January/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< January‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— Wszystko to jest szaleństwo! — pomyślał na drugi dzień rano January, gdy odsunąwszy wysiłkiem woli gorączkowe marzenia nocy, i wytrzeźwiony niejako białem światłem poranku, idąc za potęgą przyzwyczajenia, usiadł przed biurkiem.
Nie miał jednak czasu rozpocząć żadnej pracy, bo stąpanie rozległo się na wschodach, kroki zatrzymały się przy drzwiach jego, ktoś zadzwonił i razem odezwały się słowa.
— To ja; przychodzę z ważnym interesem.
Głos był dobrze znany Januaremu, głos redaktora „Hasła“. Spodziewał się tych odwiedzin i poszedł otworzyć bez wahania.
— Czy mam powtórzyć przypowieść o górze i o Mahomecie — rzekł po pierwszem przywitaniu Karol, śmiejąc się trochę z przymusem.
— Ha! — odparł zagadniony — potrzebujesz mnie, ja potrzebuje ciebie, lub potrzebujemy się wzajemnie; przyszedłeś rozstrzygnąć tę kwestyą? nieprawdaż!
Stawiał ją jasno swoim zwyczajem, tak, bez omówień żadnych, iż Karol, pomimo, że go znał od dawna, zawahał się w odpowiedzi.
Ci dwaj ludzie stanowili kontrast zupełny. January konsekwentny, namiętny, nieugięty; Karol chłodny, rozważny, skory do ustępstw.
— A więc tak jest — wyrzekł po chwili, siadając przy biurku i uśmiechając się przyjaźnie.
Czekał dalszych słów Januarego, chcąc do nich stosować swoje propozycye; ale January milczał, — poprzestał na scharakteryzowaniu położenia i przybrał także postawę oczekującą.
— Wiesz zapewne — mówił uprzejmie Karol — iż pragnąłbym, abyś wszedł stale do naszej redakcyi; twoja nauka, talent...
— Jednem słowem: potrzebujesz mnie...
— Za pozwoleniem! potrzeba jest zobopólną; ty znów potrzebujesz organu...
— Mam koncesyę na założenie go na własną rękę.
Karol przygryzł wargi, pod wąsikiem starannie wymuskanym.
— Cóż znaczy koncesya? tu trzeba kapitału, a o kapitał na podobnie ryzykowne przedsięwzięcie trudno. Masz majątek, wiem o tem; ale nie masz go w gotowiźnie pod ręką. Zresztą, jest tu cała materyalna część przedsiębiorstwa, tak zwane gospodarstwo pisma, rzecz nudna i drobiazgowa, do której, daruj mi, nie jesteś bynajmniej stworzony. A przy tem dwa organa podobnych tendencyj utrzymać się nie są w stanie.
— Nie przeczę temu; są trudności, ale ja się ich nie lękam i pójdę na przebój, skoro tak postanowię.
— A od czegoż zależy to postanowienie?
— Od tego, czy przyjmiesz lub nie, moje warunki współpracownictwa.
Dotąd zdawało się Karolowi, że to on przynosił warunki, teraz przekonał się, że one mu będą podyktowane. — W położeniu jednak, w jakiem się znajdował, nie uważał za stosowną sprzeczki o słowa.
— Ha! — szepnął, usiłując ocalić jeszcze cośkolwiek, — nie będę ukrywał przed tobą, że „Hasło“ nie stoi tak świetnie, jak się tego można było spodziewać; przecież współpracownikom swoim zapewnia warunki materyalne, lepsze od innych pism.
January skinął ręką niedbale; osobisty majątek, jaki posiadał, chociaż szczupły, starczył zupełnie jego skromnym potrzebom; ubóztwo jego było dobrowolne, twardość nawyknień nie pochodziła z konieczności. Szczycił się tem, że nie był zmuszony pracować, że mógł oddawać się studyom poważnym i wytknąć sobie kierunek, nie troszcząc się zbytecznie o powodzenie niezbędne dla tych tylko, dla których powodzenie jest kwestyą chleba powszedniego.
Okoliczności te wpłynęły zapewne na niepodległość charakteru, na absolutyzm doktryn jego. Dotąd nic nie zmusiło go do żadnego kompromisu z zasadami, do ustępstw, którym poddać się muszą ci, co pracowicie torują sobie drogę i zdobywają położenie.
January nosił głowę wysoko, jak ten, co nie potrzebował nigdy pochylić jej wbrew woli, i patrzał wprost w oczy bliźniego z dumą tych, co nie tylko nie upadli nigdy, ale nawet nie rozumieją upadku.
— Wiesz, że mi o to najmniej chodzi — odparł.
— Tak, tak, ponad materyalne zyski stawiasz zasady, ale pod tym względem, zdaje mi się, że jesteśmy sobie blizcy.
Jasne oczy Januarego zabłysnęły.
— Mylisz się — wyrzekł krótko — albo też znasz mnie mało; nie solidaryzuję się bynajmniej z waszem bladem, oględnem, słabem i doprawdy niedołężnem „Hasłem“.
Karol poczerwieniał. „Hasło“, była to jego słaba strona; każdą naganę swego dziennika brał za osobistą obrazę.
— Jednakże — zawołał, hamując się z trudnością — sądzę, iż pojmujesz doskonale, że stosować się należy do społeczeństwa, wśród którego żyjemy, do warunków chwili.
— Jest to argument półwiar, półprzekonań, wiekuista polityka półśrodków, która do niczego nie prowadzi.
— Wiesz, że w gruncie... — zaczął znów Karol.
— Tu nie chodzi o sam grunt, lecz i o pozór także — przerwał January. — Dość mamy tych prawd, kryjących się wstydliwie pod maskę fałszu, dość tych sił, marnujących się w bezczynności, dość niedołęztwa, schlebiającego duchowej apatyi. Nadewszystko zaś, dość tych podwójnych miar i wag, któremi posługujemy się wszyscy. Jeśli ludzie skrajnych przekonań nie wypowiedzą ich nigdy, będzie to tak zupełnie, jakby nie istnieli. W takim razie złóżmy pióro, zamknijmy „Hasło“, ono się na nic nie przyda.
— Mylisz się; szorstkiem wystąpieniem tylko zrazić i odepchnąć można.
— Prawda nie potrzebuje mizdrzyć się, jak zalotnica.
— Prawda jest to abstrakcya; nie chodzi o nią, ale o ludzi, których chcemy oświecić, nawrócić ku niej, o ludzi, których kochamy, o społeczeństwo, któremu chcemy przecież być użyteczni. Czynami naszemi rządzić powinna miłość, a miłość jest pokorną i cichą.
— Pokorną i cichą? — powtórzył szyderczo — oto wasze wielkie słowo. Tutaj stajemy u rozdźwięku: ja nie pojmuję, ani pokory, ani ciszy, ani takiej miłości. To dobre dla dzieci, dla kobiet, dla wszelkiego rodzaju niedorostków umysłowych. Ja wierzę, iż prawidłowy rozkwit indywidualności osiągnąć tylko można w swobodnym rozwoju wszystkich władz, wszystkich uczuć, a tych nie rozwinie cisza i pokora, odwieczni sprzymierzeńcy rutyny.
Karol wstrząsnął głową.
— Słowa twoje są świetne — wyrzekł — ale w praktyce... pomyśl, że w dzisiejszym czasie żadne słowo marnie nie ulata z wiatrem; cóżby się stało, gdyby one weszły w praktykę?
— Nie rozdzielam nigdy słów i czynów — odparł dumnie — nie mam zwyczaju zastanawiać się nad mniej lub więcej utylitarnem znaczeniem prawdy, nie przykrawam jej z góry do pewnych kursujących doktryn. Skoro uznaję fakt, nie troszczę się o jego wyniki, jak matematyk, szeregując cyfry, nie troszczy się, jaki będzie ostateczny wypadek zadania, które rozwiązuje. Inaczej, ziemia do tej pory stałaby w miejscu, a słońce kręciłoby się koło niej.
— Było to od wieków hasło wszystkich doktrynerów; niech przepada świat, byle utrzymała się zasada. A czyż oni kiedy zbudowali co trwałego? My chcemy budować! January, pamiętaj o tem.
— W budynku społecznym nic bez burzenia budować się nie może; stoimy wobec gmachów, chylących się do upadku.
— Więc tem ostrożniej obchodzić się z niemi należy, ażeby nie zawaliły się nam na głowę. Nie można lekceważyć warunków czasu i okoliczności, jeśli chcemy, by praca nasza nie poszła na marne.
— Na marne idą zawsze połowiczne usiłowania. Ludzie bezwzględnych zasad są ludźmi przyszłości, świat zawsze szedł naprzód za sprawą ich usiłowań. Jest to moje przekonanie, od którego nie odstąpię ani w piśmie, ani w czynie.
— Czy to ma być twoje ostatnie słowo względnie do „Hasła“?
— Znasz mnie, wiesz, że przekonań nie zmieniam.
— Ależ ja tego nie żądam, January; ja chciałbym tylko trochę oględności, trochę liczenia się z czynnikami, jakie nas otaczają. Jeśli ich nie zechcesz nigdy wziąć w rachubę, przygotuj się na to, że wywołasz następstwa, o których ci się nie śniło; że staniesz się sprawcą nieszczęścia; że na każdym kroku twoje myśli i czyny obrócą się przeciwko tobie.
Karol mówił to z gorącem przekonaniem; nieudolny publicysta zniknął w nim, wobec człowieka, pragnącego dobra ogółu, wyszukującego argumentów na przekonanie tego talentu, który mógł stać się zarówno pożytecznym, jak szkodliwym.
Ale Januarego podobno nikt dotąd nie przekonał nigdy.
Uśmiechnął się pogardliwie.
— Musi ci już piekielnie brakować argumentów, skoro uciekasz się do tych gróźb nieokreślonych;... czy myślisz, że ich się ulęknę, i schylę głowę przed jakiemkolwiek bożyszczem konieczności? Stać mnie przynajmniej na odwagę moich przekonań i cokolwiek mnie spotkać może, potrafię dźwigać odpowiedzialność za czyny, bez trwogi i nikczemności.
— Jesteś odważny i dumny; nie wątpiłem o tem nigdy. Tylko tu nie chodzi o ciebie jednego.
— Nie można żądać od człowieka, by uczynił więcej dla drugich, niż dla samego siebie, lub rządził się względem nich odmiennemi prawami.
Miał słuszność w tych ostatnich słowach. Karol zrozumiał to, i przez długi czas milczał. Wreszcie próbował zwrócić kwestyę na praktyczną drogę.
— Powiedz mi jednak — wyrzekł znowu — jakie postawiłbyś mi warunki współpracownictwa?
— Nieograniczoną swobodę wypowiadania moich przekonań, — odparł bez namysłu — i kierunek główny pisma, tak, by ono stało się przedewszystkiem moim organem.
— A cóż mnieby się zostało?
— Dwóch głów i dwóch kierunków być nie może.
Miał znowu słuszność, tylko to uniemożebniało wszelkie układy.
— Ha! — wyrzekł Karol — chciałem się z tobą porozumieć; uczyniłbym wiele ustępstw; artykuły podpisane przez ciebie, nie przechodziłyby przez sesyę, drukowałyby się natychmiast bez zmian żadnych.
— I cóż ztąd, skoro spotkałyby się z innemi, któreby im zaprzeczały; skoro nie miałbym prawa wyrzucić tego, coby się mnie nie podobało. Dziennik powinien być jednolity. „Hasło“ nie może służyć, ani dwom panom, ani dwom ideom.
— I zamierzasz utworzyć własne pismo?
— Tak jest! staniemy naprzeciwko siebie z piórem w reku i będziemy walczyć na zabój... Ostrzegam cię!
— Wiem, że jesteś strasznym przeciwnikiem, ale nie zostawiasz mi wyboru.
— Przeciwnie! Moje warunki są następujące: Będę miał główne kierownictwo pisma, ale pozostawię twoich współpracowników na miejscu, i wzajem twoje artykuły przyjmować mogę bez kontroli, byle były opatrzone podpisem. Jak widzisz, ja także robię wszystkie możliwe ustępstwa.
Karol namyślał się chwilę.
— Nie, to być nie może! — wyrzekł wreszcie stanowczo. — Ja nie mogę pozwolić, by mój dziennik obrócił się przeciwko idei, której służę.
— Ha! w takim razie układy zerwane i możem bez metafory postawić między siebie kwestyę wszechludzką, według pesymisty Carlyle’a: czy możesz zabić mój dziennik, lub też, czy mój dziennik zabije „Hasło“?
I po tych słowach, w których mieściło się więcej jeszcze prawdy, niż w zwykłych żartach ludzkich, rozeszli się, zamieniwszy zaledwie pożegnanie.
Dotąd myśl ta założenia dziennika leżała u Januarego w dziedzinie abstrakcyi; teraz on, przekonawszy się, że układy, jakie zamierzał przeprowadzić z „Hasłem“, do skutku dojść nie mogły, nie łudząc się więcej pod tym względem, postanowił działać na własną rękę i działać szybko i stanowczo.
January był tylko wówczas marzycielem, gdy nie raczył wstępować w szranki rzeczywistości. Ale gdy w nie wstąpił, umiał przenieść w dziedzinę czynów konsekwentność i logikę, jaką rozwijał w rozumowaniu. Widział cel swój jasno i dążył do niego najkrótszą drogą. W sferze życiowej, jak i w sferze myśli, miał absolutyzm i bezwzględność, cechujące ludzi stronnictw, zarówno, jak ludzi czynu.
Pod wrażeniem rozmowy z Karolem, zaczął snuć dziennikarskie plany, układał listę współpracowników, robił rozmaite wyrachowania. Wszystko to miało jednak jakąś gwałtowną, niemal gorączkową cechę, jakby chciał dać nowy kierunek myśli, wymykającej się chwilami jego woli.
Pomiędzy współpracownikami „Hasła“ było kilku takich, którzyby z pewnością przeszli do niego; jednym z takich był Emil, fejletonista, — ten ze swoją łatwością pióra, mógł być pożytecznym Januaremu, jak pozytywka, co nakręcana przez niego, wygrywałaby najrozmaitsze arye.
Zresztą, od wczoraj, January miał ciągle Emila na myśli, może dlatego, że go widział wieczorem w Dolinie, i nie czekając, aż go spotka na obiedzie, udał się do jego mieszkania, tem bardziej, że miał mówić z nim o rzeczach poufniejszych.
Fejletonista rzadko bardzo odbierał wizyty w swojem mieszkaniu i mieszkanie to nie było urządzone w sposób, mogący zaspokoić wymagania towarzyskiego życia, chociażby zredukowane do minimum. W porównaniu z izdebką, zajmowaną przez Emila, na jednej z mniej uczęszczanych ulic Warszawy, mieszkanie Januarego wyglądało jak wspaniały apartament.
Wprawdzie miejsca nie brakowało tu wcale, ale za to wszystkie meble ograniczały się do łóżka, jedynego stolika i krzesła, które to sprzęty, służyły koleją za umywalnię, tualetę, stół jadalny, biurko i honorowe miejsce.
Nie było tu wcale owego bogactwa ksiąg, ani nawet uszanowania koniecznych potrzeb pracownika, jak u Januarego. Co najwięcej, kilka świeżych broszur, walających się po kątach, i arkusze zapisanego papieru świadczyły o zajęciach pana domu.
Skarbów, mogących znęcić złodzieja, było tu nie wiele; pomimo to, drzwi Emila były szczelnie zamknięte, i żaden dzwonek nie ułatwiał komunikacyi z wnętrzem mieszkania. Trzeba było stukać lub poruszać klamką.
Tak też uczynił January, ale zrazu usiłowania jego nie odnosiły żadnego skutku. Mieszkanie nie dawało innego znaku życia, prócz jakiegoś niezrozumiałego mruczenia, które można było bezpiecznie wziąć za chrapanie, gdyby nie południowa godzina.
Gdy jednak stukanie ponawiało się w sposób świadczący, iż oblegający nie myślał odstępować od swoich zamiarów, forteca, alias mieszkanie, zdecydowało się rozpocząć kroki obronne.
— Któż tam znów u djabła! — odezwał się głos, którego niezbyt czyste brzmienie, zdradzało jeszcze panowanie Morfeusza.
Mimo najlepszych chęci, nie można było wziąć tych słów za rozpoczęcie parlamentarnych układów. To też January z podwojoną energią dobijać się zaczął.
— Mówię ci, durniu, nie przeszkadzaj mi! — odezwał się głos z wewnątrz.
January, niezrażony tą apostrofą, kołatał.
— Cichoż bądź, u kroć sto tysięcy djabłów! — klął głos.
Ale ponieważ, pomimo tak głośne napomnienie, kołatanie nie ustawało, dało się słyszeć poruszenie ciała, przechodzącego z położenia horyzontalnego do pionowego i jakieś niewyraźne mruczenie.
— Cóż to, czyś tak zapracowany? — spytał January.
Emil bynajmniej nie poznał swego gościa, bo odparł:
— Djabła tam można pracować! zawsze licho kogo przyniesie.
— Zawsze przyjemny.
— No! któż tam?
— Nie myślę pode drzwiami odbywać kwarantanny; odchodzę.
— No, no, poczekajże, poczekaj!
Tym razem słychać było kroki, posuwające się ku drzwiom, wreszcie klucz obrócił się w zamku, klamka skrzypnęła i rozczochrana głowa Emila ukazała się na progu.
Widząc gościa swego, nie dowierzał oczom.
— To ty, January? — zawołał, ustępując, by mu zrobić miejsce.
— A cóżeś ty myślał?
— Myślałem, że chłopiec z drukarni, albo krawiec, albo praczka; ale, na honor, nie przyszło mi na myśl, żebyś to był ty.
— No! siadaj-że, siadaj, — powtarzał coraz bardziej zdziwiony, usiłując przywrócić jaki taki porządek w mieszkaniu; a wreszcie, widząc, że to mozół daremny, zrzucił z krzesła wszystko, co na niem leżało, i podał je tryumfująco gościowi swemu.
— Cóżeś ty robił — spytał January — żeś się zamknął tak szczelnie?
Wesołe oczy Emila zatoczyły się wkoło z wyrazem niepokoju; widocznie, nie chciał się przyznać, jakiego-to rodzaju było zatrudnienie, czyniące go głuchym na tylokrotne stukanie.
— Pracowałem, pracowałem — powtórzył pośpiesznie, jakby nie chcąc pozostawić żadnej wątpliwości po tym względem, i poprawił jednocześnie zbyt widoczny nieład swego ubrania.
— Pracowałeś nad czem? pracowałeś gdzie? — zapytał ciekawie January, oglądając się wkoło. Bo jak na złość, nie było nigdzie nawet zaczętego arkusza, któryby zdradzał twórczą myśl Emila; — przyznaj się raczej, że spałeś w najlepsze.
— Ależ nie, nie!... to jest... pisałem dość późno w noc i zdrzemnąłem się teraz trochę.
— Powtarzam ci: spałeś, spałeś; znać to doskonale, a co do wczorajszej pracy...
— Doprawdy, pracowałem; ja nie wiem, zkąd jesteś taki podejrzliwy.
Miał na prawdę minę zafrasowaną; wstydził się Januarego, którego surowe zasady i niezmordowana czynność znane były powszechnie.
— Nie udawaj! widziano cię wczoraj w Szwajcarskiej Dolinie.
— Bywam tam przecież jako fejletonista, z obowiązku.
— Z obowiązku także zapewne towarzyszysz pewnej pięknej pani.
Emil przetarł oczy, jakby chciał samego siebie przekonać, że nie śpi. Potem spojrzał znowu na Januarego. Odwiedziny jego, pytania jakie zadawał, wreszcie sam wyraz twarzy złagodzony, zbudziły w nim podejrzenie zmiany jakiejś.
Usiadł na łóżku i zaczął się śmiać.
— Odkądże to ciebie piękne panie zajmują?
Pytanie było wyraźne, ale spojrzenie i śmiech wyraźniejsze jeszcze.
January zmarszczył brwi; nie lubił, żeby go badano, nie pozwalał na to zwyczajnie.
Nie zdobył się jednak na zaprzeczenie, któreby przecięło od razu wątek podejrzeń.
Zmienił rozmowę.
— Widziałem się dzisiaj z Karolem — wyrzekł.
— I cóż? — zawołał zaciekawiony fejletonista — porozumieliście się?
— Nie! zakładam własne pismo. Przyszedłem o tem pomówić z tobą.
Tego rodzaju rozmowy nie były w obyczaju Januarego. Działał on zwykle, nikogo się nie radząc.
Uderzyło to Emila, który miał swoją przenikliwość.
— Ze mną?... jestem na twoje rozkazy! tylko, znasz mnie... byłbym ci lepszym przewodnikiem w serdecznych, niż dziennikarskich sprawach. W tych dasz sobie radę bezemnie. Co innego, gdyby chodziło o poznanie jakiej pięknej pani.
— Zawsze żartujesz — zawołał January, rad jednak z obrotu, jaki brała rozmowa.
— Gdzież tu widzisz żarty! Widziałeś mnie w Szwajcarskiej Dolinie, i ja ciebie. Patrzyłeś, jak w tęczę, w jedną piękną brunetkę. Teraz jestem pewny swego i obowiązuję się solennie pomagać ci we wszystkiem. Kto wie, czy nie po to nawet przyszedłeś tutaj i dobijałeś się tak zawzięcie. No! mów, mów, czego żądasz?
January milczał.
— Nie mam ci nic do powiedzenia — odparł po chwili, odzyskując powoli dawny chłodny ton — robisz przypuszczenia, które czynią daleko więcej zaszczytu twojej wyobraźni, niż znajomości ludzi, to pewno.
— Jakto! jakto? — zawołał stropiony Emil, patrząc mu w oczy z niedowierzaniem — więc ja się omyliłem? Na nic ci się nie przydam?
— Owszem! przydasz mi się, raz, jako fejletonista do mego dziennika, a powtóre, potrzebuję poznać trochę szersze koło społeczne, niż dotąd; możesz mi być przewodnikiem.
Emil popatrzał przez chwilę badawczo na Januarego, jakby pytając: „Czyżbym się omylił?“ Potem machnął ręką.
— Kto tam ciebie obrachuje! — zawołał z wszelkiemi oznakami złego humoru.
— Nie potrzebujesz bynajmniej mnie obrachowywać — odparł z chłodną dumą zagadniony.
— Ha! więc ty chcesz poznać tę cząstkę społeczeństwa, którego nie znasz?
— Czy cię to dziwi?
— Z twojej strony nie zdziwiłoby mnie nic... nawet. . . Ale nie chcesz, bym o tem mówił. Chcesz poznać pewną cząstkę społeczeństwa... Jużcić nie chodzi ci o świat książkowy, — przewertowałeś go cały tak, że największa biblioteka niczem jest wobec twego mózgu; ani o świat studentów, burszów, molów, hołyszów — bo, z przeproszeniem nas wszystkich, jesteśmy w nim po uszy; ani o świat uczonych, — masz przecież wstęp do niego, gabinety mędrców otwierają się przed tobą, korespondujesz z niejedną potęgą intelligencyi. Chodzi ci więc o ten świat, który sam siebie nazywa światem poprostu, nie uznając wobec siebie żadnego innego, czyli o świat par excellence. Czy nie tak?
— Być może.
— Otóż ten świat, January, nie jest dla ciebie stworzony, ani ty do niego. Ten świat jest wyłączny, określony, pełny formuł, nieubłagany w ich spełnianiu; daruje ci niewiadomość najelementarniejszych rzeczy, lecz nie daruje źle zawiązanego krawata. Należy się do niego lub nie należy, — środka nie ma.
— Ja przecież o tym świecie nie mówię.
— A o jakimże? Czy sądzisz, że są w nim stopniowania jakie? Każde większe miasto ma tyle światów, ile ma ulic i pięter, a żaden z tych światów nie chce być gorszym od innych, więc wszystkie mają jednaką sumę wymagań, odmiennych może trochę na pozór, ale w gruncie jednoznacznych. Tutaj, mój biedny January, służyć ci nie może, ani twój szeroki umysł, ani głęboka wiedza, ani geniusz. Rzuć-no, proszę, wszechstronne światło na plotkę towarzyską, nie wartą w gruncie szczypty popiołu; cała mądrość starożytności nie pomoże ci do ocenienia kroju sukni lub kapelusza; geniusz nie będzie ci służył za przewodnika w rozmowie, w której za grosz nie ma sensu; a samodzielność... samodzielność uchodzi tylko półgłówkom.
— Emilu! nie piszesz fejletonu, a ja nie jestem publicznością.
— Gdyby publiczność podobną była do ciebie, dawnobym już umarł z głodu; nie potrzebnie mi to przypominasz, wiem o tem dobrze. Otóż widzisz, świat a publiczność, są to dwie manifestacye jednejże siły, lub, jeśli chcesz, dwa stany jednego ciała.
— Zapewne tą siłą lub tem ciałem będzie głupstwo.
— Jak chcesz, o słowo spierać się nie myślę; a nawet chętnie przystanę na twoje zdanie, jeśli tylko zdefiniujesz mi głupstwo.
— To bardzo łatwo: głupstwo nie istnieje.
— Głupstwo nie istnieje! — zawołał Emil, zrywając się na równe nogi. — Jeżeli zrobiłeś podobne odkrycie, lub znalazłeś receptę na jego zniszczenie, kłaniam uniżenie. Nie wiem wprawdzie, czy wzniosą ci pomnik, jako dobroczyńcy ludzkości, bo przyznam się, że ludzkość bez głupstwa jest abstraktem, do pojęcia którego wznieść się nie jestem zdolen.
— Przerwałeś mi! — mówił dalej January, uśmiechając się mimowoli z werwy swego towarzysza; — nie myślę przecież negować głupstwa, ale zdefiniować go inaczej nie mogę; głupstwo jest to rzecz ujemna, jak próżnia, jak kolor czarny.
— Hm! jest to pomysł, jak inny, nawet bardzo dowcipny; chociaż dałoby się może nie jedno w tym względzie powiedzieć — mówił Emil, notując widocznie w myśli porównanie, żeby go użyć w swoim fejletonie. — Ale, mówiliśmy o świecie.
— A ty na ten temat układałeś świetne waryacye i parafrazy.
— Waryacye? parafrazy? — pochwycił Emił, który nie odstępował od swoich podejrzeń — jakież masz dziś porównania muzyczne? odkądże to stałeś się melomanem?
Struna pamiątek zadźwięczała gwałtownie w duszy Januarego; wczorajszy wieczór stanął mu w myśli.
Pochylił czoło, ogarnione bladością nagłą, i milczał. Zapomniał, po co tu przyszedł; zapomniał, o czem mówili.
— Odkądże-to zostałeś melomanem?
Słowa te drażniły Januarego, jak profanacya; powstał, miał ochotę pochwycić za kapelusz i uciec bez odpowiedzi, bo odpowiedzi dać nie był zdolen.
— Kiedy tak — mówił Emil, jakby bezwiedny ruch jego brał za wyraźne słowa, — to zapewne spotykać się będziemy w Dolinie. Nie prawdaż?
— Tak! spotykać się będziemy — odparł trochę gorączkowo January. — Kiedy? Czy będziesz tam dzisiaj?
— Zapewne! bywam prawie codziennie, a dzisiaj tem bardziej, skoro się umawiamy.
January zdawał się chcieć jeszcze zrobić jakieś pytanie.
— Czy będziesz sam, Emilu? — wyrzekł wreszcie, wracając się od progu.
Emil parsknął śmiechem.
— Alboż nie widzę, jak krążysz od kwadransa około tego pytania. No! przyznaj się, że cię ktoś obchodzi.
January milczał; był wściekły na Emila, a może więcej jeszcze na samego siebie.
— Ah! jakiż jesteś skryty. Przyznaj tylko, że obchodzi.
Ale January nie słuchał go więcej; pochwycił za kapelusz i wybiegł prawie bez pożegnania. Była to najgorsza taktyka, — zostawiała szerokie pole domysłów fejletoniście.
Powiedział to sobie wszystko za późno, na ulicy już, kiedy rozważać zaczął całą nielogiczność swego postępowania. Po co on był u Emila? po co mówił mu nie to, co chciał, tylko to, co cisnęło mu się na usta? Ten człowiek budził w nim wspomnienia, trącał struny tajemnicze, — nie mógł ani na chwilę zapomnieć, że on znał tę kobietę, co zawładnęła pomimowoli jego całą myślą.
Fejletonista zaś, zostawszy sam, zaczął przechadzać się wśród nieładu swojego mieszkania, zacierając ręce i uśmiechając się sam do siebie. Był uszczęśliwiony; nie wątpił, że miał w ręku najbardziej zajmującą intrygę, z której mógł wyciągnąć nieobliczone korzyści. Co za pyszna kanwa do powieści, komedyi, a przynajmniej co za sposobność podchwycenia znakomitych aforyzmów i zdań Januarego, gdyby udało mu się zostać jego powiernikiem! Obok tej sensacyjnej wiadomości, bladła druga, spodziewana już, o zakładaniu nowego pisma.
Kiedy wkrótce potem Emil wychodził ze swego mieszkania, tak mało przypominał rozczochranego i nie zbyt ubranego człowieka — jakiego widok nieestetyczny przedstawił dziś rano Januaremu, wśród mieszkania przywodzącego na myśl spartańskie, lub dyogenesowskie tradycye — jak świetny motyl przypomina chryzalidę: twarz jego, biała i rumiana, straciła ślady zbyt długiego snu; włosy starannie rozdzielone na dwie połowy od czoła do karku, zwijały się w misterne loczki koło skroni, świadcząc, że nie brakło fejletoniście tego filuternego sprytu, który w praktycznych warunkach życia okazuje się nieraz stokroć pożyteczniejszym od rozumu.
Zresztą był on co się zowie ładnym chłopcem, a uśmiech jego malinowych ust, wykrojonych w kształcie serca, był szczególniej przyjemny płci pięknej, i posiadał wdzięk pieszczony a naiwny razem, harmonizujący tak ślicznie z wesołem wejrzeniem błękitnych oczu, iż doprawdy, dziwić się nie było można, że Emil miał szczęście do kobiet. Kokieteryą też — właściwą pewnemu rodzajowi ładnych chłopców — umiał on doskonale podnosić przymioty swojej osoby; nie zaniedbywał żadnej broni, nie zapominał o żadnym, by najbłahszym z pozoru, środku powodzenia; na ulicy, w towarzystwie, lub gdziekolwiek mógł być widzianym, był zawsze pod bronią, gotów odpowiedzieć na każde spojrzenie, uśmiech lub słówko, stosownie do położenia. Ma się rozumieć, Emil szczycił się dokładną znajomością tej tajemniczej, niepochwytnej, zagadkowej istoty, przyprowadzającej do rozpaczy powieściopisarzy, mężów, a nawet kochanków... kobiety. I trzeba przyznać, że rozumiał pewną przeciętną indywidualność niewieścią, nie sięgającą zbyt wysokiej moralnej sfery. Rozumiał ładne kokietki, wesołe strojnisie, lekkie salonowe laleczki, i pozostawał w tem błogiem przekonaniu, że po za temi waryantami jednego gatunku istnieją tylko zapracowane gospodynie i poświęcone matki rodziny, które, szanując bardzo, omijał jednak zdaleka, jako nie mogące przynieść mu korzyści żadnego rodzaju.
O cnocie niewieściej Emil nigdy nie powątpiewał, przynajmniej głośno, tak mu bowiem kazała postępować dyskrecya dobrego wychowania; co jednak myślał o niej po cichu, tego znowu nie trudno było domyślić się z uśmiechu, z jakim zbliżał się do płci pięknej. Uśmiech ten zdawał się mówić bez słów: „Gdybym chciał tylko“. Więc jeżeli kobieta nie zakochała się w nim na zabój, to jedynie dlatego, że on raczył ją oszczędzić, że nie zadał sobie pracy podbicia jej serca i osoby.
Wszakże podboje owe uskuteczniały się w sposób lekki i wesoły: fejletonista nie przywiązywał do nich głębszego znaczenia; uznawał się sam tak ładnym, miłym, dowcipnym, iż w jego przekonaniu było rzeczą naturalną, by się wszyscy, a raczej wszystkie na nim poznały.
Ze swojej strony nie był zbyt wybrednym i każda kobieta wydawała mu się, jeżeli nie zupełnie piękną, to przynajmniej przystojną, w każdej upatrywał coś ładnego.
Jak widzimy, co do swojej piękności, co do swego dowcipu i daru podobania się, Emil pozostawał w stanie błogiej pewności. Czy miał toż samo przekonanie o swoim talencie?.. trudno rozstrzygnąć. Jako sprytny chłopiec, wiedział z doświadczenia, iż chcąc, by drudzy nie wątpili o naszej wartości, potrzeba samemu być o niej silnie przekonanym, a przynajmniej przekonanie to jawnie pokazywać, — i tak też czynił.
Przyznać przecież trzeba, iż lubił szczycić się poufałą przyjaźnią ludzi znakomitych, ludzi posiadających powszechne uznanie, jak gdyby czuł, że go to podnosi w oczach ogółu i kolegów literatów, i że on tego odbitego blasku potrzebuje, bo mu własny nie zupełnie wystarcza.
To też łatwo zrozumieć, że po odwiedzinach Januarego Emil urósł przynajmniej na parę cali. Wprawdzie January nic mu nie powiedział, ale to bynajmniej nie przeszkadzało mu postępować, jak gdyby pomiędzy nimi nie było tajemnicy żadnej. Od czegóż była bujna wyobraźnia i ten talent upiększania i przetwarzania przedmiotów, będący właściwością i literackiem nawyknieniem tylu fejletonistów?
Stosownie więc do okoliczności, przybrał wyraz pełny tajemniczości, i nawet strojowi swemu nadał pewne, jak sądził, tajemnicze piętno: zawiązał na szyi krawat niepewnego koloru, wziął w rękę laseczkę z popiersiem Sfinxa, wpiął w mankiety guziczki z tajemniczemi arabskiemi literami i, przystrojony w ten sposób, kroczył po ulicach, oglądając się z wyraźną bacznością, jak gdyby pragnął wlać przekonanie w przechodniów, że nie jest wcale zwyczajnym śmiertelnikiem, lecz przeciwnie, piastuje w łonie swem coś, co wprawiłoby w zdumienie wszystkich, gdyby tylko zechciał przemówić. Ale on nie przemówi, nie; jest nadto szlachetnym, nadto poświęconym, a nadewszystko — nadto dyskretnym.
Pomimo jednak szlachetności, poświęcenia i dyskrecyi, Emil, skoro tylko spotkał kogo znajomego, a znał świat cały, — zatrzymywał się i tak znacząco poruszał brwiami, spoglądał w sposób tak koniecznie zatrzymujący uwagę, iż niechybnie odbierał zapytanie:
— Cóż się to stało?
Wówczas Emil, udając bardzo zmieszanego, badał, czemu rzucają mu podobne pytanie? Co widzą w nim nadzwyczajnego? aż wreszcie, jakby zniewolony coraz natarczywszemi pytaniami, przed któremi bronił się z umysłu niezręcznie, odpowiadał z wrastającą tajemniczością:
— Nic, nic, tylko widziałem dzisiaj kogoś!...
— Kogóż widziałeś?
— Doprawdy — odpowiadał — wołałbym tego nie mówić.
Aż wreszcie, po kwadransie omówień i certacyj, potęgujących ciekawość, pozwalał sobie wydrzeć te słowa:
— Był dzisiaj u mnie January!
Widocznie więc tajemnica tyczyła się Januarego. Ponieważ wielu współpracowników „Hasła“ wiedziało o zamiarze jego założenia nowego organu, nie miał pokoju, dopóki ich nie przekonał, że wiadomość, jaką o Januarym posiada, nie należy bynajmniej do dziedziny literackiej.
Skoro jednak to wyrwało mu się niby przypadkiem, zdawał się tego mocno żałować; prosił, by uważano to, co powiedział, za niebyłe; a wreszcie dawał do zrozumienia, że stał się fakt niesłychany, że zimny, surowy, szyderczy January zakochał się, jak pierwszy lepszy śmiertelnik, a on, Emil, trzyma w ręku nić bardzo zajmującej intrygi.
Właściwie nie trzymał w ręku nic wcale, i z tego powodu musiał być dyskretnym; więc na wszystkie badania, prośby i zaklęcia, okazywał się twardy, jak skała, i stawiał rzeczywiście niezbadane czoło obudzonym w koło ciekawościom; ale zawsze to, co powiedział, czyniło zaszczyt jego przenikliwości i stanowiło bardzo sensacyjną wiadomość dla pewnego towarzyskiego kółka.
Ma się rozumieć, prosił o tajemnicę, względem osoby interesowanej przynajmniej, sam zaś uchylał się od wszelkich zaprosin i koleżeńskich zebrań, nadmieniając, że jakieś ważne zobowiązania pochłaniają czas jego. Rodzaj zaś tych zobowiązań zostawiał domyślności słuchaczów, tak, iż wszyscy rozstawali się z nim z tem przekonaniem, iż fejletonista oddał się duszą całą sercowej sprawie przyjaciela, i że sprawa ta była trudną, ważną i zawikłaną.
Plotka ta więc, wydęta miłością własną Emila, rozniosła się, właśnie dzięki omówieniom i tajemniczości, z jaką ją rozpowiadał, z podwojoną szybkością po mieście, a już w parę godzin przybrała olbrzymie kształty. January przetworzony został bujną i łaskawą wyobraźnią bliźnich w fantastyczną postać, bądź-to bezczelnego uwodziciela, bądź melancholijnego kochanka; opowiadano rozmaite szczegóły nigdy niebywałe, wyliczano drobiazgowe okoliczności, a tajemnicza pani jego serca zajmowała naprzemian najwyższe i najniższe położenie społeczne, tak, iż jedni zazdrościli mu wysokiego podboju, drudzy litować się musieli nad zaślepieniem jego serca. Skoro zaś do tego dodamy drugą, nie mniej sensacyjną wieść o zerwaniu z „Hasłem“, o projektach nowego pisma; to nic dziwnego, że pewne koterye i stronnictwa były nadzwyczaj wzburzone. Mieszano te dwa fakta, nie mające z sobą nic wspólnego, wyciągano z nich wyniki rozmaite, stosownie do osobistego położenia lub fantazyi.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.