Jednostka i ogół/„Chimera“ wobec ewolucyi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
„Chimera“ wobec ewolucyi.[1]


Społecznicy zarzucają często, i po części słusznie, modernistom brak zmysłu społecznego w ewolucyjnym tego słowa znaczeniu, a niekiedy nawet — wprost dążność do wstecznictwa kastowego lub religijnego.

Ktoby nieuważnie przerzucał kartki „Chimery“, ten, natrafiwszy tam na takie rzeczy jak potępienie „demokracyi“, „równości“ — jak pragnienie, „hierarchii“, pretensye do rewolucyi francuskiej, że „schłopiła szlachtę“; dalej — tytuły hrabiowskie przed nazwiskami poetów, lekceważenie Zoli, i t. p. — ten, powiadamy, mógłby przyjść do przekonania, że zarzut powyżej zaznaczony jest i w zastosowaniu do „Chimery“ zupełnie usprawiedliwiony. I kto wie nawet, czy jakiś Połaniecki (używam tego terminu swojskiego zamiast cudzoziemskiego: filister), dostrzegłszy również takie wyrażenia w „Chimerze“, a przezornie zaniedbawszy przejrzyć się w lustrze, jakie swojskim Połanieckim stawia w swej znakomitej bajce Lemański („ruch etyczny“); kto wie, powiadam, czy taki Połaniecki nie uznałby na razie „Chimery“ za „ogromnie swoją“, i po załatwieniu, jako zwolennik porządku, wszelkich formalności, nie wziął jej artystycznie pod brodę i nie usiłował zaciągnąć do — „służby bożej“.
Sądzę jednak, że „Połaniecki“ mógłby źle wyjść na tych zapędach: „Chimera“, jakkolwiek nie dość uświadomiona społecznie, nie jest ulubioną przez niego swojską gęsią i mogłaby na jego zadowolonych, rumianych policzkach pozostawić taką „bliznę honorową“, że dla jej pozbycia się nawet poślubna podróż do Rzymu po leki nie na wieleby się przydała; napisu: „w zdrowem sadle zdrowa świnia“ nie zmyje żadna woda cudowna.
Możliwość zaznaczonej pomyłki byłaby po części winą „Połanieckiego“, któryby nie dostrzegł i nie zrozumiał, że „Chimerze“ chodzi ostatecznie o hierarchię duchową; że zarzucając rewolucyi francuskiej, iż „schłopiła szlachtę“, zarzuca jej również, że „nie uszlachciła ludu“ (a nie ma chyba tu na myśli herbów); że dalej „Chimera“ występuje przeciw przeżuwaczom „starych wiórów“, że Miriam uznaje w każdej jednostce ludzkiej możliwość istnienia żyły szczerego złota i pragnie warunków, sprzyjających jego ujawnieniu; że, jak już wspomnieliśmy, „Chimera“ daje wyborny wizerunek różnych „Połanieckich“ i tak dalej. Wreszcie, a propos, bardzo znamienne jest stanowisko, jakie przyjęła „Chimera“ wobec działalności pana Sienkiewicza. Działalność ta jest wybornym charakterystycznym odczynnikiem chemicznym dla określenia danego duchowego medyum: po sposobie reagowania na ten odczynnik poznajemy od razu, czy mamy przed sobą medyum ewolucyjne, czy wsteczne; czy nosi ono w sobie zaczyn przyszłości, czy jest skisłem ciastem naszych prababek. Otóż stanowisko „Chimery“ wyraziło się tu w pochodzącej od Norwida formule: „laurowo i ciemno“, która w tem zastosowaniu nabrała cechy klasycznej.
Z drugiej strony jednak nie podobna mi zamilczeć, że część winy za możliwość wyżej zaznaczonej pomyłki spada i na samą „Chimerę“; a to z powodu pewnego braku dobitności w wyrażeniach, głównie z powodu przestarzałej terminologii społecznej, oraz z powodu pewnych szczegółów, które nie zgadzają się, jak sądzę, z ogólnem tłem „Chimery“, a zwłaszcza z jej dążnościami.
I tak: występując przeciw demokracyi, bierze ją „Chimera“ w jej dawnem znaczeniu, które dziś jest równoznaczne z burżuazyą; przytem winą tej demokracyi było nie to, że wprowadziła równość, lecz — że ją wprowadziła tylko na papierze, w rzeczywistości zaś wprowadziła, jako burżuazya, nową nierówność, nową hierarchię: w miejsce hierarchii urodzenia — hierarchię bogactwa. Wieści o zrównaniu, zniwelowaniu indywiduów przez demokracyę, do poziomu przeciętności, miernoty, ba! nawet o rozdaniu pieniędzy równo każdemu, są to stare fikcye i stare straszydła, w które dziś już nikt nie wierzy i których nikt się nie lęka, chyba arystokratyczna lub burżuazyjna dewotka, ciułająca procenty na kościół w starej pończosze. Nie, dzisiejsze pojęcie demokracyi jest, jak wiadomo, inne i wprost przeciwne pojęciu burżuazyi: dzisiejsza demokracya, dążąc do rzeczywistego rozwoju każdej jednostki ludzkiej, jest właśnie jedyną drogą wytworzenia się hierarchii duchowej. Kto więc jest zwolennikiem hierarchii duchowej, kto boleje nad nieuznawaniem, marnowaniem geniuszów, ten musi być właśnie zwolennikiem demokracyi w jej dzisiejszem pojęciu: tylko ona, podnosząc poziom duchowy ogółu i wytwarzając warunki swobodnego rozwoju przyrodzonych zdolności jednostek, zdolną jest zerwać więzy zależności geniusza od uprzywilejowanych idyotów, oraz zwęzić otchłań duchową między geniuszem i tłumem, a tym sposobem — uchronić geniusza od upadku lub zmarnowania — nadać mu w społeczeństwie stanowisko naczelne, niby na wierzchołku zwartego trójkątnego klucza żórawi, prujących fale powietrzne w dalekim locie. Wszelka zaś hodowla geniuszów przez kasty uprzywilejowane, hodowla „laurowa“, prowadzi do pieczeniarstwa, do kalectwa duchowego, do spodlenia: jest to hodowla owiec z krótkiemi nogami, by nie przeskakiwały przez płot przywileju i jedynie dostarczały delikatnej wełny dla ogrzewania cielska chlebodawców. „Zabili Podkowińskiego, zabili Kurzawę!“ — woła pełen bólu Przybyszewski w „Chimerze“; tak zabili i wciąż zabijają wielu, wielu innych; zabijają powoli, czyniąc ich życie ciągłem konaniem. Ale kto zabija? czy zrównanie? nie: zabija właśnie hierarchia arystokratyczno-burżuazyjna (choć innych zdobi w laury) — zabija dlatego, że ich ideały nie są jej ideałami. W pojęciu stosunku sztuki do społeczeństwa czasby już było, nawet u nas, pójść dalej po za, ciasne i błędne, arystokratyczne stanowisko Renanów, Bourgetów i t. p.
Rażą też w „Chimerze takie terminy archaiczne, jak „uszlachcenie ludu“ w znaczeniu duchowego, kulturalnego podniesienia. Podobnież archaicznem jest przydawanie tytułu hrabiowskiego do nazwisk sławnych poetów; tytuł taki nic im z wielkości nie doda: owszem budzi tylko niemiłe asocyacye, a przytem nie ma już dziś żadnego realnego znaczenia, jest objawem szczątkowym, podobnie jak guziki ztyłu fraka, które wprawdzie niegdyś służyły kawalerzystom do zapinania długich pół surduta, ale na które dziś nikt przecież już nic nie zapina.
Co do szczegółów, to przedewszystkiem uznaję zupełną słuszność uwagi Miriama o odwrotnej proporcyonalności między wielkością twórców i wielkością ich sławy; gotówem nawet powiedzieć, że uwaga ta jest słuszną w takim stopniu, iż dla przywrócenia sprawiedliwości względem wielkich duchów i dokładności chronologicznej co do pojawiania się nowych idei, należałoby dzieje rozwoju ludzkości napisać zupełnie na nowo. Nie mogę się jednak zgodzić na niektóre przykłady, przytaczane w celu zilustrowania tej uwagi. Nie pojmuję np. dlaczego autor chce przypisywaniem wielkiej sławy upośledzić Heinego, tego wroga wielkich pikelhaub i wszelkiej filisteryi, nawzajem przez nie znienawidzonego; Heinego, który zasłużył sobie na tak wielką sławę, że nawet dziś jeszcze mili ziomkowie nie chcą pozwolić na wystawienie mu pomnika! Podobnież przeciwstawienie sławnego Mickiewicza mniej sławnemu Słowackiemu nie wydaje mi się przykładem trafnym, choć nie zaprzeczam naturalnie faktu, i choć jestem wielkim czcicielem Słowackiego. Trzeba tu, jak mi się zdaje zwrócić uwagę na to, że niekiedy wielki twórca może być niewinnym swej sławy; że mianowicie przeciętność może czasem obdarzyć go sławą tylko przez pomyłkę, biorąc go za niższego, niż był rzeczywiście. Zdaje mi się, iż ta uwaga stosuje się właśnie do Mickiewicza: nie zrozumiano go dostatecznie; przez wszystkie bowiem jego dzieła przewija się, jak nić czerwona, taki wielce potężny typ psychiczny, który, zrozumiany należycie, nie w jego poszczególnych przejawach, lecz w jego ogólności, w jego istocie psychicznej, nie byłby przyniósł Mickiewiczowi takiej sławy śród przeciętności — nie darmo powiedział on: „ile krwi mojej ludzie ujrzą na mej twarzy, tyle tylko z mych uczuć odgadną w mych pieśniach“. Gdy zaś raz sława Mickiewicza się ustaliła, to już i ci, dla których Mickiewicz, nawet tylko na wpół zrozumiany, był zbyt rażący, nie mogli rzeczy naprawić, starali się tylko usilnie „naprawić“ samego Mickiewicza: wszystkie ostrzejsze kanty, wszystkie głębsze rysy wieszcza zalepiali legalnym, klerykalnym, klajstrem, aby tak wygładzony mógł stanąć godnie obok laureatów dzisiejszej wstecznej reakcyi i zasłużyć na pomnik.
A sława Zoli? to też nieporozumienie: przeciętność szuka w nim „pornografii“; to co jest u Zoli środkiem, co jest wyrazem „cierpienia za miliony“, to przeciętność bierze sobie za cel — za zabawkę lub podnietę dla swych bydlęcych instynktów. „Chimera“ jednak nazywa Zolę „płytkim i hałaśliwym“; ale rezultat pomiaru głębin oceanowych zależy nietylko od ich wielkości, lecz i od sposobu zapuszczania sondy; zdaje mi się, że gdyby redaktor „Chimery“ w chwili pisania był sobie uprzytomnił porównanie między „laurowem“ „Quo Vadis“ i indeksowym „Rzymem“ Zoli, to sąd o tym ostatnim wypadłby inaczej; może ta mniemana „płytkość“ okazałaby się głębią dna dziejowego i społecznego.
Ale powiedzą mi może, iż to jest kwestya tendencyi, a w ocenie dzieł sztuki i twórców tendencya nie wchodzi w rachubę lub nawet, że stanowi cyfrę ujemną. Nie sądzę, aby kwestya była tak prosta. Zdaje mi się, iż wielki artysta, brzydząc się, sztucznie, mechanicznie lub nawet gieszefciarsko dolepianą do dzieła, tendencyą — tendencyą, że tak powiem tendencyjną, nie może jako dusza wszechobejmująca, syntetyczna, nie nosić w sobie, nie uznawać, tendencyi organicznej, że tak powiem immanentnej (Ada Negri!). Artysta, jak i uczony, pozbawiony tego organu, czy tego zmysłu, byłby takim samym, uboższym we wrażenia, kaleką duchowym, jak człowiek, pozbawiony np. słuchu, jest kaleką fizycznym.
Przypuśćmy jednak, że to podstawa zbyt obszerna, a zatem sporna, stanę więc w obronie Zoli na podstawie węższej, na podstawie sztuki beztendencyjnej, aspołecznej, „czystej“. Stając jednak nawet na tej podstawie, nie można przecież nie uwzględnić punktu widzenia historycznego. Otóż jak w historyi rozwoju wiedzy epoka syntezy nie powinna lekceważyć epoki analizy, bo tylko dzięki tej ostatniej mogła ona się wznieść do wyższych uogólnień, nie tracąc pod nogami gruntu, tak w historyi sztuki epoka idealnych „niebosiężnych“ wzlotów nie powinna patrzeć z lekceważeniem na epokę realizmu, bo tylko dzięki jej może ona wzlot swój rozpocząć z wyższego poziomu; tylko dzięki jej we wzlocie tym nie będą jej przeszkadzały różne złudzenia, niby ciężkie kajdany; tylko dzięki jej, dzięki jej pracy pszczelnej, może ona użyć tęższego wosku do swych ikarowych skrzydeł i wzbić się wyżej ku słońcu.
Wprawdzie rozumiem to dorze, a nawet odczuwam „mistycznie“, że epoki analizy, realizmu, są w dziejach rozwoju ludzkości jedynie epokami środków, nie celów; ale bez pierwszych niemożliwe są drugie. Jak w nauce nie można bez epok analizy „budować kamieni z idei“, bo takie budowy rozsypią się w proch, tak również w sztuce wzloty „niebosiężne“ na nic się nie zdadzą, gdy atmosfera społeczna będzie zbyt rzadka. Czyż zresztą wielkie duchy mogą nawet chcieć wzlatywać w sfery podniebne, pozostawiając na tym padole cierpiących braci? — Guyau opowiada swój sen, w którym, porwany przez anioła na skrzydła, wznosił się śród jasnych sfer niebieskich, ale tam dochodziły go z ziemi dalekie jęki ludzi; gdy się zwrócił z zapytaniem o to do anioła, ten z twarzą pogodną, z skrzydłami białemi, lśniącemi w promieniach słońca, odrzekł, iż są to modłu ludzkie, wznoszące się do Boga; „comme je fondrais en larmes si j'etais ce Dieu“ zawołał Guyau, puścił rękę anioła i spadł na ziemię, myśląc: qu'il restait en moi trop d'humanité pour que je puisse vivre au ciel“. Ten Guyau przypomina mi żywo Piotra Fromont Zoli. Czyżby to wszystko miało byż rzeczywiści tak „płytkie, hałaśliwe“, grube?
Mimo powyższe nasze uwagi, które zresztą tylko w części przeciwstawiały się poglądom „Chimery“, w części zaś były jedynie wyraźniejszemi tych ostatnich podkreśleniami, nie wahamy się oświadczyć, że ogólny duch „Chimery“, z jej poważnem traktowaniem sztuki, jej sądem niezależnym i śmiałym, jej obroną tak zwanej „chorobliwości“, „zwyrodnienia“, „newrozy“, jej wstrętem do kompromisów, do „pzeżuwaczy starych wiórów“ i t. d. czyni to pismo wysoce dodatnim objawem naszego życia duchowego; jest to jasny promień światła, żywy prąd świeżego powietrza, które przyczynią się do rozjaśnienia i oczyszczenia naszej atmosfery, pełnej bagnistych wyziewów.
Stanowisko, jakie „Chimera“ zajmuje wobec wielkiej złożoności objawów doby obecnej, wydaje mi się, pominąwszy zaznaczone różnice społeczne, pokrewnem temu stanowisku, jaki my przed kilku laty zajęliśmy w „Forpocztach“, wydawnictwie podjętem wraz z Cezarym Jellentą i Maryą Komornicką[2]. Jestto mianowicie stanowisko ewolucyjne na polu reakcyi idealnej.
Ale gdy się zajmuje jakieś stanowisko na polu takiej ewolucyjnej reakcyi, należy starać się o jasne, ostre odgraniczenie tego stanowiska: należy ostro przeciwstawić tłum psychiczny tłumowi społecznemu; hierarchię duchową hierarchii przywileju, dawną demokracyę burżuazyjną demokracyi dzisiejszej; odwrotnie zaś nie należy obecnie przeciwstawiać arystokracyi i burżuazyi, bo obecnie one zjednoczyły się ze sobą w reakcyi wstecznej, jak, pierwotnie wrogie sobie, bestye bratają się w jednem bagnisku podczas pożaru stepów.
Inaczej bowiem, bez tak ostrego, „hierarchicznego“ odgraniczenia się na polu reakcyi, można wobec licznych objawów idealistycznego mimikry popaść w bardzo niemiłe sąsiedztwo: wszakże szanowni, „etyczni“ obywatele bajki Lemańskiego uprawiają też grunt reakcyi „idealnej“[3].
Z drugiej strony trzeba jednak przyznać, że u nas jasności i dobitności nie zawsze można żądać, można ich tylko pragnąć; albowiem „laurowość“ nietylko na polu literackiem wszelką jasność zaciemnia, ale i na polu praktycznem często ją uniemożliwia.








  1. Artykuł pomieszczony w „Głosie“ 1901 Nr 142 z powodu pojawienia się pierwszego numeru „Chimery“.
  2. Muszę tu zaznaczyć, że ta ostatnia autorka stanowisko to opuściła, oddalając się odeń w kierunku biblijnym.
  3. Tak np. wstecznie reakcyjna „Niwa“ zaczyna się już solidaryzować z „Chimerą“, która w swych dalszych numerach nie skorzystała z naszych uwag.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.