January/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< January‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


January nie zatrzymywał Ignasia. Ludzie, którzy nie mogli się dostroić do miary jego, nużyli go szybko. Czuł niepokój i wyczerpanie, właściwe pewnym chwilom i stanom umysłu.
Dziś już nie próbował nawet pracować, nie próbował wziąć książki do ręki; wiedział, że byłoby to napróżno. Dramat, rozgrywający się w głębi jego istoty, zajmował go zbyt wyłącznie.
Pomimo wszystkiego, co mówił do Ignasia, czuł, iż przestał być panem swego losu, iż porywały go prądy, którym oprzeć się nie mógł, i prądy te niosły go nieubłaganie. Gdzie? Pytał daremnie. Chwilami zdawało mu się jeszcze, że trzyma ster swojej łodzi, ale było to tylko złudzenie, — miał dość inteligencyi, by to zrozumieć.
Na werendzie pogasły światła, zamknięto okiennice, cisza i ciemność zaległa ogród. Nie odezwała się namiętna pieśń Wagnera, ani żaden dźwięk, zdradzający, że drugie serce ludzkie biło niespokojne, otwierało się pragnieniom, czy żalom.
Przyszło mu na myśl, że to wszystko, co wyobrażał sobie, co słyszał wczoraj w tonach jej muzyki, mogło być złudzeniem tylko, i ogarnęło go zniechęcenie i smutek niewypowiedziany; a martwe przedmioty, jakby powolne fantazyi jego, zdawały się przybierać równie ponure kształty i harmonizować z usposobieniem.
Wśród bezksiężycowej i bezgwiazdnej nocy, wnętrze ogrodu stało się podobne do czarnej przepaści. Na niebie dusznem, zasnutem burzliwemi chmurami, rysowały się gdzieniegdzie ciemniejsze jeszcze sylwetki drzew, szumiących głucho, jakby wstrząsanych tajemniczym dreszczem.
January leniwo podniósł się ze swego miejsca i przeszedł parę razy po pokoju; godzina była bardzo późna, czuł jednak dobrze, iż napróżno szukałby spoczynku. Wszystkie jego tętna drgały, rozszalałe myśli wirowały w mózgu, niespokojne serce uderzało gwałtownie.
Powrócił do okna; czarne wnętrze ogrodu nęciło go, jak otchłań; spoglądał na ten dom, wznoszący się w głębi czarnej, także cichy i uśpiony.
Ostre szczyty dachu odrzynały się czarniejszym kolorem na burzliwem tle horyzontu, a chorągiewka, obsadzona na nim, skrzypiała żałośnie, obracając się gwoli wiatru na żelaznym pręcie.
Nagle w jednem z okien, przez szpary zamkniętych okiennic, mignęło blade światło i przyćmiło się; po chwili mignęło znowu silniejsze, czerwonawe; tak przygasając i podnosząc się, nakształt pulsujących fal krwistych, nabierało sił, jaskrawości, i rosnąc w potęgę z każdą chwilą, rzucało odblaski na ogród, przerzynając jego grubą ciemnotę i rysując coraz wyraźniejszemi liniami kontury okna i okiennic wewnętrznych, które odrzynały się na tle płomienistem.
Jednocześnie kłąb dymu wydobył się z okna, a podmuch wiatru zaniósł do Januarego duszącą woń, jaką wydają spalone przedmioty.
— Pali się!
Ten okrzyk wydobył się z jego piersi, gwałtowny, przerażony, ale skonał bez echa. Dom cały pogrążony był we śnie; trzeba było stokroć donośniejszego głosu, by obudzić tych, którzy nie poczuli dymu, nie słyszeli wzmagającego się trzasku płomienia.
Co czynić? Pytanie to mignęło mu przez myśl, i nie pozostało bez odpowiedzi.
Chwila była stanowcza, ale January był człowiekiem prędkich postanowień i nie potrzebował bynajmniej namyślać się długo. Skoczyć na okno, pochwycić gałęzie drzewa, podające się ku niemu, i spuścić się do ogrodu, wszystko to było dziełem jednej chwili. Wykonał dzisiaj naglony koniecznością to, o czem marzył wczoraj.
Dla wielu byłaby to rzecz trudna i niebezpieczna, ale ciało Januarego było zarówno rozwinięte, jak umysł: nawykły do ćwiczeń gimnastycznych, zręczny i odważny, miał na usługi woli wyrobione muskuły.
Znalazłszy się w ogrodzie, przez trawniki i klomby biegł ku temu oknu, zkąd wydobywały się już fale światła, a trzask pękających szyb mieszał się z trzaskiem i potężnem tchnieniem płomienia.
Przez okno to niepodobieństwem było dostać się do wnętrza domu, a inne rozwidniały się także. Widocznie pożar się rozszerzał.
Jakże strasznym, kamiennym był sen ludzi, ogarnionych zewsząd płomieniem, którzy nie dawali żadnego znaku życia!
Wprawdzie dom był parterowy, ratunek łatwy; przecież drzwi i okna mogły zająć się płomieniem, zanimby się oni obudzili, dach mógł zwalić im się na głowę.
January wbiegł na werendę. Światło, wydobywające się z salonu, było słabsze. Pchnął okno z całej siły; zawiasy i haki ustąpiły; znalazł się w pokoju. Pożar zaczynał ogarniać ten cichy, strojny, artystyczny salon; czerwone języki płomieni dopiero pożerały portyerę, zawieszoną naprzeciw okien, i wysuwając się coraz bardziej, poczynały lizać obicie i dosięgać bliższych sprzętów. Skry padały na kosztowne albumy, na ryciny, książki, nuty, rozrzucone po całym pokoju i zwiększały niebezpieczeństwo, a przeciąg, spowodowany rozwartem oknem, podniecał jeszcze działanie ognia. Kłęby gorącego dymu zapełniały powietrze duszącemi wyziewami, a pokój przyboczny podobnym był do piekielnej czeluści, buchającej żarem.
January nie miał pojęcia o rozkładzie pokoi. Jeśli kto tam spał, wszelki ratunek był za późny. Na tę myśl włosy stanęły mu na głowie.
W salonie było kilkoro drzwi: jedne prowadziły do samego jądra pożaru, drugie obok były uchylone. Był to gabinet Heleny. Dalej znów dwoje drzwi prowadziło w głąb’ apartamentu. Na chybił trafił rzucił się w te, co bliżej były niebezpieczeństwa.
Z razu rozejrzał się z trudnością w pokoju, do którego się dostał: paliły się drzwi, paliły się firanki; gryzący dym tłumił oddech i zamykał powieki. Czyż tu była ona?
Był to pokój dziecinny; ujrzał to i, powodowany inną troską, o mało się nie cofnął. Ale to instynktowe uczucie miało zaledwie trwanie sekundy. Zrozumiał, że los dawał mu w rękę sposobność, o której śmiał marzyć zaledwie. Rzucił się ku drzwiom. Dzieci spały w białych łóżeczkach, obwieszonych muślinowemi draperyami, a na nich ogień haftował już płomieniste girlandy.
Stara piastunka, pod której opieką zostawały, obudzona dopiero w tym momencie, przecierała oczy, napróżno widać chcąc zdać sobie sprawę z tego, co się działo. Przerażenie odbierało jej przytomność.
Skulona w rogu pokoju, spoglądała błędnie na szerzący się żywioł zniszczenia, niezdolna do udzielenia jakiejbądź pomocy.
— Gdzie Pani wasza? — wołał January — gdzie Pani?
W głosie jego była taka trwoga i taki rozkaz, że kobieta, słysząc go, oprzytomniała nagle i wskazała drzwi sypialnego pokoju. Pokój ten był dotąd nietknięty pożarem.
Odetchnął z głębi piersi i drżącemi rękoma obrywał palące się firanki, nie czując obrażeń ognia, gasząc go gwałtownym uściskiem. Potem pochwycił dzieci, przycisnął je do siebie, obwinął z troskliwością dziwną. On musiał oddać je matce nietknięte ogniem, i zwrócił się do drzwi, chcąc prędzej wynieść je z tej piekielnej atmosfery.
Dziewczynka nie zbudziła się nawet: senna jej główka, oderwana od poduszki, opadła na ramię Januarego; atłasowa rączka obwinęła się około jego szyi z miękiem poddaniem się niewiadomości; z uśmiechem na ustach kończyła marzenie jakieś. Chłopczyk obudził się, zrozumiał zapewne niebezpieczeństwo i, drżący, przytulił się do swego zbawcy tak, że January czuł serce jego mocno uderzające na swojej piersi, szybko, jak serce schwytanego ptaka.
Tymczasem dom cały zaczynał się budzić. Szmery i krzyki dochodziły od dziedzińca, wśród trzasku sprzętów i szmeru płomieni.
January ze swoim ciężarem szedł szybko do ogrodu, gdy w gabinecie drugie drzwi roztwarły się, targnione gorączkową ręką i przed nim stanęła Helena. Obwinięta białą nocną szatą, nieprzytomna trwogą, biegła do dzieci, gotowa rzucić się w ogień, by ich szukać.
Ujrzała je w jego objęciu i znowu przez jedno mgnienie powiek, przy jaskrawym blasku ognia, co wdzierał się już do tego pokoju i ogarniał ich ze wszystkich stron, spojrzenia ich spotkały się.
W jej oczach były modlitwy dziękczynne, niebo blasków i wszystko, co wypowiedzieć może przepełnione serce. Te wielkie, spokojne oczy, płonęły teraz jak karbunkuły, ciskały iskry i tryskały łzami, które płynęły zwolna dwoma kryształowemi strumieniami po twarzy, bladej jeszcze przerażeniem.
January jedną ręką przyciskał dzieci do siebie, drugą wyciągnął ku niej namiętnym, niepohamowanym ruchem, pochwycił ją i prowadził przez palący się salon do ogrodu. Torował jej drogę wśród dymu i płonących sprzętów, gotów zasłonić ją ciałem własnem od niebezpieczeństwa, i nie czuć ran ani bólu. Byłby chciał, by chwila ta trwała wiecznie.
Ogród teraz nie był w niczem podobny do czarnej otchłani, — było w nim widno, jak w dzień biały przy blasku słonecznym. Tutaj dopiero, w najbardziej oddalonym zakątku jego, na ławce, obwieszonej kaprifolium i powojem, January położył śpiącą Anielkę i posadził przy niej Lucyana.
Helena rzuciła się do dzieci, objęła je ramionami, przyciskała do piersi z szalonem uczuciem radości i trwogi, jak dobro ocalone. January mógł sądzić przez chwilę, że zapomniała o nim; chciał się oddalić; ale, wśród zamięszania i trwogi tej chwili, uczynić to było trudno. Wszyscy zajęci byli pożarem, ona mogła potrzebować czegośkolwiek. Został, gotowy na jej usługi, patrząc, jak dotykała miękich ciał dzieci i drżała, by nie znaleźć na nich śladów płomienia.
— Nie lękaj się, pani; — szepnął — przyszedłem w samą porę; dopiero zaczynały się palić firanki łóżeczek.
Szczegół ten wydał jej się strasznym; przebiegł ją dreszcz od stóp do głowy, jakby uczuła dotknięcie ognia. Teraz już spokojniej spojrzała na Januarego. Ten człowiek wydał jej się aniołem z nieba; gotowa była paść przed nim na kolana, całować kraj szaty. Być może, iż twarz jego nie była dla niej obcą zupełnie; być może, iż przypominała sobie niewyraźnie, że widziała ją już kiedyś. Ale cóż ją to obchodziło. Ten człowiek teraz zwał się dla niej zbawcą.
Teraz dopiero dostrzegła, że ubranie było na nim popalone, a ręce nawet nosiły ślady ognia.
— Pan jesteś zraniony! — zawołała, chwytając ostrożnie jego ręce i szukając, czemby opatrzyć je mogła.
Rzeczywiście, gasząc firanki, poparzył sobie ręce; to podnosiło jego heroizm, pasowało go na bohatera.
— Jest to tak małe sparzenie, iż nie warto o niem wspominać — odparł, bo w tej chwili te lekkie rany nie zdawały mu się zasługiwać na uwagę.
Ta drobna okoliczność przepełniła miarę jej uczuć, — January urósł w jej oczach na męczennika.
— Powiedz mi pan — zawołała z wybuchem — czy jest jakiś słowo, którem-bym wdzięczność moją wyrazić mogła?!
Mógł jej powiedzieć, że nie winna mu wdzięczności żadnej; że chwila ta była dla niego pełną nie marzonej nawet słodyczy; że błogosławiony ten niszczący żywioł, jakbv na skinienie czarodziejskiej potęgi, zbudował pomiędzy niedościgłemi chęciami jego a rzeczywistością pomost płomienny. Mógł powiedzieć, że rzuciłby się bez wahania pomiędzy nią a każde niebezpieczeństwo; że broniłby jej z narażeniem życia i nie miałby w tem zasługi. A słowa te nie zawierałyby cienia przesady.
Ale to wszystko konało mu na ustach. Zdawało mu się, że ona powinna wyczytać te niewypowiedziane wyrazy na jego twarzy; że dźwięczały one w atmosferze, która ich otaczała, biły z jego spojrzenia.
A ona powtarzała ze złożonemi rękoma:
— Powiedz mi pan, jak mogę ci wyrazić wdzięczność moją? bo ja na to słów nie znajduję. Życia nie stanie na spłacenie ci tego długu!
Słowa te brzmiały rozkosznie, a jednak drażniły go; wdzięczność, był to dla niego chłodny wyraz, żądał wiele więcej i dlatego zawołał:
— Ja nie mam żadnej zasługi, wierz mi pani, wierz.
Nie zrozumiała tych słów. Wolno mu było odrzucać dar jej wdzięczności. Ona wiedziała przecież, że z tą chwilą weszło do jej serca uczucie nowe a wielkie, które miało w niem gościć do ostatniego uderzenia.
Spoglądała na niego, przejęta czcią i uwielbieniem.
— Ja nie mam żadnej zasługi — powtórzył January — okna moje wychodzą na ten ogród. — I wskazywał je, zaledwie widne za gałęziami drzew. — Szczęście chciało, żem nie spał, że pierwszy ujrzałem pożar i zrozumiałem niebezpieczeństwo. Przyznaję to, nawet w pośpiechu użyłem nie legalnej drogi; spuściłem się oknem. Nie było czasu obiegać dziedziniec i kołatać do drzwi zamkniętych.
Mówił tylko prawdę, ale prawda ta była dziwnie zręcznie użytą, podnosiła jego heroizm do potęgi.
Helena zmierzyła z przestrachem przestrzeń, oddzielającą to okno od ziemi, i z równym przestrachem spoglądała na człowieka, który nie wahał się użyć napowietrznej drogi, właściwej złodziejom i... kochankom z melodramatu, a który przyznawał to tak spokojnie.
— Ależ pan mogłeś się zabić! — zawołała, blednąc na samą myśl o jego niebezpieczeństwie.
Zrobił niedbały ruch, mogący świadczyć zarówno, iż nie troskał się o niebezpieczeństwo, jak i to, że ono nie istniało dla niego.
— Nie miałem czasu myśleć o tem — odparł zwolna — stałem w oknie, w pamięci mojej dźwięczała jeszcze pieśń Wagnera, którą grałaś pani wczoraj, ujrzałem ogień, wyobraziłem sobie panią uśpioną w pośród płomieni...
Nie dokończył frazesu, przecież te niedopowiedziane słowa były dość wyraźne: streszczały jego uczucie, mówiły coś więcej jeszcze, przypominały dzień wczorajszy, wspólne wrażenia, które ich zjednoczyły i na jedno mgnienie oka pozwoliły zajrzeć wzajem w głąb istoty. Podniosła wzrok na niego, jakby chcąc sobie przypomnieć fakt jakiś, który ważność obecnej chwili zepchnęła w dal mglistą.
I odnalazła w pamięci wczorajsze spotkanie w Dolinie. Człowiek ten już raz stanął na jej drodze... Przecież teraz nie była zdolną rozróżnić uczucia, zwrócić uwagi na odcienia, lub zrozumieć ukryte znaczenie słów.
Patrzała na niego w upojeniu wdzięczności, która czyniła ją głuchą i ślepą na wszystko. Widziała, że był blady; widziała, że był wzruszony, i kładła to na karb niebezpieczeństwa lub cierpienia, sprawionego lekką raną, przybierającą w jej wyobraźni ogromne rozmiary.
Rozmowa ich toczyła się przy migotliwym blasku płomienia, wśród trzasku pożaru i krzyku ratujących, urywana, gwałtowna.
Tymczasem zdołano opanować pożar. Kilka pokoi było zupełnie zniszczonych, ale dalsze, położone w głębi dziedzińca, przy energicznej pomocy ocalały. Pan Tytus, który do tej pory zajęty był obroną swego mienia i domu, wówczas dopiero pomyślał o tymczasowem pomieszczeniu rodziny i skierował się ku niej.
January wyzyskał chwilę, jaką mu los zesłał; na teraz nie mogła mu ona dać nic więcej, czekał tylko sposobności usunięcia się. Pomimo całej determinacyi charakteru, nie pragnął w tym momencie spotkać się i zapoznać z tym człowiekiem. Kiedyś, później.. Wiedział, że spotkanie to było nieuniknione; ale dziś nie chciał tego, dziś pragnął unieść z sobą niezmącone wspomnienie, a przynajmniej uniknąć wdzięczności, która od niego byłaby mu nieznośną.
— A teraz, pani, — wyrzekł, żegnając pośpiesznie Helenę, — zdaje mi się, iż więcej potrzebny tu nie jestem. Powinnaś pani spocząć. Może jutro pozwolisz mi pani zapytać, jak spędziłaś tę resztę nocy.
Oddalił się, nie czekając odpowiedzi, pewny jutra, pewny przyszłości. Nie powiedział swego nazwiska, nie przez zapomnienie, ale rozmyślnie. Dziś w jej pamięci chciał pozostać jedynie bezimiennym zbawcą, tym, który wyniósł jej dzieci z płomienia, który czuwał nad nią zdaleka i z niebezpieczeństwem własnem pośpieszył jej na pomoc.
Kiedy po chwili zbliżył się pan Tytus, Helena z namiętnym płaczem rzuciła mu się na szyję. Zdawało jej się, że od chwili, w której widziała go, wybiegającego z objętego płomieniami domu, oddzielała ją jakaś przepaść, że niebezpieczeństwo zagrażało jeszcze jej samej i wszystkim tym, których kochała, że szukała przed niem obrony, i znaleźć nie mogła.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.