January/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< January‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Odtąd życie jego zmieniło się zupełnie. Odrzucił samotną pracę, do której był w tej chwili niezdolny i rzucił się gorączkowo w wir zajęć i trudności, jakich wymagało założenie nowego dziennika. Wszędzie był czynny, załatwiał osobiście wszystkie sprawy, jak gdyby pragnął omylić wyobraźnię, i zagłuszyć niezmordowaną działalnością namiętne pragnienia serca.
O pani Halskiej nie mówił z nikim, nawet z Ignasiem. {Nie było jednak tak zajętego dnia, w którymby choć godziny nie poświęcił jej wyłącznie, nie był u niej, lub w ciszy swego pokoju, nie spoglądał na nią zdaleka.
Wizyty jego powtarzały się coraz częściej, aż wreszcie stał się jej codziennym gościem.
Stosunek był pomiędzy nimi jawny, otwarty, przyjazny, January nie wybierał godzin, w których była sama. Nie przypomniał jej też żadnem słowem gwałtownych uczuć, jakie w nim rozbudzała, o jakich natrącił może nie chcący w gorączkowej chwili pierwszego spotkania. Starał się niemal o to, żeby o nich zapomniała, lub mogła przypisać je wrażeniom i niebezpieczeństwu chwili, jakby pojmował najsubtelniejsze odcienia uczuć niewieścich.
Rozmowa między nimi trzymała się abstrakcyjnych sfer, lub spraw miejscowych, często jego dziennikarskich zajęć, jak gdyby nie było pomiędzy nimi wyjątkowych okoliczności i wyjątkowych uczuć. On mierzył niejako jej duchową skalę, potrącał o rozmaite przedmioty, badając puls uczucia, zapytując myśli, dokąd sięgała.
Spotykał się z wyrobieniem intellektualnem, o wiele szerszem i głębszem, niż je ogół kobiet posiada; spotykał nawet to, na co nie rachował wcale, konsekwentność i logikę pojęć, tłumaczące po części ten wielki i dumny spokój, jaki leżał na jej czole.
Wbrew zwyczajowi kobiet, Helena zdawała sobie sprawę ze swego położenia, widziała do czego dąży, jaki cel postawiła sobie w życiu. Podobne istoty nie upadają w chwili zapomnienia, nie dają się pochwycić przez rozigrane nerwy, ani przez nieokiełzaną fantazyę; nie są ofiarą pierwszej lepszej woli, ale bronić się umieją. Ażeby je zdobyć, trzeba naprzód zdobyć ich przekonanie.
Było to stokroć więcej niż January wyobrażał sobie w najśmielszych marzeniach; było to jednak właśnie to, co odgadywał z jej rysów, pełnych energii, myśli i postanowienia, w chwilach jasnowidzenia, jakie daje miłość. Była to kobieta, o jakiej marzył, usprawiedliwiająca niejako, w oczach jego własnej chłodnej rozwagi, namiętność, jaką w nim wzbudziła.
Czasami jednak rozmowa dotykała punktów, których oboje uniknąć pragnęli, które wprawiały w drżenie najtajniejsze fibry uczuć; wówczas wrażenia ich potęgowały się wspólnem poczuciem, podziałem i odbiciem; wówczas, zamiast słowami, odpowiadali sobie wzajemnie milczeniem, i jakby wykonywając umowę, nigdy nie zawartą, ale instynktownie przyjętą, zwracali ją na tory inne, i zaczynali snuć ją z innego wątka.
Nie on jeden był tutaj badaczem. Ona także zapuszczała się w głębie tego potężnego umysłu, próbowała iść z nim na wyżyny myśli, nie lękając się zawrotów i olśnień. Była to dla niej rozkosz nowa, zbyt rzadko spotykana w życiu. Czuła się naprzemian zachwyconą i zdumioną. Nie przywykła była do tych śmiałych, niczem nie wstrzymanych polotów myśli, nie cofającej się przed najostateczniejszemi wynikami, jeśli tylko te leżały w jej zakresie.
A gdy jej wyraziste oczy przywtarzały mu spojrzeniem, January rozumiał, iż znalazł w niej umysł równy sobie, jeśli nie siłą i rozwojem, to konsekwencyą i zdolnością.
Był to dla niego najwyższy, nieprzeparty urok.
— Pani posiadasz rodzaj odwagi najrzadszej w kobiecie, odwagę myśli — wyrzekł raz, gdy wykładał jej jakąś filozoficzną teoryę.
— Jest to może — odparła — odwaga nieświadomości tylko.
— Nie mów pani tego! — zawołał gorąco — nie próbuj odebrać mi wiary, jaką wzbudziłaś.
— Jakiej wiary? — spytała zmięszana.
— Wiary w wysokość twej umysłowej skali. Pani nie cofnęłabyś się przed ostatecznym wynikiem rozumowania, choćby nawet tak chciała wola twoja; ona nie byłaby dość silną, by zmusić myśl do popełnienia niekonsekwencyi, po za którą najczęściej kryje się tchórzostwo ducha.
— Masz pan słuszność — zawołała — nie byłabym nigdy zdolna zatrzymać się w pół drogi.
Było to więcej, niż śmiał marzyć. Z nieopatrznością dziecka, oddawała temi słowy klucz swojej moralnej istoty; nie czuła, iż było to niebezpieczne ustępstwo, że słowa te mogły jej być przypomniane w danej chwili i nabrać doniosłości, o jakiej nie myślała.
— A wiec nie mów pani, że to jest odwaga nieświadomości — mówił dalej January — nie masz prawa umniejszać swej wartości. Tylko niedołężni oddzielają myśl od czynu, cofają się przed spełnieniem faktu przyjętego w teoryi. Pani do tego byłabyś niezdolną.
W innej chwili, może konsekwencya ta, wyprowadzona z jej słów, to brutalne wkroczenie faktów w dziedzinę abstrakcyi byłoby jej dało do myślenia; ale w głosie jego były tony, wprawiające w drżenie najtajniejsze fibry jej istoty, w źrenicach połyski, które udzielały jej się, wchodziły w krew, zakradały do serca. Myśli jej były podniecone.
— Zkąd pan to wiesz? — zapytała przecież, wiedziona raczej instynktem obronnym przed tą zagarniającą ją indywidualnością, niżeli trzeźwem objęciem położenia.
— Jeśli się mylę, niech mi pani zaprzeczy.
Uczynić tego nie mogła; nie mogła uciekać się do kłamstwa: wiedziała dobrze, iż miał słuszność.
A on powtarzał uparcie:
— Niechaj mi pani zaprzeczy.
Była szalona pewność siebie w tych słowach, i budziła w niej chęć ukarania go za nią.
Ale on dodał, przechodząc nagle z gwałtownych do miękich tonów:
— Pani tego nie uczynisz, uczynić nie możesz, chociaż gniewasz się, żem cię śmiał odgadnąć.
— Jakim sposobem czytasz pan myśli moje?! — zawołała nagle, przerażona trafnością, z jaką formułował to, czego sama sobie nie wypowiedziała dokładnie.
Uśmiechnął się z łagodnością, nadającą uśmiechowi temu wdzięk nieprzeparty.
— Mógłbym odpowiedzieć, że myśli i uczucia pani łatwe są do odgadnięcia, byłby to przecież komunał bez żadnego znaczenia. Wolę powiedzieć, że ludzie są jedni dla drugich zrozumiali lub niepojęci, w miarę swych powinowactw moralnych, w miarę tego, czy spotykają się, lub nie, promienie ich myśli, i że pani moje równie odgadnąć możesz.
Tłumaczenie było proste. Nie wywierał na nią moralnego gwałtu, przyznawał jej prawo odwetu.
— A jeśli tak jest pomiędzy nami — mówił dalej January z łagodnym naciskiem — to przecież pani obrażać nie powinno.
— Powiedz mi pani, żem cię nie obraził — dodał po chwili — nie mógłbym rozstać się z panią, unosząc z sobą podobną trwogę.
Domagał się odpowiedzi dźwiękiem głosu, spojrzeniem, postawą całą, z tą pokorą pełną burz, która lada chwila w groźbę przemienić się może.
— Skoro pan odgadujesz, co ja myślę, nie potrzebujesz odpowiedzi — odparła, zdobywając się na uśmiech, kryjąc po za nim pomieszanie swoje.
— Pani wiesz dobrze, iż są rzeczy, które zbyt miło jest usłyszeć, ażeby je odgadywać.
Dalej idąc tą drogą, mogła wydawać się zalotną. Z tym człowiekiem każda taktyka była równie niebezpieczną. Zrozumiała to szybko i porzuciła ton żartobliwy.
— Jest to z pańskiej strony żart tylko — wyrzekła — nie obraziłeś mnie pan, nie mogłeś obrazić, mówiliśmy o kwestyach oderwanych, nie mieszając do nich osobistości.
— Niestety, pani, są osobistości absorbujące nas tak silnie, iż, chcąc nie chcąc mieszamy je do każdej kwestyi i zrezygnować się na to musimy.
Dumna natura jego niezdolną była cofnąć się kiedykolwiek. Miałaż okazać się mniej dumną od niego?
— Ja nie należę do zrezygnowanych — odparła, próbując skrzyżować z nim wzrok i wytrzymać jego spojrzenie.
— Ma się rozumieć; niepotrzebnie uprzedzasz mię o tem pani; rezygnacya, ta cnota bezsilnych i beznamiętnych nie może iść w parze z usposobieniem twojem, wiem o tem.
— Więc dla czegóż mówiłeś pan o rezygnacyi?
— Mówiłem może o samym sobie — odparł zwolna.
— Pan przecież także do zrezygnowanych nie należysz.
— Jak kiedy, pani; są wypadki, w których rezygnacya jest bardzo łatwą. Być może, iż wyraziłem się nie dość jasno. Nie moja wina; wyrazy stosują się z konieczności do ogólnego poziomu, nie starczą często wyjątkowym chwilom.
Nie tłumaczył się wyraźniej i ona tego nie żądała. Być może, iż rozumieli się oboje; być może, iż ona zrozumieć nie chciała.
Nie była zdolną zdać sobie sprawy z czasu trwania tej rozmowy; minęła szybko, jak błyskawica, a jednak zostawiła w niej tak wielkie przemiany, iż, gdyby ją mierzyła doznanemi wrażeniami, musiałaby ją rachować na bardzo długo.
W królestwie myśli odbyły się zaręczyny dwóch inteligencyi, ten niczem nie zerwany węzeł, jednoczący ludzi naprzekor okolicznościom i woli, stanowiący najniebezpieczniejszą, bo najczystszą pokusę dla wysokich indywidualności.
Kiedy January powstał nagle, aby ją pożegnać, uczuła dopiero, jak wielkie miejsce ten człowiek zabrał w jej życiu.
Gdy odszedł, ukryła twarz w dłoniach i pozostała zatopiona w myślach. O czem myślała? Gdyby zadał jej kto znienacka to pytanie, nie umiałaby odpowiedzieć. Obrazy jakieś i wrażenia błąkały jej się luźnie po głowie; powracały jej do pamięci chwile pierwszej młodości, aspiracye, uczucia i pragnienia lat szesnastu, które zniweczyło lub uśpiło życie, budziły się w piersi jakieś głuche wrzenia nieziszczonych marzeń, odzywały się chóry głosów wiośnianych, pachniały jaśminy i róże, które zrywała kiedyś, rojąc sielanki dziewicze. Ona byłaby kochała, ona pragnęła kochać, zlać myśl z myślą, uczucie z uczuciem, iść w życiu ręka w rękę, z oczyma wlepionemi w jeden cel, z sercem, któreby biło równie silnie, równie gwałtownie. Czy to wszystko minęło niepowrotnie? Czy było to dla niej już tylko przeszłością, wspomnieniem odległem, skazanem na wieczne milczenie, wówczas, gdy w całym słonecznym blasku zjawiało się w jej pamięci? Czy to było sprawiedliwe? Czy to było możebne?
Koło niej odzywały się różne głosy — nie słyszała ich, słyszeć nie chciała. Zdawało jej się niepodobieństwem wyrwać się z pośród tego cudnego koncertu uczuć, śpiewających w jej sercu słowiczemi głosami. Nie zastanawiała się, jaki czarodziej je wywołał. Myślała całą potęgą inteligencyi; oddychała całą piersią; żyła, w całem bujnem tego słowa znaczeniu, jak gdyby nagle ktoś wyzwolił ją z pęt jakichś, zrzucił zasłonę z oczu i myśli.
Nagle ręka jakaś odjęła jej dłonie od twarzy, a głos dobrze znany odezwał się z wyrazem troskliwości:
— Czyś nie chora, Helenko?
Przed nią stał zafrasowany pan Tytus.
W tej jednak chwili nie wywołał on na jej usta przyjaznego uśmiechu, z jakim witała go zwykle. Przeciwnie: on zmroczył słoneczne obrazy, wśród których była pogrążona, rzucił na nie cień swojej postaci.
I po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jeśli w pamięci jej tkwiło tyle niespełnionych marzeń, tyle pragnień niespełnionych — on był za to odpowiedzialny.
Była to myśl szalona, niesprawiedliwa i niebezpieczna; protestowała przeciw niej dobroduszna fizyognomia pana Tytusa, który, nie odbierając odpowiedzi, powtarzał z podwójną troskliwością:
— Czyś ty nie chora?
— Nic mi nie jest — szepnęła niecierpliwie, zamykając oczy, jakby od rzeczywistości uciec chciała do zaczarowanej krainy, z której głos ten ją wyrwał.
— Moja dobra Helenko — nalegał pan Tytus — jesteś bardzo blada, prawdziwie nie poznaję cię dzisiaj.
Te słowa oprzytomniły ją nagle. Ona sama nie poznawała siebie.
Powstała śpiesznie, jakby zmiana miejsca mogła zniszczyć potęgę ogarniających myśli, usiłując się zwalczyć. Wymawiając sobie szorstkość odpowiedzi, nie stwierdzającej bynajmniej tego epitetu „dobra“, zwróconego do niej z taką ufnością.
— Rzeczywiście — wyrzekła, jakby chcąc zatrzeć wrażenie przedchwilowego zniecierpliwienia — jestem jakaś nie swoja, jakaś roztrojona.
Oczy jego niespokojnie objęły ją całą.
— Tylkoż ty mi nie choruj — zawołał z naiwnym wybuchem, świadczącym, jak ona drogą mu była — to byłoby gorszem, niż wszystko.
Wzruszyła lekko ramionami. Ta troskliwość męczyła ją.
— Bądź spokojny, nie jestem chora.
— Może źle spałaś dziś w nocy? nie wygodnie ci w tem improwizowanem mieszkaniu? Nie prawdaż?
— Rzeczywiście źle spałam — wyrzekła, chcąc tym sposobem przeciąć pasmo jego pytań.
— To połóż się trochę; ja pilnować będę, żeby ci nikt nie przeszkodził. Czy dobrze?
Był tak dobry dla niej, tak troskliwy, iż czuła się przejętą do głębi serca. Cóż znaczyły jej marzenia, jej niecierpliwość przed chwilą. Czyż miała prawo skargi lub żalu? Czyż to serce nie należało do niej bezwarunkowo? Czyż nie była dla niego spokojem, szczęściem, życiem?
— Czy ci kto wyrządził jaką przykrość? — spytał gwałtownie, widząc łzy migające w jej oczach. — W takim razie...
— Nie, och nie! — zawołała.
Wzięła jego rękę i patrzała zwilżonym wzrokiem.
— Tytusie! — szepnęła.
— Czy chcesz czego? — spytał — powiedz; wiesz, że zawsze robię, co ci się podoba.
Mówił to z rodzajem dumy. Szczycił się tem, że był dobrym mężem.
— Ale dzisiaj — dodał — doprawdy ja cię nie pojmuję.
Czemuż on nie mógł odgadnąć niespokojnych uczuć, co zagościły w jej piersi? czemuż ich nie odżegnał?
I powróciły jej do myśli słowa, słyszane przed chwilą: „Ludzie są jedni dla drugich zrozumiali lub niepojęci, w miarę swych powinowactw moralnych“.
Ona dla niego była niepojętą!
Załamała ręce... nigdy fakt ten nie uderzył jej tak, jak teraz.
Ale oni porozumieć się mogli, musieli.
— Tytusie! — wyrzekła znowu.
Zamierzał wyjść i kładł właśnie rękawiczki, kiedy na progu prawie zatrzymał go głos żony.
— Czy chcesz czego? — zapytał, zwracając się do niej.
Brwi jej się zbiegły. Czemu on odchodził? czemu zostawiał ją samą? W tej chwili po raz pierwszy ulękła się samotności i marzeń, jakie jej ona przynosiła.
— Chciałabym — wyrzekła — czy nie możesz usiąść tu przy mnie?
— I owszem, mów, tylko prędko.
Usiadł, ale nie zdjął rękawiczek, jak człowiek, co przez grzeczność odkłada jakiś zamiar.
To zmroziło jej słowa na ustach. Bo wreszcie cóż ona powiedzieć mu chciała? chciała może pociągnąć myśl jego w dawne czasy, próbować obudzić w nim echa, które drgały w jej piersi, i dostroić je do jednej miary. Ale tego nie mogła uczynić w jednej chwili.
A on powtarzał z pewną niecierpliwością:
— Powiedz-że, czego chcesz?
— No, czemuż nie mówisz? — dodał, nie odbierając odpowiedzi. — Bo widzisz, jeżeli to nie bardzo pilne, to powiesz mi, gdy powrócę.
Puściła jego rękę, którą trzymała w swoich; czuła się urażoną, może bardzo niesłusznie, i razem ogarnął ją śmiertelny smutek, śmiertelne zniechęcenie. Czyż to, co chciała uczynić, nie było niepodobieństwem?
— Masz słuszność, to nie pilne wcale — wyrzekła cicho.
Popatrzał na nią przez chwilę, pocałował ją w czoło, i odszedł z lekkiem sumieniem.
A przecież ta drobna z pozoru scena zdradzała jakiś głęboki, moralny rozstrój, który był symptomatem znaczącym. Ale pan Tytus nie znał się na podobnych symptomatach. Nie czytywał żadnego z subtelnych psychologów, ani fizyologów, zastanawiających się nad kwestyami małżeńskiemu; gdyby i czytał nawet, nie przyszłoby mu nigdy na myśl, by to się mogło stosować do niego, lub do niej. To spokojne serce nie rozumiało wszystkiego, co przenosiło jego miarę i zakresem swoich uczuć chciało warunkować świat cały.
Helena patrzała posępnie za oddalającym się mężem; przyszła jej myśl biedz za nim, zatrzymać go i powiedzieć mu... Ale cóż powiedzieć mu miała? Dzięki Bogu nie miała dotąd nic do wyznania, prócz marzeń nieokreślonych, marzeń bez ciała i twarzy wyraźnej; nic do wyznania nie będzie mieć nigdy. Czyż miała zakłócać napróżno spokój domowy i szczęście tego zacnego człowieka, który kochał ją całą potęgą swego serca, którego kochała ona? Bo przecież ona kochała męża, to nie podpadało wątpliwości żadnej, nie potrzebowała o to zapytywać samej siebie, badać swego serca.
Trwogi jej dowodziły istotnego rozstrojenia nerwów; z trochą rozwagi przekonała o tem siebie. Wszakże przychodziły na nią, bez wiadomej przyczyny, chwile gwałtownych wzruszeń, niepojętych smutków, jak wówczas, gdy słuchała muzyki Wagnera. To nie January był temu winien. On tylko rozbudzał jej myśli. Zresztą zapomnieć nie mogła, że był zbawcą jej dzieci.
Na mocy tego przekonania, powoli odzyskała zachwiany spokój.
Widywali się prawie codziennie na tej werendzie, która stała się znowu jej ulubionym siedliskiem, skoro zatarto ślady pożaru. Tylko kwiaty, zwarzone gorącem, straciły barwy; tylko połamane krzewy nie odzyskały od razu dawnej czerstwości, tylko może w tajemnicy jej serca coraz częściej zrywały się burze.
Ale czyż burz takich powodem był January?...
Gdyby tak było, pomimo wszystkiego, ona potrafiłaby się obronić przed jego miłością, zachować godność i cześć swego domowego ogniska.
Jeśli myśli jego były śmiałe, jeśli dotykał bez wahania wszystkich problematów życiowych, jeśli wzrok jego był czasem gwałtowny, nigdy słowem żadnem nie zgrzeszył przeciwko niej.
Mogła śmiało myśleć, że całą działalność jego pochłaniał dziennik, który ukazał się, jak meteor, na literackim horyzoncie i zabrał od razu wybitne stanowisko.
Nie jeden na miejscu Januarego, wśród zamiany myśli i ścierania się zasad, zdradziłby się jakiembądź spojrzeniem, słowem, lub wreszcie płomieniem i bladością twarzy. On jednak poznał tę kobietę, którą zdobyć postanowił, i wiedział, że trzeba mu było naprzód opanować jej przekonania, jej wolę, jej istność całą, pod bezpieczną osłoną obecnych stosunków. A jednak nieraz, kiedy ręka jego dotykała jej ręki, gotów był przylgnąć do niej ustami i nie wypuścić jej więcej; kiedy wymawiał mierzone słowa powitania, cisnęły mu się na usta niepohamowane wyznania i zaklęcia; ale roztaczał nad samym sobą żelazne panowanie woli, i kiedy myśli mąciły mu się w mózgu, kiedy cała istność drgała rozburzona, umiał zachować spokojne czoło i wzrok niezbadany, tak, że pod lodową maską jego twarzy, Helena nie mogła odgadnąć kipiącego wulkanu. Przeciwnie twarz ta nieraz przybierała szyderczy wyraz, kiedy niszczył z nieubłaganą logiką gmachy pojęć i zasad, które mogły w danym razie stanąć przeciwko niemu.
Nieraz, kiedy przychodząc tutaj, znajdował ją spokojnie oddaną codziennym sprawom życia, porywała go szalona wściekłość przeciwko plastycznej pogodzie tej kobiety, po za którą jednak szalały burze, coraz trudniej zażegnywane.
— Prawdziwie — wyrzekł dnia jednego, gdy zastał ją haftującą sukienkę dla Anielki — podziwiać panią muszę. Wśród naszej gorączkowej epoki, umiesz roztaczać wokoło pierwiastek coraz mniej znany... spokój. Ogród ten zdaje się oazą, do której nie ma dostępu to wszystko, co wstrząsa ludźmi.
— Dla czegobym nie miała być spokojną? — odparła, pochylając się nad robotą, by ukryć rumieniec, który zaprzeczał słowom.
— Dla czego? Psalmista jeszcze, jeśli się nie mylę, wyrzekł, iż życie jest bojowaniem.
— Życie jest tem, czem je sami uczynimy, a spokój... spokój każdy wytworzyć sobie może.
Uśmiechnął się z goryczą, jakby słowa te wydały mu się urągowiskiem.
— Zapominasz pani tylko, że spokój bywa rozmaity: ma go ten, co niczego nie pożąda, bo się niczego nie spodziewa, zarówno jak ten, co wszystko posiadł.
— Na świecie nie ma podobno tak wydziedziczonych i tak obdarzonych szczodrze. Czy nie pomyślałeś pan raczej, że spokój jest udziałem tych, co umieją poprzestawać na tem, czego im braknie.
Mówiła to może dla samej siebie, a może próbowała i ona też, raz także narzucić mu swoje przekonanie.
Ale on odezwał się daleko więcej smutno, niż szyderczo.
— Czy chciałabyś pani świat cały poddać pod jakąś olbrzymią niwellę, któraby każdemu wydzielała równą miarę szczęścia?
— Szczęście przecież nie leży w faktach, ale w poczuciu wewnętrznem.
— Niestety, jest to sofizmat, łaskawa pani! sofizmat, którym syci chcą zawsze zamknąć usta łaknącym. Pani nie powiesz tego nędzarzowi, umierającemu z głodu, którego materyalne potrzeby hojnie opatrujesz; dla czegóż nie chcesz przypuścić, że pragnienia moralne równie gwałtownie domagają się zaspokojenia. Nie każdy może poprzestać na tem, co posiadł, a nawet powiem więcej: nie każdy ma to prawo.
— Prawo! — zawołała zdumiona.
— Tak jest, pani, prawo. Potrzeby nasze są ściśle związane z rozwojem, jeśli nam nie dostaje zaspokojenia pierwszych, drugie karłowacieć muszą. Są położenia, w których najszlachetniejsze pragnienia nasze skazane są na milczenie; czyż wówczas możemy się cieszyć tem, co posiadamy? Czyż mamy prawo na tem poprzestać?
— Pragnienia nasze — zawołała — powinny pozostać takiemi wbrew okolicznościom.
— Pozwól sobie pani powiedzieć, że jest to sentymentalna teorya, nic więcej... i, jako taka, nie znosi krytyki. Każ pani trwać roślinie bez słońca, lub oddychać istocie organicznej bez tlenu.
— Ale człowiek powinien...
— Powinien, wielkie słowo! nieszczęściem słowo tylko, bez znaczenia w dziedzinie ścisłej logiki. Gdzie pani ustanowisz początek i granice powinności? Każdy określa ją inaczej, wedle siebie. Jako absolut postawić jej niepodobna.
— Przecież — zawołała, broniąc się przeciw tym zuchwałym teoryom — obowiązek, to zasada życia.
— Indywidualnie tak być może, tylko to, co pani nazwiesz obowiązkiem, ja odrzucę na mocy moich osobistych pojęć, i naodwrót; a każde z nas będzie miało równą słuszność za sobą. Tak dzieje się z każdem subjektywnem pojęciem: jest ono wynikiem stopnia rozwoju, idei panujących, obyczaju wreszcie, i jako takie podlega różnym zmianom. Tam, gdzie pani znajdujesz się szczęśliwą, inne może cierpiałyby szalenie. Dzieje się z ideą obowiązku, jak z ideą szczęścia. Narzucić jej niepodobna bez popełnienia okrucieństwa i gwałtu, jakich, niestety tyle popełniono, i popełnia się w jego imieniu.
— Okrucieństwo! gwałty! — powtórzyła. — I jakież gwałty popełnić można w imię obowiązku?
Spojrzał na nią wzrokiem, który zdawał się dobadywać głębi jej ducha, jakby obrachowywał, jak daleko posunąć się może bez niebezpieczeństwa.
— Obejrzyj się pani wkoło siebie — wyrzekł zwolna — jeśli lękasz się zajrzeć do własnej piersi, i powiedz: w imię czego skazane są na milczenie najwyższe aspiracye ludzkie? w imię czego krępowana swoboda uczuć?
— Pan przecież nie chcesz powiedzieć... — zawołała, wlepiając w niego wzrok niepewny.
— Lub jeśli pani nie chcesz zbyt blizkich przykładów — dodał — to pomyśl, że w imię obowiązku, zmuszają wdowy indyjskie rzucać się na stos mężowski. Jest to rzecz dotykalniejsza i dalsza, chociaż rzeczywiście... — zatrzymał się, jakby lękał się wypowiedzieć zbyt wiele.
A ona mówiła gorączkowo:
— Są przecież obowiązki jasne, niezaprzeczalne, względem których nie może być żadnej wątpliwości.
— Bez wątpienia, pani; tylko nie można żądać, by je wszyscy za takie mieli. A jeśli mierzyć je będziemy normą przyjętego obyczaju, to prawdziwie lękam się bardzo, byśmy po swojemu nie wpychali w płomienie wdów indyjskich.
— Jesteś pan nieubłagany! — szepnęła, daremnie usiłując ocalić jakąbądź zasadę przed rozkładającemi czynnikami jego dowodzeń — głosisz pan straszne teorye. Czy zastanowiłeś się kiedy nad ich niebezpieczeństwem?
Uśmiechnął się pogardliwie, z dumą Człowieka, którego wzrok i myśl nie cofnęła się nigdy przed żadną grozą, który miał zawsze i wszędzie odwagę swoich przekonań.
— I cóż ztąd? — wyrzekł. — Niebezpieczny lub nie, skoro problemat jaki istnieje, skoro sformułował się choćby w jednym umyśle ludzkim, przez to samo staje się on faktem, ma swoje racyę bytu. Gdybyśmy przez tchórzowstwo odwrócili od niego oczy, postąpilibyśmy jak te ptaki, co kryją głowę pod skrzydło na widok niebezpieczeństwa, sądząc, że zażegnali je tym sposobem. Przed konksekwencyą myśli cofają się tylko dzieci; ludzie dźwignąć ją powinni. Pani miałaś odwagę wypowiedzieć to kiedyś. Ja to pamiętam. Prawa rządzące światem nie stosują się do woli lub siły jestestw; jestestwa muszą się z niemi zgodzić lub zginąć. Jest to nieodwołalna konieczność. Mróz i słońce nie pytają o to, czy są zniszczeniem, lub czy budzą życie; takie samo, choć nie tak widzialne jest działanie praw moralnych.
— Ale czy problemata te nie powstają samoistnie w umysłach ludzkich? czy nie bywają czasem następstwem, nie zaś pobudką myśli?
— Przypisujesz pani myśli potęgę, której nie posiada. Mrzonka wyobraźni pryska, jak bańka mydlana, w zetknięciu z realnością. Myśliciel musi oprzeć teorye swoje na gruncie jakiejbądź istniejącej potrzeby lub braku, inaczej głos jego przejdzie bez oddźwięku. Ludzie wprawdzie posługują się problematami społecznemi, ale stworzyć ich nie są mocni. Czyż zresztą uważasz pani świat ten za tak doskonale urządzony, by w nim nic nie było do odmiany? Nędza, ciemnota, ucisk, niesprawiedliwość, królują tu pod każdą formą; a pani uważasz teorye, krytykujące istniejący porządek, za niebezpieczne. Nie, po tysiąc razy nie! niebezpieczeństwo leży nie w nich, ale w przyczynach, które je wywołują.
— I pan sądzisz — zawołała — że złe każde da się usunąć ze świata?
— O! bądź pani spokojna — odparł z goryczą — wszyscy staramy się gorliwie o to, by tak nie było, przez brak odwagi i samoistności. Sami pracowicie tworzymy sobie pęta, sami się w nie zakuwamy. Wymyśliliśmy na ten cel masę wyrazów, masę przepisów, masę uczuć nawet, które wyrabiamy w sobie i pielęgnujemy starannie.
Mówił to z ponurą energią, charakteryzującą go w pewnych chwilach, kiedy w grę wchodziły uczucia jego, kiedy krzyżowały się zamiary, lub ktokolwiek śmiał stawić im czoło.
— Ha, cóż robić — dodał coraz namiętniej — teorye te są niebezpieczne, teorye te są straszne; chrońmy się więc do ostoi obowiązku, choćby do ostoi niedołęztwa i przesądu.
Powracał uparcie do tego tematu, chciał ostatecznie zdobyć jej przekonanie.
— Och! — zawołała — pan mieszasz rzeczy, które nie mogą iść w parze; pan przyznać musisz, iż są obowiązki niezaprzeczalne, nie podlegające indywidualnym sądom.
— Jakie? — zapytał krótko.
Ton tego pytania zmroził jej słowa na ustach: była w nim nieubłagana konsekwentność burzyciela, który wśród powszechnej ruiny, nie zdołał nic ocalić, nic uszanować. Ale ona, którą zmuszał przebiegać z sobą tory myśli, próbowała zachować sobie cośkolwiek nietkniętego, chwytała się po kolei zasad i uczuć różnych, niby deski zbawienia.
— Zapominasz pan o obowiązkach względem tych, których kochamy.
Myślała o dzieciach, o mężu, myślała o rodzinie. Tylko słowom jej można było nadać rozmaite znaczenie, i on to od razu pochwycił. Uśmiechnął się tym razem bez szyderstwa.
— Alboż one potrzebują obwarunkowania? Miłość... to najwyższe prawo, najrealniejsza potęga bytu, obdarzająca bez rachunku, ofiarna bez poświęceń. Miłość łamie zapory, zwalcza przeszkody, nie zna niepodobieństwa, jest silną jak życie, a nieubłaganą jak śmierć. Szczęśliwy ten, co ją spotkał na drodze swojej i odnalazł we własnem sercu.
I kiedy to mówił, ogarniał ją wzrokiem tak pełnym potęgi, iż spojrzenie to paliło ją ogniem. Daremnie ujść przed niem pragnęła; ścigało ją, przedzierało się do głębi jej istoty, i budziło tam echa, które daremnie stłumić usiłowała.
On czytał to wszystko w jej twarzy, w jej zmąconych źrenicach; — czuła to dobrze — wypowiadał to, co działo się w ich dwóch sercach.
Naraz stała się jasność straszna w jej umyśle. Tak jest! zrozumiała nagle, iż kochała go całą potęgą, do jakiej była zdolną; kochała na przekór samej sobie, na przekór walkom, które wrzały w jej piersi. Ale jeśli on zdobył jej miłość, nieujęty pierwiastek, nad którym zapanować nie zdołała, nie zdobył jeszcze jej woli. Postanowiła bronić się tej ogarniającej potędze, i dlatego, po krótkiej chwili, podniosła czoło, jakby gotując się do walki, mierzyła się oko w oko z nieprzyjacielem.
— Szczęśliwy! — zawołała z namiętnym odcieniem głosu, zdradzającym ją, wypowiadającym posłuszeństwo, rwącym się jak zbytnio naciągnięta struna — to co byłoby szczęściem, może stać się rozpaczą.
— Dlaczego mi to pani mówisz — przerwał tak łagodnie a tak smutno, jakby cierpiał za nią i za siebie zarówno — odpowiedź tę przecież widzę wyraźnie w twoich oczach.
— Więc po cóż ją pan wywołujesz? — wyrzekła, łamiąc ręce bezmyślnym ruchem, pełnym bólu — po cóż to wszystko, po cóż męczarnie tej chwili.
Z łagodną przemocą pochwycił jej ręce.
— Czyż męczarnia ta nie ma swojej słodyczy?
Były to zuchwałe słowa, ale zaprzeczyć mu nie była zdolną; rozkosz mieszała się z boleścią do tego stopnia, że rozeznać ich nie mogła; usiłowała oderwać wzrok od jego oczu — one ogarniały ją, chwytały promienie jej wzroku, wpijały się w myśli, mąciły uczucia, — nie mogła.
A on mówił zwolna stłumionym głosem, którego każde brzmienie wpadało jej w ucho, jak wyrocznia nieodwołalnego fatum:
— Słowa pomiędzy nami są daremne, walka daremna. Po za odpowiedzią, jaką mi pani chcesz uczynić, ja czytam tę, którą uczynić mi musisz.
„Musisz“ — wyraz ten uderzył ją szorstkością swoją, powołał do rozpaczliwej obrony.
Zebrała siły, próbowała owładnąć sobą i wydobyła ręce z jego uścisku. To nie było trudno: za pierwszem usiłowaniem z jej strony, uścisk jego się rozwiązał, on sam odstąpił od niej; ale ona pomimo to nie odzyskała swobody.
— Nie patrz pan na mnie w ten sposób! — zawołała, jakby spojrzenie jego gwałt jej zadawało.
Był posłuszny jej rozkazowi.
— To napróżno — wyrzekł tylko — pani wiesz dobrze, iż lękać się mnie nie potrzebujesz, nie możesz. Alboż ta konieczność, z którą usiłujesz walczyć daremnie, leży we mnie tylko? nie pani, ona jest w tobie także; miej odwagę zajrzeć do własnej piersi, znajdziesz ją tam.
Miał słuszność, uczuła to, choć przyznać nie chciała.
— I cóż ztąd? — zawołała gwałtownie; — choćby tak było nawet, ja potrafię zwalczyć siebie; wola moja stanie na straży myśli, na straży uczucia i nie dozwoli im się zbłąkać.
Milczał, był przygotowany na walkę, o zwycięztwie nie wątpił; a jednak walka z istotą ukochaną, jest to zawsze owa mistyczna walka z aniołem — wyczerpuje, zabija.
I po cóż ta kobieta jemu i sobie zadawała takie męczarnie? po co szarpała się z tą potęgą, którą on nazywał koniecznością, a która w końcu zapanować nad nią musiała? Czemu próbowała ona wyłamać się z pod jego władzy?
— Heleno! Heleno! — zawołał po raz pierwszy po imieniu — czy chcesz, bym jak dziecko błagał cię o litość? bo ty wiesz dobrze, iż kocham cię, jak dziecko, jak szaleniec.
Przenikała ją słodycz tych słów, któremi kłonił jej się pod stopy ten dumny człowiek, zwalczony. Takim nie widziała go nigdy. Jak w marzeniu, powracała jej do pamięci przeszłość dawna, spokojna, pełna czystych uczuć i ta wdzięczna cześć, jaką go otaczała, i namiętne burze dni ostatnich.
— Czemuż — zawołała — ja wrócić nie mogę do przeszłości, do tego co było, i wymazać z pamięci tych chwil, tych godzin, tych uczuć!
Było to dziecinne żądanie, i jako takie, odejmowało jej chwilową przewagę, jaką nad nim miała.
Pomimo bólu, uśmiechnął się litośnie.
— Przeszłość nie zmartwychwstaje — wyrzekł zwolna — choćbyśmy życiem przypłacić to chcieli, dzień jutrzejszy nie będzie nigdy powtórzeniem wczorajszego, ale on może być stokroć piękniejszym. Pomyśl o tem.
Wstrząsnęła głową z ponurym wyrazem.
— Więc czegóż chcesz odemnie? — mówił January. — Kocham cię od pierwszej chwili, gdym cię zobaczył tak spokojną i dumną, gdym dostrzegł, że pod tym spokojem wrzały burze powstrzymywane wolą, że oszukiwałaś siebie, wmawiając szczęście, ażeby dać je drugim...
— Ja byłam szczęśliwą! — zawołała — przysięgam, byłam szczęśliwą!
— Więc czemuż płakałaś wówczas, powiedz, słuchając pieśni Wagnera? Słuchałem ja także i moja pierś drżała niespełnionemi pragnieniami życia, żądzą nieznanego szczęścia, które czytałem w twoich oczach. Tyś cierpiała, com ja cierpiał, pragnęła, czegom ja pragnął. Byliśmy obok siebie, złączeni aspiracyami serc naszych, tak blizcy, choć rozdzieleni całą przestrzenią formuł świata, jak i dzisiaj. Wówczas uczułem, że należysz do mnie z prawa, jak ja do ciebie; wówczas postanowiłem zdobyć cię na przekór światu i ludziom, na przekór tobie samej nawet. Rzuciłem się w ogień bez trwogi dla ciebie, nie pytając, czy się z niego wydobyć zdołam; byłbym poszedł na śmierć bez wzdrygnienia.
Więc to była tajemnica jego poświęcenia? Słuchała go z szeroko rozwartemi oczyma, jakby widziała otwierające się przed sobą przepaście.
— A ja — zawołała wreszcie, spoglądając wkoło, jakby martwe przedmioty otaczające brała na świadki uczuć swoich — ufałam mu jak zbawcy! wierzyłam, że kochać musi tych, których ocalił!... Omyliłam się...
Mówiła to, jakby sama do siebie, jakby zapomniała gdzie jest, zgubiona w tych wspomnieniach przeszłości, które on wywołał, podobna do posągu, pogrążonego w zadumie rozpaczy.
Chciał przemówić do niej, zanieść protest w imię miłości swojej, w imię tych praw, które sobie przyznawał, o których sądził, iż przekonał ją tak zupełnie. Nie była zdolną go słuchać. Myśl jej uciekała od niego do tych dwojga dzieci, którym on uratował życie. To, co ich łączyło, odtąd obracało się przeciw niemu.
Słuchał jej przerażony, łamiąc na kawałki bezmyślnym ruchem gałęzie krzewów, otaczających balkon.
— I cóż pani chcesz? — wybuchnął w końcu. — Czy nienawidzisz mnie, pogardzasz, chcesz ukarać za to, com śmiał uczynić i powiedzieć? mów! zasłużyłem na wszystko... kocham cię!
Spojrzała na niego tak smutno, a jednak tak stanowczo, iż nie podobna mu było łudzić się co do znaczenia jej wzroku. Mógł przetłumaczyć go na słowa i czytać w jej oczach, jak czytał oddawna.
Kochała go i wyrzekała się razem. Słowo kocham było z jej strony słowem rozstania.
— I pani chcesz — wyrzekł zaledwie słyszalnym głosem — odrzucić z życia tę miłość, jak kwiat od sukni? Sądzisz, że to być może?
Usta jej poruszyły się bez dźwięku; odgadł raczej, niż usłyszał, że tak być musi.
Postąpił krok naprzód, jakby chciał bronić dobra, które już za własne uważał.
— Sądzisz, że ja na to przystanę?
Odzyskał panowanie nad sobą. Chwila zdumienia i bezwładności minęła; był to znowu ten nieubłagany szermierz życia, nie cofający się nigdy.
Chciała oddalić się, nie słuchać go, uciec, gdzieby jej nie dochodził ten głos i ten wzrok, wywierający na nią tak nieograniczoną władzę. Ale on nie dopuścił tego.
— Zostań pani — wyrzekł tylko — posłuchaj mnie; lękać się mnie nie możesz; wiesz dobrze, iż nie zatrzymam cię tu gwałtem, iż nie będę chciał wydrzeć ci nawet chwili rozmowy.
Została jak przykuta.
Wówczas January stał się wymownym, jak umiał nim być w chwilach stanowczych; mówił, że nie gwałcił jej serca, nie błagał o miłość, że zrodziła się ona w nim i w niej zarówno siłą konieczności, siłą powinowactw moralnych. Że ją jedną zdolny był kochać takiem zupełnem uczuciem i ona jego jednego. Że podobne uczucie jest to najczystszy, najrzadszy, najkosztowniejszy klejnot życia; że nie mieli prawa odrzucać go dobrowolnie. Że byłoby to rodzajem samobójstwa, popełnionego na najwyższych pierwiastkach ich istoty, że samobójstwo podobne, nikomu nie przyniosłoby pożytku, byłoby grzechem, zbrodnią nawet. On nie chciał wyproszonej miłości, nie chciał jałmużny serca — miał prawo żądać dobrowolnego daru życia, jak własne życie oddawał.
Mógł mówić długo; słuchała go, jak więzień słucha o wiośnie; skazany na śmierć — o życiu. Pomiędzy tem wszystkiem a nią, stało niepodobieństwo. Te wszystkie kwiaty i klejnoty bytu nie istniały dla niej; mówiąc o nich, popełniał okrucieństwo daremne. Ale czuła zarazem zupełną niemożność wypowiedzenia mu tego, powtarzania rzeczy, które wiedział, pokazywania nierozerwalnych dla niej więzów, chociaż on uczuć ich nie chciał.
Byli sami dnia tego; Pan Tytus pojechał z dziećmi za miasto; nikt nie przerywał tej sceny, targającej tak niemiłosiernie najdrażliwsze fibry jej serca. Nie znajdowała słów, nie znajdowała dźwięków w piersi. Spoglądała zamglonym wzrokiem na ukochanego człowieka, który jej zadawał tak wymyślne męczarnie.
Wieczór zapadł, spowijając pomroką przedmioty; sierp księżyca na nowiu rysował się blado na niebie. Wszystko w niej i wokoło pogrążało się w cień i zwątpienie. Ogarniała ją trwoga nieskończona, rozpacz bezmierna. A on, nieugięty, niemiłosierny, stał przed nią wsparty o filar werandy, i mówił jej o nadziei, o szczęściu, o miłości. Słuchała go pół martwa, z głową opuszczoną na poręcz krzesła, z ramionami bezsilnie zwisłemi. Sukienka Anielki, którą haftowała, wypadła jej z rąk, walała się na ziemi, zapomniana. Zdawało jej się, że tak leżało jej serce, zwalane, sponiewierane, stargane. January nie mógł omylić się na znaczeniu jej milczenia. Cała wymowa jego była stracona; miał przed sobą nie kochankę, upojoną zachwytem miłości, ale kobietę, ostatecznie wyczerpaną walką i bólem nad siły.
I on, on sam był sprawcą tego bólu! a jednak postanowienie jego było niezłomne. I zadając jej te wyszukane męczarnie, spoglądał na nią, jak matka na dziecko szalone.
— Nie patrz na mnie tak rozpaczliwie! — błagał. — Miej przynajmniej odwagę pragnąć, odwagę chcieć tego, co być musi. Choćbyś cierpiała, co ja cierpię w tej chwili; choćby, jak mnie, przychodziła ci głucha żądza roztrzaskać głowę o pierwszy lepszy kamień; ja wiem, że to przeminie, jak zły sen. Heleno, ja wiem, że przyszłość do nas należeć musi.
— Przyszłość! — zawołała, zbudzona tem słowem, — on mówi o przyszłości!.. Szalony!.. my nie mamy, my mieć nie możemy przyszłości...
W tej chwili turkot dał się słyszeć przed domem. Zamienili błyskawiczne spojrzenie, — nie kochanków w tej chwili, ale po prostu wspólników winy. Zmuszeni powracać nagle do rzeczywistego życia, ułożyć się do jego warunków, czynili to z dreszczem śmiertelnego wstrętu. Los zdawał się odpowiadać szyderstwem na jego marzenia.
— Ha! — szepnęła ponuro kobieta, podnosząc się, jak automat, w ruch wprawiony, — fałsz, kłamstwo upodlenie: oto przyszłość nasza, oto wszystko, co dać mi możesz!
Nie spojrzała na niego idąc do salonu, ale on dostrzegł, że jej zbielałe wargi drżały, a dłonie zaciskały się konwulsyjnie. Nie potrzebował tego, by zrozumieć męczarnie kobiety bez zarzutu, która dotąd żyć mogła w kryształowym gmachu, zmuszonej dziś do ukrywania szalonych uczuć, szaleńszych nadziei jego, i burzliwych scen, wstrząsających całą ich istnością.
On także cierpiał nie mniej od niej, on także nawykł był nosić czoło wysoko, on także czuł poniżenie fałszywego położenia; każdy uśmiech, każde ustępstwo, którem okupywał wstęp do tego domu, każde ściśnienie ręki, zamienione z panem Tytusem, każdy wyraz przyjazny z ust jego, policzkowały go moralnie, kruszyły w nim dumne serce.
Ale on postanowił to przecierpieć i spełnić; postanowił nie cofnąć się przed niczem, nawet przed podłością.
— Heleno! — szepnął tylko, nachylając się za nią, jakby błagał ją jeszcze o słowo jedno, o słowo nadziei lub przebaczenia, któremby mógł żyć do jutra, zanim będzie niepodobieństwem je wypowiedzieć.
Zatrzymała się, odwróciła głowę, i rzuciła mu tak wymowne spojrzenie, iż odpowiedział na nie słowami:
— Ty sama widzisz, że tak dłużej być nie może.
Przeszła bez odpowiedzi, cicha jak sen, tylko w sercu jej zadrgały i znalazły odbicie wyrazy:
— Tak dłużej być nie może.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.