemi człowieka w transmisyę sił, (przez wybrakowanie niezdolnych do retransmisyi), a wszakże dowolne przerzucanie siły na różne funkcye organizmu jest ideałem indywidualnego rozwoju.
W razie bowiem niemożności urzeczywistnienia retransmisyi w chwilach wielkiego przełomu jednostce grozi zupełne wyczerpania, melancholia, samobójstwo, złączone często z zabójstwem lub obłąkanie (n. p. osobistość Nietzschego). Retransmisya dla natur potężniejszych to skok nad przepaścią; kto nie dosięgnie jej krawędzi, ten roztrąci się o skały, na dnie sterczące; a choćby się zdołał jeszcze przebudzić, to mówiąc słowy Krasińskiego: „przebudzenie coraz rzadsze i coraz krótsze, a sen w grobie coraz dłuższy i coraz twardszy“.
Są to bezwątpienia objawy niemoralne, objawy upadku: naturalnie jednak, iż terminów tych używamy nie w znaczeniu etyki troglodytów (którzy właśnie doprowadzają typy ewolucyjne do takiego upadku), lecz w znaczeniu etyki ewolucyjnej. Właściwiej może byłoby nazwać te objawy nieszczęściem; ludzie ci nie są przestępcami, lecz ofiarami. W każdym razie „upadki“ te nie są wynikiem słabości, jak sądzą trologdyci. Słabość! — Ależ wśród tych typów, które „upadają“, napotyka się ludzi nietylko z wielką siłą umysłu i wielką siłą talentu, jaki rzadko jest udziałem troglodytów, ale nawet z potężną siłą muskułów (Maupassant); tak wielka jest ich siła absolutna, że nawet po wielkiej transmisyi psychicznej zostało się jeszcze wiele na stronę fizyczną. A więc to nie słabość, tylko nieproporcyonalność między pragnieniami i rzeczywistością (zwiększana jeszcze przez gospodarkę troglodytów), między wielkiemi zapasami i jeszcze większemi jednak wydatkami. Można wypowiedzieć twierdzenie na pozór sprzeczne, a jednak zupełnie prawdziwe, że ich „upadek“ jest skutkiem nie słabości, lecz siły! Trzoda, tarzająca się w błocie, nie może upaść niżej, lecz orłowi szybującemi w obłokach, upadek wciąż grozi: dzięki wielkiej sile skrzydeł i wewnętrznego impulsu, wzbił się wysoko w chmury, lecz tam może zabraknąć odżywczych zapasów ziemskich i atmosfera może stać się za rzadka do takiego wzlotu, a duma lub rozmach zbyt wielki nie pozwolą cofnąć się ku ziemi, choćby dla chwilowego odpoczynku, nabrania nowych sił...
Mówimy tu naturalnie o typach ewolucyjnych z wielką siłą absolutną — nie przeczymy jednak, iż obok takich zdarzają się słabsze, pozbawione owej cechy dzikości, zaciętości. Typy takie w obec wielkiego wyczerpania, nacisku ekonomicznego i t. d. ulegają reakcyi, retransmisyi nie ku naturze brutalnej, lwiej, lecz ku naturze innych podtypów troglodytycznych: drewnianej lub nawet świńskiej; albo obojętnieją one na wszystko, zasklepiając się w swej skorupie, albo wślizgują się w łaski troglodytów, żałując „grzechów młodości“, i zyskują w ten sposób poparcie w formie dóbr materyalnych i reklamy; „przyjąwszy, jak mówi Heine, błogosławieństwo opasłych czarodziejów, ucztują ze szlachetnymi poganiaczami osłów“. Lecz typy silne nie ugną się nigdy, gotowe są zerwać wszelkie więzy osobiste, któreby im w tym kierunku mogły być niebezpieczne — postąpić nieraz, jak nasz bohater z pod Cecory, co przebił mieczem ulubionego konia, aby w chwili najgorszej nie uledz pokusie ucieczki — a gdy ich wszystko opuści, potrafią się złamać, lecz nie ugiąć; umrzeć, lecz nie poddać się. Upadek lub chwianie się silnych mogą być niewyczerpanem źródłem piękna dla dramaturgów i powieściopisarzy.


∗             ∗

Urzędowi troglodytyczni krytycy literaccy, zgodnie z tą opinią, jaką troglodyci w ogóle żywią o nerwowcach, twierdzą, że w utworach literatury pięknej nie ma na nich miejsca.
Z różnych typów krytyków troglodytycznych, szczególnie przeważny głos, zgodnie z tem, co powiedzieliśmy powyżej o „wytrawności“, mają krytycy-drewna. Przez jakieś dziwne prawo kontrastu, zamiast zasuszać rośliny, klasyfikować pająki, wiwisekować króliki lub żaby, biorą się oni do analizy duszy ludzkiej, oceniania uczuć, dla których zrozumienia nie mają w swej duszy żadnego punktu zaczepnego do analogii, albowiem z powodu swej organizacyi, uczuć tych nigdy nie doświadczali. Sami nie żyjąc, nie czując, nie pragnąc, nie cierpiąc, nie walcząc z wściekłością, nie padając z sercem zakrwawionem, nie powstając znowu z okiem krwią nabiegłem, z zaciśniętymi zębami, z pianą na ustach — nie z tego co przeżyli, przeboleli, przewalczyli — lecz z książek czerpią swą wiedzę o uczuciach; nie odczuwając żywych drgnień serca ludzikiego, oceniają utwory i typy ze stanowiska wyuczonych szablonów. Wskutek tego właśnie typy, o jakich mówimy, typy ewolucyjne, przeciśnięte przez ciasne i suche formy dusz takich krytyków, ukazują się czytelnikowi pokoszlawione do niepoznania, niby „rzecz sama w sobie“, przeciśnięta przez formy zmysłów ludzkich.
Tym sposobem krytyka „drewien“, lubo nacechowana sumiennością, zlewa się z grubą krytyką „byków“ i obliczoną na zyski, krytyką „świń“ w jedną harmonię (wspaniała orkiestra!): takie utwory to „paskudztwa“, takie typy są „zwyrodniałe, histeryczne, narwane“ i t. p.; głoszą one idee „niezdrowe, niemoralne, cuchnące“ i t. p. Krytycy nasi chcą widzieć tylko typy normalne, zrównoważone“, które głoszą idee „poczciwe, pogodne, ciepłe, nasze“ i t. p. Oni są smakosze; lubią kotlety tak zwane à la Kawałkiewicz[16], to jest siekane z padliny, zawijane w uperfumowane papiloty i podlane słodko-moralnym sosem. Są widać wytrwali na chorobę morską; czemuż nie zostali marynarzami!
Nie dość na tem; przeciw przedstawianiu typów ewolucyjnych w powieści występują też społecznicy: co nas tam obchodzą jakieś osobiste cierpienia i burze wewnętrzne, to jest egoizm; w powieściach takich nie ma zmysłu społecznego, autorowie nie podnoszą „kwestyi społecznych“ i t. d. Ale to jest tylko krótkowidztwo: zapewne, że formalnie nie ma tam rozbioru kwestyi społecznych, ale społecznicy powinniby zrozumieć, że sprawiedliwość społeczna rozwija się z rozwojem subtelności i wrażliwości psychicznej jednostek, z zanikaniem gruboskórności i drewnianości. Bez takiego wysubtelnienia psychicznego niemożebnym jest postęp społeczny, bo mimo wszelkie reformy formalne, gruboskórność i świństwo ludzkie zawsze znajdą dla siebie korzystne ujście.
Pomimo to wszystko, powieściopisarze pod naciskiem samego życia przedstawiają coraz częściej typy tego rodzaju, ale przedstawiają zwykle albo czyto realistycznie, albo, jeżeli tendencyjnie, to ujemnie.
Z naszego stanowiska, ze stanowiska walki o idee, typy te należy przedstawiać w utworach literackich tendencyjnie i dodatnio; albowiem w interesie ewolucyi leży pozyskanie czytelnika dla tych typów, oraz uświadomienie typom pokrewnym, lecz słabszym, nieuświadomionym, ich stanowiska i wartości psychicznej. W jakiż sposób to osiągnąć?
Gdyby kto chciał n. p. skłonić ogrodników swego kraju do zaprowadzenia nowego gatunku owoców, którego, co ważne, ojcowie ich nie znali, to musiałby im okazać indywidua tego gatunku najokazalsze, najlepiej rozwinięte, najsilniejsze. Tak samo więc czynić należy, okazując grubemu tłumowi typy ewolucyjne; trzeba aby one robiły wrażenie siły (absolutnej). W tym celu potrzeba w ogóle: 1) aby ich słabość względna, codzienno-życiowa była umotywowana wielką wydajnością (a przynajmniej wielkim napięciem) na cele duchowe, na walkę o idee oraz na walkę o byt; 2) aby w fazie reakcyi biologicznej okazali wielką, żywiołową siłę pragnienia, t. j., by rozmach reakcyi był wielki, cel jej daleko ku pierwotności wysunięty; 3) aby po daremności usiłowań rozpacz miała ton wysoki. Kto jest filozofem, pojmującym typy ewolucyjne, a zarazem artystą i człowiekiem, współczującym z nimi, ten potrafi na powyższych podstawach wydobyć z nich gromy, których ulękliby się troglodyci, podobnie jak rozjuszony byk lub flegmatyczny wielbłąd-automat lękają się buchającego parą i skrami, pociągu kolei, niosącego cywilizacyę wśród puszczy pierwotnej!

Trzeba wdrożyć w umysły tłumu, że te typy są potęgą, która, mimo pozorną, słabość, może się w razie przeciągnięcia struny zmienić nawet w brutalną, a tak wielką, że jednorazowem wybuchem potrafi zmiażdżyć codzienną, rutynowaną brutalność troglodyty; że to są lwy zamknięte w klatce, które w napadzie wściekłości mogą klatkę rozerwać; a któż z widzów nie zadrży na widok szarpnięcia się lwa. Że te „niedołęgi“ — to są Samsoni, którym Dalila-transmisya obcięła włosy energii brutalnej, lecz którym włosy odrastają czasami na chwilę, a wtedy stają się oni zdolni „jednem wstrząśnieniem kolumny zburzyć gmach cały i runąć pod gmachem“. Że te „niedołęgi“ to niepozorne ciche torpedowce, które wybuchem mogą zdruzgotać najbardziej imponujące brutalnością kolosy dawnej konstrukcyi. Że typ taki pośród gawiedzi, to typ europejczyka pośród dzikich; dzicy lekceważą drobną jego postać i, ufni w liczbę i siłę, rzucają się na niego z potężnemi maczugami: lecz z drobnej ręki jego wypada grom ognisty, który powali najsilniejszych. Trzeba wreszcie typy te przedstawiać z pewnym smutkiem ofiary, ale zarazem z pewną dumą straceńców, otwierających ludzkości drogę krwią swoją, jak nowi Winkelridzi; otaczających się atmosferą chłodu, która trzyma w należytem oddaleniu wszelką duchową hołotę[17].
II.


Postaramy się teraz wyrażone powyżej idee ogólne zilustrować (a po części i dalej rozwinąć) za pomocą rozbioru dwu, po części odpowiadających im, utworów literackich, wyszłych z pod pióra »najmłodszych«; mówimy tu mianowicie o nowelach Cezarego Jellenty („W Przesileniu) i M. Komornickiej („Szkice“). Zwrócimy też zgodnie z powyższem uwagę na charakterystyczne stanowisko krytyki troglodycznej względem tych utworów.
Rozbiór prac Jellenty podjąłem tutaj tym chętniej, że w owym czasie z powodu sprawy z Mieszkowskim stał się on celem napaści i bojkotu ze strony świata reportersko-literackiego. W sprawie tej pisałem wówczas między innymi, co następuje:
„Gdy dojdę do przekonania, że ktoś został pokrzywdzony, nie waham się rzucić mego nazwiska na szalę jego sprawy, a to tem bardziej, gdy, jak w danym razie, przeciwstawiają się nie dwie osobistości, lecz raczej dwie zasady, dwa światy: z jednej świat ludzki, świat idei, świat nieskazitelności, świat nauki: z drugiej świat reportersko-literacki, bez idei, bez zmysłu etycznego, bez kultury umysłowej.
Stawianie czoła takiemu światu, po stronie którego są takie szanse, jak: spryt życiowy, pisma, pieniądze, brutalność liczby, bezkrytyczność ogółu, tchórzostwo opinii — stawianie czoła takiemu światu, przyznaję, jest „nierozważne“ w sensie filistersko-praktycznym, ale na szczęście nie wszyscy ludzie jeszcze spodleli do rzędu filistrów, lub ulegli ślepocie moralnej; są jeszcze tacy, którzy siłę swego przekonania są w stanie przeciwstawić nie tylko warszawskiej reporteryi, ale nawet światu całemu!...
Że za to przeciwnicy, kupczący idealizmem postarają się o poderwanie im bytu materyalnego, nie ulękną się oni, przywykli bowiem odmawiać sobie wszystkiego, aby nie frymarczyć swą duszą.
Że za to w dodatku spotkają ich szkalowania, nie ulękną się również, wiedzą bowiem, że są ludzie i pisma, których szkalowania są zaszczytem, tak jak pochwały są zniewagą“.
Zanim do typów Jellenty zastosuję powyższą skalę wymagań, muszę się załatwić z możliwym przeciw mnie zarzutem, iż zamiast oceniać te „wykrawki z życia“ ze stanowiska realistycznego, podsuwam autorowi tendencyę, której może nie miał i z tego sztucznego samowolnego stanowiska chcę go oceniać.
Zarzut taki jednak nie byłby słuszny. Wszakże Jellenta, jako krytyk artystyczny, nawet w malarstwie nie jest zwolennikiem kierunku realistycznego, bezideowego, beztendencyjnego; nie zachwycają go wcale, choćby najprawidłowiej namalowani, „oficyaliści towarzystwa asenizacyi zajęci spełnianiem swych obowiązków“ (C. Jellenta „Studya filozoficzne“ str. 251); w swem zaś świeżem dziele: „Ideał wszechludzki“ na str. 36. powiada: „Poezya jest nie tyle malarzem życia, ile wyobrazicielem pragnień i ideałów, to skłania do mierzenia poezyi probierzem praktycznym“. Na tej podstawie mam prawo twierdzić, iż nie jest on jedynie fotografem swych typów. Powtóre autor posiada umysł zbyt filozoficzny na to, jest zbyt europejczykiem, wyzwolonym z pęt parafiańszczyzny, a niepochwyconym w pęta dzisiejszej chwilowej reakcyi wstecznej, reakcyi ku dogmatom, aby miał swym bohaterom brać tendencyjnie za złe, że są „bez dogmatu“, by ich uważał za typy zwyrodniałe, sporowadzone na bezdroża filozofią (Uczeń Bourgeta).
Tak więc autor musiał mieć tendencyę i musiał mieć taką, jaką myśmy postawili; w szczególności chciał przedstawić typ ludzi, którym ich praca umysłowa nadała wielką przewagę strony wewnętrznej nad zewnętrzną, umysłu nad ciałem, oderwała od życia, pokrzywdziła i upośledziła życiowo i którzy, uświadomiwszy to sobie („przesiliwszy się“), ulegają reakcyi (retransmisyi) biologicznej (głównie erotycznej). Ze stanowiska zatem takiej tendencyi utwory autora oceniać mamy prawo.


∗             ∗

Stosując wyżej wyłożone zasady do oceny typów Jellenty, musimy postawić sobie następujące pytanie: 1) Jakie jest umotywowanie słabości życiowej (biologicznej). 2) Jaki jest cel reakcyi (retransmisyi). 3) Jaki jest ton cierpienia po nieosiągnięciu celu.
Co do 1-szego, t. j. co do umotywowania słabości biologicznej wydajnością duchową, czyli tem, co nazwaliśmy transmisyą sił fizycznych na duchowe, to w formie szkiców trudno to było wykazać szczegółowo, jednakże autor przeważnie zaznacza to: tak n. p. Jerzy (w noweli „Pięć wieczorów“) mówi do zrównoważonego „przyjaciela“: „gdybyś ty tak siadywał przy biurku po dziesięć godzin dziennie, jak ja i dawał się żywcem pożerać literackim ambicyom, możebyś nie był tak pewien siebie. My piszący jesteśmy niedołęgami zawsze i wszędzie, gdzie nie chodzi o myślenie“. Podobnież Walery („Tryumfy pana Walerego“) mówi w duchu do rozbawionych filistów z pewnem poczuciem wyższości swej siły absolutnej, a zarazem z pewną zazdrością względem ich siły zdawkowej: „próbujcie tak pracować jak ja, a prędko wyciągniecie kopyta“. Wacław („Stary kawaler“) jest w tym względzie mniej umotywowany i dlatego czyni słabsze wrażenie.
Co do 2-go, to jest, jak zachowują się omawiane typy w fazie reakcyi (retransmisyi) i jak daleki jest cel reakcyi? Reakcya biologiczna (erotyczna) objawia się u typów Jellenty w formie, w której umysłowość, salonowa, szermierka międzypłciowa gra ważną rolę; dla której możnaby użyć rozszerzonej nieco nazwy flirtu. Otóż, na podstawie wyżej wyrażonych zasad, jest to forma reakcyi blada, albowiem cel jej nie jest zbyt daleko ku pierwotności wysunięty, jest daleki od żywiołowości; od tej burzy, która jest wyrazem potęgi i odnowy.
Rzeczywiście, mózgowiec, który wciągnięty w towarzystwo szablonów, zwanych „damami“ i „panami“, upodabnia się im, czyni takie wrażenie jak lew, który, wydostawszy się jakimś wypadkiem z klatki, nie miażdży swą siłą otaczających go gapiów i nie powraca do swej rodzinnej dzikiej puszczy, lecz zmieszawszy się z pasącem się po za klatką stadem, zaczyna łakomie skubać badyle. Lew taki obudzi w stadzie lekceważenie, a w swych braciach żal. Wynika to ze zbyt bliskiego celu reakcyi, będącego znakiem małej siły rzutu w ogóle. Lecz bohater, któryby potrafił, a przynajmniej usiłował, pragnął, siły swe retransmitować chwilowo na cel dalszy, pierwotniejszy, na poryw brutalniejszy, nie budziłby lekceważenia, jak nie budzi lekceważenia n. p. lermontowski więzień Mcyri, gdy wydostawszy się z klatki klasztornej, brata się lub walczy z burzą i dzikiemi bestyami[18].
Cały ten psychiczny proces transmisyi i retransmisyi da się porównać do procesu mechanicznego zagłębiania się kuli, rzuconej w zaporę sprężystą; im silniejszym był rzut, im głębiej kula wcisnęła się w zaporę, tem dalej zostanie odbitą w tył; otóż słabsze odbicie świadczy o słabości pierwotnego rzutu.
W jednym tylko razie „filozof“, flirtujący nie czyniłby wrażenia słabości, mianowicie wtedy, gdy flirt jego nie byłby szczerością, lecz ironią: Konrad Wallenrod, ten bohater, co wielką swą siłę absolutnę przetopił na „głupią chęć sławy i miłość ojczyzny“; ten kolos ze stali, kryjący czoło w chmurach piorunowych, uśmiecha się czasem „i rzuca damom pięknych słówek krocie z zimną grzecznością, jak dzieciom łakocie“. W jednem miejscu znajdujemy analogiczny rys u Jellenty: „Wacław, nieprzejednany krytyk, był w towarzystwie milczącem szyderstwem... odstręczał kobiety pewnem subtelnem lekceważeniem“; ale ten sam Wacław w innych razach okazuje się niestety słabym, wygodnickim i t. p.
Nietylko jednak ze stanowiska wyżej określonej tendencyi, ale nawet ze stanowiska realistycznego, flirt jest tu nie na miejscu: dla typu, o którym mówimy, jest on nie tylko formą reakcyi słabą, ale i nieodpowiednią dla jego natury. — Jest to raczej rzecz sybarytów, salonowców z fachu, którzy, nic nie myśląc, nie wydatkując sił na cele duchowe, mają przy miernej nawet sile absolutnej wiele energii zdawkowej; będąc grubymi materyalistami i płytkimi umysłami, szukają á contrario sprytu kokieteryjnego, jako przyprawy miłości; flirt jest jedyną niemal formą ich działalności umysłowej, na równi z grą w karty, szachy, wreszcie z lekturą powieści historycznych, jako rzeczy „poważnych“. Wszystkie te objawy „umysłowe“ spotykamy u ludzi grubych, prowadzących życie raczej czynne niż umysłowe. Podobnie uczęszczanie na dramata i tragedye, a także odwiedzanie cmentarzy, są często jedynemi formami smutku u ludzi, prowadzących życie lekkie i wesołe. Jak ludzie, żyjący ciałem, szukają „reakcyi“ quasi duchowej, tak ludzie, żyjący duchem, szukają reakcyi cielesnej (jak to już wyżej zostało uzasadnione).
Wreszcie jeden jeszcze argument przeciw flirtowi: jakkolwiek wielkie wysubtelnienie umysłowe typów ewolucyjnych daje im na tem polu wielką przewagę nawet nad rutynowanymi fachowcami w tym względzie z pośród troglodytów, to jednak zwycięstwo tego rodzaju jest pyrrusowem, prowadzącem do duchowego katzenjammeru: bo podczas gdy dla troglodytów jest to życie samo, to dla nerwowców jest to aktorstwo, a powodzenie, tą drogą otrzymane, jest dla nich psychicznie bezwartościowe: jeden ze znanych mi typów takich wyraził się charakterystycznie, iż „pozyskiwać kobietę przewagą umysłową, jest to stać na stanowisku aptekarza, który jąpozyskuje perfumami, mydełkami lub ślazowem ciastem“; czemś, co nie jest nim samym, lecz jego wytworem. Zdaje się też, że w niedalekiej przyszłości, to co nazywamy małżeństwem, będzie (przynajmniej w fazie reakcyi) tak w interesie jednostki jak i potomstwa, nie spełnianiem przepisów w rodzaju p. Lutosławskiego, lecz kojarzeniem się naturalnem i swobodnem typów, zajmujących na drabinie ewolucyi psychicznej szczeble skrajnie przeciwległa, a to na zasadzie dążności natury do wyrównania kontrastów, podobnie dążność cząstek atmosferycznych jest największą między punktami o największej różnicy ciśnienia. Przykłady takich „mezaliansów“, takich kojarzeń „niedobranych“ spotykamy w życiu[19], a i w literaturze[20] występują one coraz częściej, mimo swego „narwaństwa“, „niemoralności“ i „skandaliczności“ towarzyskiej.
Taką jest forma silnej reakcyi biologicznej; reakcya ta będzie zawsze „powrotem na łono natury“; prawda jednak, iż to „łono“ z biegiem czasu ulegać będzie zmianie, to więc, co dziś (lub w niedalekiej przyszłości) jest formą „reakcyi“ umysłowej dla ludzi grubych, przeciętnych (flirt), może stać się z czasem formą reakcyi biologicznej dla forpoczt ewolucyjnych[21].
Na dziś jednak flirt dla wielu powodów nie wydaje się formą reakcyi ani dość silną, ani właściwą dla mózgowców.
W ostatniej jednak noweli C. Jellenty („W przesileniu“) reakcya posiada wielką siłę, lecz ma ona tutaj zupełnie inny (nie erotyczny) charakter i występuje w typie niewieścim (Basi); tu nie chodzi o reakcyę biologiczną dla celów erotycznych, ale o reakcyę biologiczną dla celów walki ducha, zbyt wysubtelnionego, z otoczeniem brutalnem. Ta subtelna natura niewieścia, „mająca więcej w sercu niż w gardle“, musiała z trudem zdobywać się („przesilić“) na odwagę ostrego starcia z brutalnym narzeczonym, a nawet z całą zgrają brutalów; na danie im moralnego policzka. Reakcya, a raczej uświadomienie, prowadzi tu nie do zwrotu ku brutalności życia biologicznego, lecz ku „brutalności“ (sit venia verbo) energicznego wystąpienia w obronie zasad człowieczeństwa, na którą poprzednie siły, zwrócone ku wnętrzu ducha, nie mogły się zdobyć, nie mogły się przenieść do „gardła“. Lecz przyszła wreszcie chwila wybuchu; gdy na słowa Basi pełne szlachetnego porywu (w obronie nieszczęśliwych wieśniaków dotkniętych pożarem) jeden z troglodytów (ks. Romanek) mówi charakterystycznie: „ee, to matafizyka, darwinizm“, wtedy ona rzuca mu w twarz: „ja nie twierdzę, że ludzie pochodzą od małpy, lecz że nie powinni być małpami“ i opuszcza nienawistną zgraję, spiorunowaną, zawstydzoną. W swem oburzeniu ta wątła dziewczyna wygląda wspanialej od wszystkich typów męskich z innych noweli. Po wybuchu tym ulega ona rozpaczy (obacz niżej), ale po jej przebyciu nastała odwaga trwała, uparta: „nie obawia się już niczego, bo się opancerzyła wolą i rozumieniem siebie i ani niechęci ludzkiej, ani nawet pręgierza opinii nie ulęknie się nigdy, jeżeli tylko będzie sobą i w zgodzie z sobą“... „zdaje się jej, że przywiezie do domu hardość i nieugiętość dębu... to nic, że słaba i wiotka, ale jest czujna i przekonana o niespożytości tego skrytego ognia, który się nazywa uporem człowieka... Czyż właśnie nie tkwi wielka, drogocenna rozkosz w poczuciu, że nikt na okół siły naszej nie podejrzewa, a my czaimy się z nią i wtedy, gdy jej się najmniej spodziewają, wyrzucamy stalowy grot“ (jest to ów „grom“ z ręki białego na gromadę dzikich. Ob. wyżej str. 66).
Co do 3-go. Skończywszy z celem reakcyi, zobaczymy teraz jakie jest u typów Jellenty natężenie rozpaczy z powodu nieosiągnięcia celu reakcyi.
Chwila, gdy typ ewolucyjny dochodzi do uświadomienia, że „grau ist alle Theorie“, że dla osiągnięcia szczęścia trzebaby przed każdym krokiem dotychczasowego życia zmienić znak algebraiczny na wprost przeciwny, ale już zapóźno, jest wysoce dramatyczną i stanowić powinna pod względem artystycznym kulminacyjny punkt utworu.
Rozpacz ta u różnych typów Jellenty ma różny stopień natężenia: najsłabiej przejawia się w Wacławie („Stary kawaler“), u którego rozpływa się w tęsknotę. Walery mówi sobie wprawdzie z goryczą: „małpa!“, ale to za mało: nie chodzi nam tu o trywialność, która w danym razie jest na miejscu: człowiek szarpany bólem nie szuka wyrazów w słowniku dla dobrze ułożonej „moralnej“ panny „na wydaniu“; ale chodzi o niedostateczność siły. Gdyby bohater był z wściekłości gryzł poręcz swego łóżka, roztrzaskał potężną pięścią stół, reprezentant jego więzienia, gdyby się był wił po podłodze jak szaleniec i drapał ją skrwawionymi paznokciami, gdyby był uderzył głową o mur aż do stracenia zmysłów — byłby potęgą, która nie oddaje się bez zaciętej walki; byłby zaimponował czytelnikowi, porwał go. Tak, wydaje się jak i jego krewniak, Wacław, przeciętnemu czytelnikowi tylko „starym kawalerem“ (choć autor tytułu tego użył w sensie ironicznym). Silniejsze już wrażenie czyni Jerzy („Pięć wieczorów“): chodząc pod oknami swej kochanki (świeżo zaślubionej innemu) w noc poślubną, gdy światła w oknach gasną, pada zemdlony na trotuar, wołając: „ssamico! ciebie kochać, to perły przed świnie rzucać“ — ale i tu rozpacz można było o jeden ton podnieść — wystrzałem rewolwerowym (podobnych wypadków nie brak przecie w życiu, n. p. Chądzyński i Wyrwiczówna). Przytem autor niepotrzebnie osłabił tę scenę, pozwalając filisterskiemu „przyjacielowi“ brać zrozpaczonego bohatera poufale „za podbródek“. Najsilniej rozpacz przejawia się, jak wszystko, u Basi (choć motywy są tu nieco różne): noc bezsenna przepędzona po zerwaniu z narzeczonym jest pełna wielkiej siły dramatycznej i piękności.
Omawiając stopień wrażenia, jakie typy Jellenty sprawiają na czytelniku, nie możemy pominąć jednej okoliczności formalnej, przez którą autor zmniejszył to wrażenie, niezależnie od siły wewnętrznej; mianowicie sam on traktuje swych bohaterów (wyjąwszy Basię) nieco z wysoka, niby sztukmistrz swe automaty; otoczył ich atmosferą trywialności: ludzi tych, którzy, jak powiedzieliśmy, powinni nosić na czole piętno dumy straceńców, różni filisterscy „przyjaciele“ nazywają poufale „Wackami“, klepiąprotekcyonalnie po ramieniu, biorą poufale za podbródek, a żaden z bohaterów nie zdobywa się na to, aby śmiałka spiorunować — roztoczyć przed sobą wzrokiem jak Mefisto szpadą, krąg ognisty, trzymający w oddaleniu wszelką duchową hołotę. Autor, wytworny estetyk, nie czyni tego bezwątpienia nieświadomie: widocznie chciał być takim, ale dlaczego? — Znam pewien typ człowieka niezmiernie subtelnego i czułego na cierpienia ludzkie, na losy idei, który jednak prawem dziwnego kontrastu usiłuje sobie nadać pozór grubasa (jak grubasi pozór idealistów), którego to wszystko nic a nic nie obchodzi: „głupstwa, szopki, romanse“ powiada on, a w oczach nieraz łza zaświeci. Otóż to jest analogia psychologiczna: autor chciał zamaskować swą sympatyę dla typów ewolucyjnych, ale przez to właśnie osłabił ich wpływ na czytelnika. Jest to ważna wada; możemy się maskować w życiu potocznem, aby z duszy naszej nie czynić domu zajezdnego, w którym każdy głupiec mógłby się rozbijać, ale w piśmiennictwie co innego: tutaj przemawiamy do ludzkości całej w przekonaniu, że głos nasz będzie jedną, choć może drobną, z sił składowych, których wypadkowa popycha ludzkość na wyższy poziom w nieskończonym pochodzie; winniśmy więc głosić całą prawdę naszych myśli, uczuć i pragnień[22]. A choćby nasza prawda była tylko cząstkowa, choćby tylko indywidualno-wyjątkowa, nic to nie szkodzi, bo ze ścierania się różnych prawd indywidualnych, cząstkowych, z ich interferencyi, z wzajemnego sumowania się i odejmowania, powstaje prawda wypadkowa, siła wypadkowa, dając impuls w ogólnym rozwoju ludzkości, wyznaczająca jego kierunek.
Tu leży przyczyna, dla której rozwój indywidualizmu i jego przedstawienie w utworach literackich, tak potępiane przez niektórych, a tak wymownie bronione przez młodą autorkę, Maryę Komornicką („Szkice“), ma wielkie znaczenie dla rozwoju literatury.
Zanim przejdziemy do rozpatrywania typów, skreślonych przez Komornicką, zatrzymamy się na chwilę na paru jeszcze cehcach utworów Jellenty, mających pewien, lubo mniej bezpośredni, związek z ideami, powyżej poruszonemi. Cchemy tu mianowicie wspomnieć o żywem i subtelnem odczuciu natury, oraz życia wiejskiego (bardzo zrozumiałem u autora pięknego obrazka: „Salve Natura“), oraz o subtelności psychiki erotycznej, zwłaszcza u typów kobiecych.
Jakże żywy aż do halucynacyi jest obraz poranku na wsi: „zbliżała się (Basia) ku lasowi, od którego powiewał świeży, orzeźwiający aromat. Dzień był promienny, lazur niezmącony, powietrze czyste i balsamiczne, widok po obu stronach rozległy, nieskończony. Natura była jak po kąpieli, odmłodzona i świeża, lśniąca liśćmi traw i drzew, kwieciem łąk; jak wystrojona w niedzielę dziewoja wiejska; dyszała życiem, spokojem, ciepłem“. Pod wpływem takiej przyrody Basia odzyskuje swą siłę i zachwianą równowagę.
Subtelną jest, jak powiedzieliśmy, psychika erotyczna, szczególniej kobiet: w „Starym kawalerze“ Marya po wzajemnem uświadomieniu miłości „była jeszcze łagodniejsza, niż zwykle, miała dla matki więcej miłości, dla wuja więcej uśmiechów i dowcipków“; jest to subtelne podpatrzenie tej życzliwości dla wszystkich i wszystkiego u człowieka przeniknionego własnem szczęściem, które promienieje na wszystkie strony. Jest też inny typ kobiecy, typ samicy (Anieli w „Pięć wieczorów“), która ma „inną moralność rano i inną wieczorem“. Basia jako typ antypodycznie od tej ostatniej różny, o uczuciach uduchowionych, jest, jak we wszystkiem, tak i tutaj przepiękną: niezmiernie subtelnie pojęte jest jej pożegnanie z Kością, który, dopomógłszy jej do duchowego wyzwolenia, oczekiwał na nią konno na skraju lasu: kochała go ona niewątpliwie, ale po świeżem zerwaniu z narzeczonym, nie była w stanie okazać tego, nie mogła przedłużać rozmowy i pożegnała go szybko[23]. Dobry jest też w tym względzie „Stary kawaler“: tęskni on za kochanką a zarazem ma „złość“ na nią: bezwątpienia dlatego, że otworzyła mu nowe widoki życia, dała pojęcie o szczęściu, niby Arab Słowackiego — spokojnemu rybakowi rzuceniem perły w głębinę; ze szczęścia tego korzystać on już nie mógł, ucieka więc od kochanki do swego dawnego więzienia, t. j. do życia umysłowego, wewnętrznego. Jest to, że tak powiem, symetryczna analogia z owym australczykiem, któremu otworzono nowe horyzonty wiedzy, lecz to mu posłużyło na to tylko, by lepiej poznał swą nędzę, ucieka więc w pustynie: australczyk ów jeszcze nie jest zdolny do transmisyi sił fizycznych na duchowe; ten już nie jest zdolny do retransmisyi sił duchowych na fizyczne.
Ze stanowiska realistycznego niewieleby typom Jellenty było do zarzucenia; chyba to, iż zbyt optymistycznie zapatruje on się na warunki życia nauczyciela prywatnego („Stary kawaler“), który w rzeczywistości, pracując po całych dniach, ledwie jest w stanie zarobić na lichwiarzy, a w powieści jest tak szczęśliwy, że wysiaduje całemi godzinami po cukierniach i spija tam koniaki, jakby jaki renomowany reporter pisma, stojącego „na straży ideałów“, który koniak dostaje darmo za reklamy, pisane dla cukierni. Nauczyciel Jellenty zbiera również pięknie oprawną bibliotekę, jakby jaki rentyer, który na starość bawi się, pięknie oprawnemi, książkami, nie mogąc już czem innem. Nauczyciel Jellenty ma nawet czas i pieniądze, by wyjechać na rendes-vous do Paryża, niby jaki obiecujący synek przedsiębiorcy lub kamienicznika (dawniej do tego celu służyli w powieściach hrabiowie). Nie, szanowny kolego! wierz mi, nauczyciel, któryby chciał u nas zbierać piękną bibliotekę, przejechałby się wkrótce nie do Paryża, lecz do Tworków lub na Brudno. I jeszcze jedna uwaga: nauczyciel Jellenty jest człowiekiem myślącym, krytycznym, posiada zdanie niezależne... Ależ taki przedewszystkiem nie miałby u nas lekcyi! Społeczeństwo nasze nie daje wielkiego popytu na naukę, zwłaszcza niezależną; ono spożywa wiele spirytusu tak płynnego, jak i duchownego; tylko więc dostawcy takowych mają u nas powodzenie i mogą sobie wyjeżdżać do Paryża, już nie jako marni i „wstrętni“ reakcyoniści ku życiu, lecz jako gruntowni fachowcy — w celu poważnego studyowania ulepszonych metod na polu erotyki.
W rezultacie jednak należy przyznać wielką zasługę autorowi, że w formie powieściowej poruszył idee wyżej sformułowane; a jeżeli w wykonaniu nie osiągnął wszędzie doskonałości, to głównie dlatego, że liczył się niepotrzebnie z opinią, jaką ludzie przeciętni darzą typy ewolucyjne, i starał się wskutek tego zamaskować swą dla nich sympatyę, wystąpił niedość radykalnie. Tam, gdzie go to nie krępowało, jak w noweli ostatniej („W przesileniu“), tam dał nam utwór od początku do końca głęboki, subtelny, piękny i silny; jednem słowem miniaturowe arcydzieło.
Naturalnie, że krytycy nasi uznali utwory Jellenty za „chorobliwe“, „etycznie wstrętne“: takie poglądy na małżeństwo, jakie wygłasza Jerzy, nie mogły się naturalnie podobać tym, którzy za ideał „zdrowia moralnego“ w tym względzie uważają zapewne małzeństwo Hettema. Na szczęście ewolucya psychiczna wytwarza coraz więcej ludzi takich, dla których „niemoralnem“ jest przedewszystkiem kłamanie uczuć, a „wstrętnem“ — mechaniczne spełnianie obowiązków włożonych przez „duchowego celnika“. Można krytykować sposób, w jaki autor ideę swą przeprowadził (np. traktowanie wolnej miłości w oderwaniu od innych reform społecznych), ale nie można lekceważyć jej podjęcia.


∗             ∗

Utwory M. Komornickiej („Szkice“) nie zawierają wprawdzie w założeniu tendencyi wyżej sformułowanej: celem autorki jest w ogóle autoanaliza, „bunt potęgi wewnętrznego życia przeciw pospolitości nieożywionego faktu“, uprawnienie wszystkich władz ducha i wszelkich jego zjawisk, od lekkich drgań nerwowych do potężnych wzruszeń i bohaterstwa“ — „Odtworzenie potężnej i wstrząsającej symfonii duchowego życia“.
Tym sposobem Komornicka obejmuje całość zjawisk duchowych, właściwych typom ewolucyjnym, typom o przewadze życia wewnętrznego nad zewnętrznem.
Ale gdzie jest całość, tam musi być część, a skoro ona jest znaczną, to musi zajmować widoczne miejsce, choćby nie była wysuwana naprzód z umysłu. To też w utworacj Komornickiej znajdujemy między innymi urzeczywistnione te same postulaty, jakieśmy jako tendencyę wyżej sformułowali.
Wymaganie siły nie wprawi Komornickiej w kłopot, naprzód dzięki niewyczerpanej potędze jej talentu, a powtóre dzięki temu, że w pesymizmie jej góruje społeczny, wyrażający się we wściekłej nienawiści do wszystkiego, co pospolite i podłe. „Duszy ludzkiej, mówi ona, brak nienawiści do złego więcej może, niż ukochania dobrego“ — „Z oburzenia tworzy się zapał“. Otóż oburza się ona, iż „siły kotła parowego zużywają się w zajęciach kuchni domowej“, a „cyklony bywają używane do obracania młynów“.
Nie dziw też, iż wiele jej typów, mimo wysubtelnienia nerwowego, mimo trawiącej je autoanalizy, mimo „pijaństwa smutku“, mimo pewnej nieporadności życiowej, mimo nieudolności do czynu, przynajmniej codziennego, powszedniego, odznacza się żywiołową potęgą pragnień, grozą (Helena, Staszka; znów typy kobiece! porównaj Basię). Słabość do życia realnego wynika u nich tylko stąd, iż życie to jest dla nich za małe. Bywają wyczerpani, ale po tem następują u nich „paroksyzmy potęgi“; Helena („Z fantazyi realych“) mówi: „chcę wielkich własnych burz — nie lekkiego marszczenia się życiowej fali“. Staszka („Staszka“) jest również potężna w swem pragnieniu życia: „ja żyć umiem jeszcze jak demon, jak szaleniec, siać zniszczenie i zginąć na stosie zgliszcz własnych! Ja mam niespożyte siły, potworne pragnienia, żyć chcę w jednej chwili całą potęgą szału“.
Nawet gdy Komornicka przedstawia zupełnych rozbitków życiowych („Nirwana“, „Z życia nędzarza“), to i wtedy ich słabość życiową okupuje potęga cierpienia, która ich chroni od lekceważenia; okazuje nam „majestat rozpaczy zrezygnowanej, którą zwykły poprzedzać dziesiątki lat oporu i wytrwałości“. Bohater mówi te znamienne słowa, motywujące doskonale nadmierne zużycie sił: „Mojem nieszczęściem jest, że byłem nawpół uczonym, nawpół człowiekiem“;[24] „uczony wołał nauki, człowiek łaknął szczęścia“. Jest to jakby algebraiczna formuła typów Jellenty. Słabość Gustawa („Staszka“) została znów ochroniona potęgą umysłu i dumy, która lekceważy świat, bo nic się już odeń nie spodziewa: trudno mu nawet uledz czarowi okazywanej mu miłości przez kobietę, bo taki ma „wstręt do śmieszności“. Niepotrzebnie tylko autorka nazywa wysubtelnienie nerwowe „spaczeniem nerwów“, „zużyciem“, „spruchnieniem genealogicznego drzewa“. Jest to błąd, który też doprowadził do sprzecznego a smutnego rezultatu, że „ofiary zużycia odziedziczonego są to właśnie bogate, wszechstronnie rozwinięte natury“.
Co do reakcyi erotycznej, to przeduchowienie typy Komornickiej przedstawiają się raczej jako olbrzymie, potężne, groźne i mroczne cienie, niż ludzie z krwią i ciałem. „Zmysłem co kochać przymusza“ jest u nich dusza, nie ciało. A jednak i one mają choć przelotne, mgliste pragnienia reakcyi fizycznej. Helena chce bezpośrednich impulsów, „chce żyć jak zwierzę“ (lub jak bóstwo), ale, zbyt wysubtelniona, nie umie już być „tak wstrętnie pospolitą“ (i to jest jedną z przyczyn jej cierpienia); jest tak uduchowiona, że nie jest w stanie nawet wejść w harmonię z wiosenną naturą: ona budzi w niej wstręt (podobnie jak w Basi — zbyt fizyczne pieszczoty narzeczonego), a jednak zarazem budzi pragnienie życia; ona „żyć pragnie, a żyć nie może“ (rozpacz z niemożności reakcyi biologicznej). Staszka tak silna w swem pragnieniu życia, jest może nieco bardziej fizyczna, ale i ona została porwana ku miłości raczej duchem przez typ przeduchowiony (Gustawa); zresztą mniej przeduchowiona od tego ostatniego i silna młodością, byłaby może odegrała względem tego ostatniego rolę reakcyi fizycznej, gdyby autorka śmiercią Gustawa nie była przerwała akcyi.
Sądzę, iż bez wprowadzenia takiej przypadkowości (wada serca), możnaby było osiągnąć w powieści lepsze rezultaty: albo ona zdołałaby „szał w trupie obudzić“ i on w tym zharmonizowaniu ducha i ciała znalazłby punkt oparcia dla życia; ona zaś, osiągnąwszy cel swych pragnień namiętnych, byłaby przynajmniej chwilowo szczęśliwa (n. b. nie chodzi mi tu o połączenie Numy z Pumpiliuszem, lecz o co innego, co niżej wyjaśnię). Albo też on, ulegając skrupułom niewiązania jej życia lub obawie śmieszności, lub późniejszej rozłąki, byłby się odsunął i tem sprowadził u Staszki taką samą katastrofę, jaką autorka sprowadziła zapomocą śmierci przypadkowej (zresztą można było wprowadzić i śmierć, lecz nie przypadkową, ale związaną przyczynowo z jego stanem psychicznym: samobójstwo).
W pierwszym razie mielibyśmy stwierdzenie tego, co nazwaliśmy retransmisyą, tego, co autorka sama wkłada w usta Gustawa, przeciwstawiającego siebie Staszce: „gorączka czy prawo natury łączy czasami negacyę z życiem, rozpacz z nadzieją“[25].
W drugim razie okazanem by było, że szczęście, miłość to są rzeczy zależne od indywidualności: chcąc kogoś uszczęśliwić, trzeba się stosować do jego natury, usposobienia, a nie do metryk i przepisów doktorskich; albowiem istota, której Gustaw nie chciał zawiązywać „szczęścia“, odbiera sobie z tego powodu życie, mimo to, że dokoła niej był rój młodzieży, samych „optymistów“, „pięknie tańczących“, i „znakomicie flirtujących“.
W obu razach otrzymalibyśmy rozwiązania, wzory, że tak powiem algebraiczne, których rozbiór dałby nam wiele do myślenia, dałby nam pewne ogólne drogowskazy; autorka dała nam rozwiązanie arytmetyczne, ważne tylko dla jednego wypadku.
Ach prawda, zapomniałem — możliwe jest jeszcze jedno rozwiązanie: przed szalejącą z rozpaczy Staszką staje maszyna zwana „filozofem zdrowia“ z proboszczem miejscowej parafii i lekarzem powiatowym pod rękę; proboszcz okazuje matrykę, która nie odpowiada przepisanej przez gminę proporcyi lat; doktor zaś po szczegółowem zbadaniu Gustawa, odmawia mu kwalifikacyi na męża. Wtedy „filozof“ oświadcza Staszce, że Gustaw jako „pesymista“ nie mógłby dobrze wychować dzieci, gdyż zamiast wykładać im prawdy moralne według Putiatyckiego, wszczepiałby w dzieci niezadowolenie z tego najlepszego ze światów. Poczem Staszka, oddawszy ukłon pełen uszanowania należnego od umysłu niedojrzałego i niewyrobionego umysłowi skończonemu i wytrawnemu, a przedewszystkiem reprezentantowi porządku społecznego, zwróciłaby się z ofiarowaniem „ręki“ do którego z normalnych troglodytów. Byłoby to zakończenie powieści, które ze względu na źródło, z którego je zaczerpnąłem, mam prawo nazwać psychologicznem! (Ob. wyżej rady p. Lutosławskiego).
Ale porzućmy żarty i maszyny, by spojrzeć na wspaniały dramat, toczący się w ludzkiej piersi; nigdzie może talent autorki nie wzniósł się do takiej potęgi, jak w odmalowaniu cierpienia Staszki po śmierci Gustawa. Obrazy jej halucynacyi, przechodzące od grozy do melancholii, czynią tak plastyczne złudzenie i tak przerażające wrażenie, iż czytelnik zdaje się odczuwać wznoszenie się włosów na głowie i zimny pot oblewający ciało; coś chwyta go za gardło, tamuje oddech, a do oczu, choćby ze stali, łza, choćby dawno zapomniana, się ciśnie. Oto jeden z obrazów, współzawodniczących we wspaniałości i grozie: „Znowu zmiana. Step daleki, cichy, posępny, a tam jedna mogiła bez krzyża, bez napisu — tam leżą w chłodnej ziemi obok siebie, on i ona; ale oni żyją przecie; mają byt nowy, nikły jak myśl, jak cień; błąkają się razem po stepie, księżyc rzuca fantastyczne, ponure światło umarłych na tę przestrzeń bez końca, bez miary, wydłużając ich cienie i roztapiając je w swoim blasku; wiatr się zrywa i huczy, jęczy, żali się; błądzą jak duchy pól Elizejskich“.
I znowu zobaczymy, co na to mówi nasza krytyka troglodytyczna; ona, która autorów, węszących dla karyery, w którą stronę dym się zwraca; autorów, udających dla zyskania popularności wśród gawiedzi, że wierzą w bajdy ludowe, nazywa „szczerymi“, o Komornickiej, która na widok wszelkiego fałszu dostaje kurczu oburzenia w gardle, powiedziała, że „pozuje“!! Jakże trafnie mówił jeszcze niezbyt dawno „Poseł Prawdy“, że ludzie, którzy na świat patrzą przez oczy naszych dzienników, widzą go dogóry-nogami.
Jeden jeszcze sąd o utworach Komornickiej kursuje dość powszechnie: „autorka nie wie czego chce“. Autorka, bawiąca do niedawna poza krajem, napisała na to w liście prywatnym wyjaśnienie, które pozwolę tu sobie bez zmiany powtórzyć:
„Czego ja chcę? powiedzcie tym filistrom, że pragnę szczerości zamiast obłudy, że szarpię się ku swobodzie w arkanach jassyru, że w chłodzie rozdzieram piersi za wszechludzkim uściskiem bratnim, że w pyle ziemi się tarzam, spragniona życia na słońcu! Powiedzcie im, że w duszy mojej drgają bóle milionów istot zmarłych bez śladu, prócz ich jęków, drgających nieśmiertelnie w zimnem, martwem powietrzu świata, że śród jego fal trupich zjada mnie żądza za spienionymi, wrzącymi bałwanami oceanów życia. Powiedzcie im, że gdy widzę ich twarze, gdzie szkielet nędzy wewnętrznej ubiera się w strzępy rozkładu, porywa mnie wściekła chęć zmiecenia ich z oblicza świata, wydarcia im berła ziemi. Powiedzcie im, żem aktem oskarżenia za pożarte przez nich dusze mi pokrewne, żem buntem, szarpiącym się w ich brutalnem jarzmie, żem ich sędzią i przekleństwem. Powiedzcie im, że głowy ich czerwone krwią naszą wylaną, że w ich chlebie są nasze zmarnowane dusze, że z winy ich serca nasze pali stygmat męczeństwa, że, by oni żyć mogli jak wieprze, my przykuci do skały umieramy, nie mogąc dochować prometejskiej iskry. Ppwiedzcie im, że nędzni są i słabi, że szczęście nasze pożerają, by módz wlec swój tłuszcz trupi po targowiskach dobrobytu. Powiedzcie im, że wiem, czego chcę, bom żądzą miłości, która się nienawiścią stała!“
Oto wspaniały epizod walki między jednym z najbardziej naprzód wysuniętych typów ewolucyjnych i zgrają troglodytów; walki tak zaciętej, że nawet po śmierci zapaśników płomienie ich ciał, jak w mycie greckim, jeszczeby się gryzły ze sobą!...
Przypominam sobie widziany niegdyś obraz, przedstawiający europejskiego podróżnika-badacza, opadniętego przez zgraję dzikich ludożerców, kłapiących zębami i wyjących: „mięsa, mięsa!“ Oparty o skałę, z rewolwerem w ręku, w postawie dumnej, bez cienia obawy, trzymał w należytym od siebie promieniu ten tłum, który padał, lecz wzrastał znowu, jakby głowy hydry. Miotane zewsząd assagaje sączyły krew podróżnika, który padł wreszcie i został pożarty po tryumfalnem wyciu. Ale w tem samem miejscu, gdzie dziś wyzionął ducha, jutro powstanie ognisko cywilizacyi. Ten obraz, to emblemat naszej walki.


∗             ∗

Mamy nadzieję, iż powyższa nasza próba syntezy obecnych stosunków psycho-społecznych uświadomi niejednemu z typów ewolucyjnych jego stanowisko i znaczenie; że ich zagrzeje i zgrupuje do zaciętszej, zwartszej walki z troglodytami. A choćbyście nas dziś zgnietli przewagą złota, brutalnością liczby, „przyszłość nasza i nasze będzie za grobem zwycięstwo!“




  1. 1895 r.
  2. Naturalnie, iż prócz tych typów czystych zdarzają się też i mięszane, pośrednie: świnio-byki, świnio-drewna i t. d.
  3. Zastrzegamy się tutaj przed możliwym zarzutem, jakobyśmy lekceważyli lub pogardzili pewnemi zajęciami lub stanowiskami; na każdem stanowisku można być nietylko maszyną, spełniającą swój fach, lecz i człowiekiem, to znaczy — indywidualnością psychiczną wysoko rozwiniętą; lecz to bynajmniej nie ma związku ze stanowiskiem, nieraz właśnie szewc może jako indywidualność pcychiczna stać nieskończenie wyżej od profesora, inżyniera, doktora, literata, poety i t. d.; on, będąc z fachu szewcem, może być z psychicznej natury człowiekiem, a oni, z fachu inteligencya, mogą być właśnie „szewcami“.
  4. Trzeba tu wyznać ze smutkiem, że do tego troglodytycznego chóru, potępiąjącego nerwowców, przyłączają się niekiedy i nerwowcy sami, którym przeduchowienie tak dokuczyło, iż przeklinają je, pragnąc jedynie zdrowia za wszelką cenę: wszakże Rousseau uważał myślenie za objaw zwyrodnienia!
  5. Pisane w 1895 r.
  6. Ten nowoczesny zwrot od wyłącznego panowania zimnego rozumu do uczucia, sprytni życiowo troglodyci już usiłują wziąć w arendę i w tym celu głoszą zwrot ku „starej moralności“; ake to jest tylko stary idyotyzm lub nowe szalbierstwo; czyż bowiem nie idyotyzmem lub świadomem oszukaństwem jest twierdzenie jednego z troglodytów, że „moralność przez wszystkie czasy i u wszystkich ludów była zawsze jednakowa“? Nie, panowie troglodyci, siedźcie sobie spokojnie w waszem błocie życiowem i nie nawołujcie nas do moralności i ideałów: profanujecie te wzniosłe pojęcia i ośmieszacie się tylko w obez ludzi świadomych: „i wieprze, mówi Lutomski, podnoszą ryje, ale to jeszcze nie jest idealizm“.
  7. Wiadomo, jak zdumiewającą pamięcią odznaczają się ludy pierwotne.
  8. O typach tych pod względem gospodarki społecznej powiem w osobnej pracy; nadają oni taki ton opinii i życiu u nas, postępowanie ich z typami ewolucyjnemi, poświęconemi cichej pracy naukowej lub artystycznej, jest tak bezceremonialne i bezczelne, że zasługuje na osobną epopeę, a zatem: „arma virosque canam“, Wtedy to zrozumiemy nieco gruntowniej (niż z artykułu p. Lutosławskiego), „skąd się biorą pesymiści“.
  9. Jedynie tylko w powieściach „zdrowych moralnie“, nacechowanych „poczciwą tendencyą“, a pisanych przez szubrawców, zwyciężają szlachetni; albowiem autorzy, będący sami zwycięzcami w życiu, chcą w dobrze zrozumianym własnym interesie wmówić w naiwnego czytelnika, że szlachetność zwycięża. Może zresztą niektórzy z nich mają przytem bezinteresowne upodobanie w kreśleniu tego, czego sami nie posiadają; ich tworzenie jest czemś w rodzaju kołysanki, nuconej w wolnych od „zajęć“ chwilach przez — prostytutkę.
    Nie przeczę zresztą, iż poza takimi autorami i uczciwi malują nam nieraz zwycięstwo szlachetności, a ci czynią to w celach pedagogicznych: by nie mrozić zapału. Ale ta zasada jest błędną, prowadzi do omyłek, rozczarowań i odstępstw; niech bojownicy życia wstępują na arenę z całą świadomością niebezpieczeństwa, a nawet ofiary; pisząc, bądźmy jak ów wódz starożytny wielkiego serca, który objawil swej drużynie całą grozę czekając walki i dozwolił bojaźliwym oddalić się swobodnie; śmiertelnego boju, który stoczono nazajutrz, nie splamiło żadne odstępstwo, żadne tchórzostwo.
  10. Możeby czytelnik nie uwierzył, że profesor filozofii może popełniać takie błędy, pozwolę więc sobie tu jeszcze zestawić parę rozwikłań jego bogato splątanych węzłów nielogiczności.
    1. Autor radzi stłumiać w sobie idealny poęd do kształcenia i starać się robić od młodości grosze, poświęcając się szewstwu, kramarstwu i t. p., a zarazem studyować głęboko filozofię, aby nie bać się śmierci, i to znów dlatego, aby dla martwych celów materyalnych nie odstąpić nigdy od zasad idealnych.
    2. Radzi być pogodnym optymistą i zarazem uważać śmierć jako miłą oswobodzicielkę od cierpień tego życia.
    3. Wstrzymanie się od kształcenia według p. L. ma chronić od pesymizmu, ale zarazem: zaniedbanie studyów filozoficznych, a stąd obawa śmierci, wytwarza chęć zachowania życia, choćby w najgorszych warunkach, a więc prowadzi do pesymizmu.
    4. Nawet wtedy, gdy w przemyśle samolubne jednostki wywołują krytyczne położenie ogółu, to i tak, mówi p. Lutosławski, winić ich nie można całkowicie, skoro działały zgodnie z prawodawstwem i ogół nie powstrzymał ich. To niby sprowadza się do zasady, że nie złodziej winien, lecz ten, co się dał okraść, a powtóre: jakże ogół mógł przeciwdziałać, skoro p. L. każe mu być optymistycznym, zadowolonym i nie marzyćo żadnych reformach.
    5. Wreszcie bezdenną naiwnością odznaczają się poglądy p. L. na kobiety, które jako „dziewice“, uchronione od wszelkich prochów ziemskich, oczekują na przyszłęgo męża i pana (zaleconego przez lekarza), ten zaśw nagrodę za rodzenie potomków będzie je chronił swą pracą od kolców i głogów walki o byt, a stąd od zarazy pesymizmu. Pan L. musiał być zahipnotyzowany przed stu laty i dopiero dziś się obudził; dlatego nie zdołał się jeszcze rozejrzeć, że sytuacya jest nieco inna: kobieta, pominąwszy wyjątki, jest zmuszona pracować na utrzymanie, jej zarobek jest nędzny, stoi więc ona wobec dyllematu: albo charłactwo, suchoty i t. d. z przepracowania i niedostatecznego odżywiania, albo prostytucya. Wyjątek stanowią tu znów córki rentyerów, które mają zawsze szanse wyjścia za mąż (wprawdzie po za tem mogą się też oddawać prostytucyi, ale to już dla własnej przyjemności, a nie dla podłego zarobku) — Jeżeli więc wśród kobiet jest mniej pesymizmu, wynika to tylko z małego ich wykształcenia, a stąd i małego uświadomienia: wszakże wśród jagniąt, które zarzynamuy, pesymizm też jest mało rozpowszechniony!
  11. I któżby dał wiarę, iż poglądy i rady powyższe tryglodyczni sprawozdawcy nazwali „zdrowemi“ i „obywatelskiemi“!! Czy to jest bezmiar gruboskórności, czy bezmiar hipokryzyi? Rzecz godna uwagi, iż tryglodyci, przyklaskujący potępieniu pesymizmu społecznego, będącego głównym motorem rozwoju, przyklaskują zarazem pesymizmowi zasadniczemu, albowiem ten prowadzi w socyologii do klerykalizmu (jak w polityce do Hartmanizmu), do negacyi nauki i rozwoju, do uznania marności życia doczesnego; gdy się zaś w biedaków wmówi, że życie jest zasadniczo marne, to już łatwiej będzie w spokoju zażywać na ich rachunek jego rozkoszy.
  12. Przykładem doktor Morgex w powieści Roda („La Sacrifieé“); niestety tylko, że Rod, obałamucony przez dzisiejszy prąd reakcyjny, każe bohaterowi szukać lekarstwa naprzód u sędziego śledczego, a ostatecznie u księdza, który sprawę, będącą wynikiem wielkiego psychicznego wysubtelnienia (ewolucyi), rozstrzyga prosto zakazem dakalogu: „nie zabijaj“. Wygląda to tak, jakby kto ranę zadaną najbardziej wyszukanem narzędziem katuszy, wymagającą leczenia najbardziej subtelnemi narzędziami nowoczenej chirurgii, przy zachowaniu środków antyseptycznych, chciał leczyć za pomocą chłopskiego kozika i zalepienia gliną.
  13. Możnaby tu naturalnie pójść dalej po za przyczyny psychiczne i sięgnąć do historycznych, sprowadzających przyśpieszenie tętna; dość tu jednak będzie wskazać na analogię z przeszłości: „Jeżeli okres lat 1789—1793“, mówi C. Jellenta („Ideał wszechludzki“ 1895 str 54), „zdwoił, odnowił energię ducha ludzkiego, to rok 1815, gnębiąc jednych, innych przyprawił o istną hipertrofię samowiedzy. Pomógł on wykłuć się do reszty nowemu rodzajowi ludzkiemu, który składał się z jednostek o nowym całkiem ustroju duchowym“ (Porów. też str. 284 i 285).
  14. To odpiera możliwy zarzut tryglodytów, że typy nerwowe mogą być wynikiem pijaństwa, nadużyć płciowych i t. p.; otóż my występujemy w obronie tylko takich typów, których nerwowość jest związana z wielką transmisyą sił na mózgowe.
  15. Objaw to charakterystyczny, iż nasi troglodyci zarzucali twórcy „Szału“, że jego serce jest wyzute ze szlachetnych pożądań, zarzucali mu zwierzęcość, niemoralność, nawoływali do idealnych celów dobra, piękna i prawdy. (Timeo Danos!). Zwierzę umierające z przeduchowienia! — Czy istnieje większa ironia? A co do samego obrazu: powiedzieliśmy już dawniej („Natura i siła“), że wrażenie, jakie czyni wielki talent, to transmisya siły artysty na widza, która w tym ostatnim budzi lub wzmaga jego własną drzemiącą siłę; siłę tę może on zużytkować w rozmaitej formie, stosownie do swej natury, chwilowego usposobienia lub okoliczności. Lecz gdyby nawet na jakiegoś filistra siła zaklęta w „Szale“ podziałała jaknajbardziej bezpośrednio, naturalistycznie, to i tak wpływ ten nie będzie demoralizujący: filister taki porówna tę potężną chuć orkanu, która płodzi gieniusze, ze swoją nędzną chucią maszyny, która rodzi kretynów, ze swym „snem fabrykanta“, jak mówi Krasiński, i może choć raz w życiu dozna silniejszego porywu. Ze stanowiska ewolucyjnego to będzie też umoralniające.
  16. Ob. niżej artykuł: „Trzeba mieć metodę“.
  17. Zwracamy uwagę, iż dla wyrażenia stanów duszy, właściwych dzisiejszym typom ewolucyjnym, posługiwaliśmy się bardzo często formami zapożyczonemi od wybitnych poetów doby romantycznej — a czyniliśmy to z pewnym celem; albowiem gdy troglodycie okazać jakąś nową ideę, to przedewszystkiem obwącha on ją z niedowierzaniem — i dopiero gdy zwęszy i wyszpera z zadowoleniem, że idea ta nie jest zupełnie nowa, że już tam za Piasta lub Sasa było coś podobnego — wtedy patrzy na nią z mniejszem niedowierzaniem — mniej z góry; w miejsce surowości gromowładnego Zeusa zjawia się u niego pewna pobłażliwa surowość ojcowska; gniewa on się wprawdzie jeszcze na młode pokolenie, ale tak jak ów ojciec w komedyi na wybryki syna; „a to cymbał! — kubek w kubek ojciec!“
    To podobieństwo między dzisiejszym indywidualizmem i dawnym romantyzmem nie jest przypadkowe, lecz zasadnicze: pierwszy jest dalszym ciągiem drugiego, lecz nie powrotem, jak niektórzy sądzą; dawna droga została porzucona dla braku zapasów — obecnie te zapasy zostały zebrane na drodze chłodnych dociekań naukowych; z temi zapasami wstępujemy na końcowy punkt dawnej drogi, to znaczy, wstępujemy nietylko lepiej uzbrojeni, lecz także pozbawieni wielu naiwnych złudzeń; jeżeli jeszcze krępują nas niektóre więzy nawyknienia, to jesteśmy zupełnie świadomi tego; nie drżymy przed wytworami własnej wyobraźni. Tymczasem nasi troglodyci zrozumieli to nie jako ewolucyę, lecz jako powrót do dawno już obalonych bogów. Szanowni panowie, aby to być mogło, trzebaby z mózgów dzisiejszego pokolenia wyprzeć te tkanki, które pracą myśli kilku pokoleń zostały wytworzone.
  18. Mógłbym tu być posądzony o sprzeczność, albowiem w innem miejscu („Natura i siła“) występowałem przeciw idei powrotu do natury tak w formie Rousseauizmu jak i Nietzscheanizmu; nie jest to jednak sprzeszność, bo co innego jest być n. p. zwolennikiem chwilowego snu dla odnowy sił w celu dalszej natężonej działalności, a co innego z mędrcem wschodnim uważać wieczny sen za ideał życia („lepiej spać, niźli leżeć“ itd.), co innego być zwolennikiem ćwiczeń cielesnych dla podtrzymania dzielności duchowej, a co innego zwolennikiem zgrubienia fizycznego i duchowego.
  19. Wyobrażam sobie, jaką zgrozę myśli powyższe wywołają wśród naszych prawowiernych, poważę się jednak przypomnieć im pokornie, że niedawno zachwycali się małżeństwem pewnego artysty-malarza z wieśniaczką krakowską; niech więc raczą rozważyć, czy można potępiać w teoryi to, co, przeprowadzone w praktyce, budziło uwielbienie.
  20. Pośród, odznaczających się wielką subtelnością psychiczną, szkiców literackich Leona Winiarskiego znajduje się sprawozdanie z powieści angielskiej, w której wysubtelniona dama wielkiego świata Londynu została porwana pierwotnością chłopa szkockiego: „Wolę jego siłę i prostotę, mówi ona, niż całą kulturę londyńską“ („Prawda“ Nr. 3 r. 1895). Coś podobnego spotykamy też w powieści Orzeszkowej „Nad Niemnem“.
  21. Znałem nawet jeden typ współczesny, zbyt wyczerpany pracą mózgową i nieszczęściami, dla którego formą reakcyi biologicznej stało się małżeństwo (jako takie); po jednem niepowodzeniu w tym względzie wpadł, że tak powiem, w furyę małżeńską; postanowił ożenić się — bądź co bądź z kimkolwiek, bo chodziło mu o możność ożenienia się. To więc co dla viveurów stanowi zwykle pewne ustępstwo z natury brutalnej na rzecz człowieczeństwa, „reakcyę“ duchową, idealną, to dla tego typu zbyt przeduchowionego było reakcyą biologiczną. Oryginalny Nietzscheanizm!
  22. Maskowanie pozostawmy takim powieściopisarzom, którzy dla pozyskania ciemnego tłumu (a stąd kopiejek) w powieściach swych przypisują niedowiarkom t. j. tak zwanym „pozytywistom“, swoje własne świństwa, a z prawowiernymi wiążą wszelkie cnoty, z któremi sami nie mają nic wspólnego. Tacy autorowie mają dostateczny powód do maskowania się, a czynią to dwoma sposobami; bojaźliwi zamilczają skromnie swe nazwiska, czują bowiem, iż osoba ich stanowi zbyt rażący kontrast z opiewanemi cnotami; bezczelniejsi zaś dają swym powieściom różne tytuły ujemne, będące syntezą cech ich autorów; jest to znany fortel: złodziej dla niepoznaki woła: „łapaj, trzymaj złodzieja!“
  23. Jednak pewien krytyk nie chce zrozumieć, dlaczego Basia „nie chciała zrozumieć Kości“; otóż mniej więcej dlatego, szanowny panie, dlaczego, biorąc nawet nowego lokatora, musimy mieć pewien czas na uprzątnięcie pokoju po pierwszym. Tylko natury bardzo grube (że nie użyję terminu właściwszego) są w stanie kierować się w sprawach miłości zasadą: „Le roi est mort — vive le roi“.
  24. Nie dziw też, że typów takich nie zrozumieli u nas ci krytycy, którzy są tylko uczonymi, a nie są ludźmi, oraz ci, którzy nie są ani uczonymi, ani ludźmi. Ależ ci bohaterowie nie umieją nwet tropić zwierzyny, są „głupi jak biali“, wołają warszawscy indyanie. (Ob. wyżej).
  25. Dziwne to na pozór „prawo natury“ jest dla nas zupełnie zrozumiałe na podstawie tego, cośmy powiedzieni w artykule „Natura i Siła“. Gustaw był niewątpliwie wielką siłą absolutną, która jednak uległa całkowitej prawie transmisyi na pracę mózgu; otóż odczucie tej siły przez Staszkę, porywa ją ku niemu, budzi pragnienie zwrócenia tej siły ku sobie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.