January/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< January‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł January
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcya »Świata«
Data wyd. 1891
Druk WŁ. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na werendzie siedziała piękna kobieta o czarnych, lśniących splotach włosów i czarnych, palących, a spokojnych oczach. Oprócz dzieci, była z nią dnia tego druga kobieta.
Obie były piękne, obie młode, przecież przedstawiały tak zupełny kontrast, iż przez to samo zatrzymać musiały wzrok i rozbudzić głębszą uwagę.
Na twarzy jednej z nich jaśniała wewnętrzna harmonia, harmonia niczem dotąd nie zmącona wśród bogactwa różnorodnych żywiołów, które przejawiały się w delikatnych rysach, w spokojnym blasku źrenicy, w subtelnym wdzięku uśmiechu. Niezawodnie na dnie tego ducha tkwiły palące pierwiastki, jak w upalnym dniu lata pierwiastki burzy, ale one były dotąd uśpione, nieświadome siebie i czyniły twarz jej podobną do spokojnej toni, rozlanej nad głębią przepaści. Kazały się domyślać, że gdy zawieją wichry namiętności, wtedy i ta spokojna, plastyczna twarz przetworzyć się może; że te oczy łagodne cisną płomienie, uśmiechnięte usta zadrgają, rysy ożywią się; że wówczas stanie się ona podobną do bolejącej Niobe, do ponurej Medei lub rozkochanej Psyche.
Na teraz jednak twarz ta była spokojną.
Druga kobieta miała daleko kapryśniejsze rysy, daleko bardziej składany i nieokreślony wyraz.
Jeśli pierwsza przywodziła na myśl wzory starożytne, druga była czystym produktem dzisiejszej epoki. Nosiła ślady jej niedoborów i sprzeczności. Subtelne rysy nadawały się zupełnie do zmiennych, lekkich, nieujętych wrażeń; zarówno blizkie były sceptycznego uśmiechu, jak rozmarzenia; zarówno zdolne odbić obojętne znudzenie, jak gorący poryw chwili. Na twarzy znać było i dumę, i przebiegłość, i chłód, i smutek, a może nawet szczerość i serdeczność. Te siwe, wielkie oczy, przysłonięte długą rzęsą, umiały z pewnością być niezbadane, patrzyć szyderczo i patrzyć czule. Usta potrafiły zdobyć się na kłamstwo, ale może także nie cofnęły się przed prawdą.
Słowem, kobieta owa, strojna umiejętnie i kunsztownie, mogła zaciekawiać jak Proteusz, nęcić jak kameleon.
— Doprawdy Heleno — mówiła, zbierając zręcznie i układając fałdy sukni — nigdzie cię spotkać nie można, ani w Saskim, ani w Botanicznym Ogrodzie, ani w Łazienkach, ani w Letnim Teatrze, ani na spacerach, ani na koncertach, nigdzie... słowem nigdzie.
I mówiąc to, z wyrazem ubolewania i ciekawości potrząsała głową, ubraną w najfantastyczniejszy kapelusz, jaki kiedykolwiek wyszedł z rąk modniarki, migocący złotemi piórkami i wszystkiemi kolorami tęczy, skombinowanemi w śliczną harmonię.
— Nigdzie, nigdzie — powtarzała, oglądając się wokoło, — ty doprawdy nigdzie nie bywasz, nigdzie.
— Prawda, mało wychodzę — odparła zagadniona — jednak na koncertach bywam czasami.
— A! tak; na koncertach... ty lubisz same poważne rzeczy. Lubisz muzykę. Ja także lubię ją, nawet bardzo, tylko zawsze brak mi czasu.
Mówiła to niedbale, jakby z przyzwyczajenia, a oczy jej świadczyły, że myślała o czem innem.
— Żartujesz chyba, Oktawio? — zawołała Helena — ty nie masz czasu?... czemże się tak zajmujesz?
— Ja nie wiem sama — tłumaczyła się strojna kobieta — doprawdy, nie wiem; jednak zawsze mam coś pilniejszego do zrobienia lub zobaczenia.
Zresztą nie zatrzymywała długo myśli, ni słów nad jedną rzeczą; przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, jak ptaszek przefruwa z gałęzi na gałęź.
— Ślicznie tu u ciebie! — wyrzekła znowu — zacisznie, tajemniczo; jednak smutno. Wolę swoje mieszkanie na Krakowskiem Przedmieściu.
Helena wzruszyła tylko ramionami.
— Miałyśmy zawsze odmienne gusta — wyrzekła.
— Prawda! znamy się tak dawno, od pensyonarskich czasów, a nie zrozumiałyśmy się nigdy; może dlatego kochałyśmy się właśnie. Ty podobno byłaś zawsze stokroć więcej warta ode mnie.
— Oh! więcej warta?
— Nie zaprzeczaj mi, bo to się na nic nie zda; byłaś więcej warta i taką zostałaś. Nie mówię tego głośno, ma się rozumieć, bo cóżby mi z tego przyszło? Nie wyznaję bynajmniej tak wielkiego uwielbienia dla prawdy, by ją zawsze i wszędzie głosić. Ale teraz jesteśmy same, więc, chociaż mówię, co myślę, nie mam w tem wielkiej zasługi.
Rozśmiała się, serdecznie ściskając przyjaciółkę.
— Miałaś zawsze najlepsze serce — przerwała pani domu — byłaś też zawsze znamienitym trzpiotem i widzę, że ani pod jednym, ani pod drugim względem nie odmieniłaś się wcale.
— Trzpiotostwo... hm! — mówiła nowo przybyła z dowcipnym uśmiechem — trzpiotostwo, gdyby ono nie pochodziło z natury, byłaby to może najlepsza polityka: trzpiotowi wszystko uchodzi, u trzpiota nic nie zwraca uwagi. A co do serca...
Wstrząsnęła głową z wyrazem powątpiewania.
— Wszyscy powtarzają, że kobieta bez serca jest potworem, a jednak, Heleno, co z tem sercem robi świat, życie? trzeba je mieć, by było sponiewierane lub skazane na wieczne milczenie.
Mówiła to z namysłem, który mógł się wydawać dziwnym przy jej stroju, ruchach, uśmiechu.
— Ty za to, Heleno, — wyrzekła znowu — byłaś zawsze tak poważną, tak rozsądną, jakby w żyłach twoich nie płynęła krew południowa, jakby matka twoja nie pochodziła z cudnej, rozkosznej Florencyi, jakbyś nie przypominała głów Tycyana lub Rafaela; i dlatego tem bardziej dziwi mnie twoja powaga, twój spokój, twój chłód.
— Mój chłód? mylisz się, przynajmniej pod tym ostatnim względem...
— O! wiem, wiem; kochasz wszystko, co cię otacza: męża, dzieci, pracę, samotność.
— A! ty tego nie rozumiesz, Oktawio, ty, co masz zupełnie odmienne życie.
— Ja się nie skarżę — odparła Oktawia z lekkim akcentem wymuszenia w głosie, — byłaby to zresztą najgorsza polityka; tylko wzięłam życie z innego końca, niż ty, i jest mi z tem dobrze. Nie my wybieramy swój los... musimy się do niego przykroić.
— Ty musiałaś to uczynić?
— Cóż chcesz? szaleni chyba tego nie czynią. Nie mam powołania do męczeństwa. Zdaje mi się, iż poznałam ludzi i obrachowałam, jak z nimi postępować należy. Nie jest to rzeczą zbyt trudną; można okupić sobie łatwo spokojność pewną liczbą niewinnych frazesów, demonstracyj, formuł. Świat wierzy im, czy nie wierzy... mniejsza o to... wymaga, aby były wypowiedziane i spełnione, chociażby nawet każdy krok nasz stawiał im oczywiste zaprzeczenie.
Mówiła to z pewną lekceważącą goryczą, niezwykłą u niej.
— Ty, Heleno — wyrzekła, dostrzegłszy jej zdziwienie — ty nie jesteś taką, jak inni, i dlatego też ja mówię ci wszystko.
— Wszystko? czy doprawdy wszystko, Oktawio?
— Dlaczego mnie o to pytasz?
— Bo zdaje mi się, że życie twoje ma dwie strony: jednę wesołą, płochą, uśmiechniętą, widną dla wszystkich; drugą...
— Jakąż drugą mieć może? — zapytała skwapliwie.
— Może smutną, może namiętną... ja nie wiem.
Oktawia pochwyciła ją za rękę.
— Kto ci to mówił? — zawołała, patrząc jej w oczy.
— Nikt, przysięgam ci; tylko ja odgadłam, że zabawy, stroje, błahostki, starczyć ci nie mogą.
— A jednak to starczyć powinno; kobieta bez serca jest potworem, ale mnie to starczyć powinno. Niech przy ognisku rodzinnem zasiądzie obojętność, zdrada, lekceważenie... kobiecie po za nie spojrzeć nie wolno. Cóż ty sądzisz o tem, Heleno?
— Ja nie sądzę, wiesz, że cię kocham; że wszystko twoje mnie obchodzi, i że ty powinnaś mówić mi wszystko.
— Nie wątpiłam o tem — zawołała, ściskając jej ręce i odzyskując zachwianą przez chwilę wesołość, — tylko widzisz, wszystko, to bardzo wiele, spowiednik nawet żądać więcej nie może. Ja będę szczerą, wolę nie mówić ci wszystkiego; niech ci za mnie plotki światowe resztę wypowiedzą.
Te ostatnie słowa wyrzekła z odcieniem smutku, czy dumy, który nadał jej powab dziwny.
— Ależ świat cię uwielbia.
— Tem lepiej, tem lepiej — powtórzyła Oktawia z nieokreślonym uśmiechem — zasługuję na to najzupełniej; ze światem, jak z mężem, staram się zawsze zostawać w najlepszych stosunkach.
Mówiąc to, poprawiła koronkę u mankietów i ułożyła fałdy okrycia tak, iżby powierzchowność jej, zarówno jak moralna strona, była gładką i bez zarzutu.
— Ale dlaczego ty nie mówisz mi o sobie, Heleno?
— O mnie? o mnie właściwie nie ma nic do powiedzenia; wiesz, że ludzie tak, jak narody szczęśliwe, wcale nie mają historyi.
Oktawia wzięła ją za ręce i przez chwilę patrzała w jej oczy uważnie, badawczo.
— I ty na prawdę nie masz historyi, Heleno?... to dziwne! bardzo dziwne!
— Dlaczego dziwne?
— Nie odwracaj oczu — mówiła dalej Oktawia — ile ty masz lat? dwadzieścia pięć, czy sześć najwyżej, nie prawdaż? jesteśmy niemal w jednym wieku. Historya twego życia nie jest skończoną, nie jest zaczętą może.
W głosie jej było przekonanie, któremu próżno Helena zaprzeczyć chciała.
— Nie mów mi, że masz męża; nie mów mi, że masz dzieci. Ty sama nie znasz siebie. Spojrzyj w głąb oczu swoich, w głąb serca... tam się palą namiętności nie wcielone może, pragnienia nie sformułowane jeszcze.
Helena wyrwała jej ręce i odwróciła głowę.
— Jesteś złą wróżką, Oktawio — zawołała gwałtownie — przepowiednie twoje nie sprawdzą się nigdy... przysięgam.
Oktawia uśmiechnęła się tajemniczo.
— Na co przysięgać? — wyrzekła tylko.
— Bo dlaczegoż ty mi mówisz takie rzeczy?
— Dlaczego? Dlaczego? — powtórzyła z namysłem Oktawia. — Rzucasz mi to wielkie słowo życia... wiekuiście bez odpowiedzi. Spytaj raczej, dlaczego słońce świeci? ptak śpiewa, a serce bije?
— Moje przynajmniej bije prawidłowo, nie goni próżnych mar, poprzestaje na tem, co posiada, jak wzrok mój nie wybiega po za horyzont, jaki mi jest zakreślony.
Oktawia wstrząsnęła głową.
— Jesteś dumną! wiem o tem.
— Nie, jestem umiarkowaną tylko i nie przestanę nią być nigdy.
— Nie ręcz za przyszłość; co ty wiesz o jutrze? czy zgadniesz, w jakich barwach pojawi się ono na twoim horyzoncie? co zbudzi w tobie samej? o czem każe zapomnieć?
Helena chciała przeczyć, ale zaprzeczenie nie przyszło jej na usta. A towarzyszka jej mówiła dalej:
— Jesteś praktyczną. Wiem o tem. Urządziłaś sobie życie, masz pewną sumę obowiązków i uczuć, po za które postanowiłaś nie wykraczać. Powiedziałaś sobie, iż rzeczywistość nigdy nie sprosta marzeniom, iż trzeba zastanawiać się nad tem, co posiadamy, nie nad tem, czego nam braknie... i odrzuciłaś wszystko, co za tę normę przechodzi. Czy nie tak?
— Tak jest. Tylko to, co posiadam, stanowi bardzo wiele, a to, czego mi brak, nic prawie.
— Nie będę sprzeczać się o słowa. „Nic prawie“ znaczy tak wiele, jak... wszystko, skoro chodzi o rzecz nieposiadaną. Nie sądź, bym cię nie rozumiała, bym ujmowała ci rozsądku, siły, panowania nad sobą. Tylko...
— Tylko co? nieznośną jesteś z temi półsłówkami! wszak widzisz, że cię słucham, i że twoje straszne przepowiednie nie przejmują mnie bynajmniej trwogą.
— Tem gorzej. Nie mówię na wiatr. Chciałabym ci być użyteczną; twój spokój przeraża mnie zawsze. Zdaje mi się, że ze wszystkich nieziszczonych marzeń zbiera się fala codzień groźniejsza, codzień podsycana, która w końcu porwie cię i uniesie, jak zwrotnikowy huragan.
— Nie lękaj się, jestem opatrzona dostatecznie balastem rozsądku i szczęścia.
— Gdyby szczęścia, Heleno, gdybyż szczęścia!
— Więc czegoż mi brakuje?! Czy nie mam ślicznych dzieci, ciszy domowej, męża wreszcie?...
— O! twój mąż! twój mąż kocha cię bezwątpienia! rzeczywiście, byłby trochę trudnym, gdyby ciebie nie kochał.
— Ja kocham go także, Oktawio!
— Bezwątpienia, bezwątpienia; ale widzisz, miłość bywa rozmaitej miary: ludzie mogą dawać całe mienie swoje, a jednego mienie będzie stanowić złoty pieniądz, drugiego miedziak, i jeśli się za złoto odbiera miedziaka...
— Ja nie jestem tak chciwa, nie badam wartości, bo ta względną być może; ot, po prostu, poprzestaję na tem, gdy mi kto daje wszystko, co dać może.
Ale Oktawia nie zdawała się przekonaną tym argumentem.
— Ha! — szepnęła wreszcie — byleś była szczęśliwą, byleś była nią długo i zawsze. Powtarzam to sobie nieraz i wierzyłabym może. Ale przyszłość...
— Oh! przyszłość! — zawołała Helena — o nią jestem równie spokojną, jak o obecność.
Chciała przerwać rozmowę. Oktawia nie nalegała więcej.
Wiedziała, iż każdy rozumie szczęście po swojemu, każdy życie inaczej urządza. Pomiędzy nią a Heleną była przyjaźń szkolna, była sympatya i ciekawość, pobudzona różnicą charakterów. Te dwie kobiety wzajem dla siebie stanowiły problemat, nęciły i odpychały mocą kontrastów jawnych i analogij ukrytych. Przecież widywały się rzadko, i życiowa fala unosiła każdą z nich w inną stronę; myślały tylko niekiedy o sobie i rachowały na siebie zdaleka.
Po odejściu Oktawii, Helena pozostała zamyślona. Czyż rzeczywiście groziło jej niebezpieczeństwo jakie? czyż to życie, płynące tak jednostajnem, błogiem korytem, miało być zmącone gwoli szalonych marzeń lub nieokiełznanych namiętności?...
Położyła rękę na sercu, — serce to biło równo, spokojnie. Uśmiechnęła się sama z obaw własnych i z tego, że przed chwilą Oktawia potrafiła ją zatrwożyć. Ona, Helena, wzorowa matka i żona, ona, co stała tak wysoko w szacunku ludzkim, ona miałaby zboczyć z prostej drogi, poświęcić spokój, szczęście, dumę swoją wreszcie, dla jednej z tych płochych awantur, których odgłos, dochodząc do niej, budził wstręt i litość jedynie!
Znała świat i wartość tego, co ludzie pospolicie nazywają miłością; z tej strony przynajmniej niebezpieczeństwo nie istniało dla niej. Bo jeśli tam w głębi kryły się jakie marzenia utajone w zakątach serca, marzenia te bynajmniej nie były do rzeczywistości podobne, — zdawały jej się tak niedościgłemi, jak gwiazdy na niebie. Wszak gwiazd nikt nie pożąda, chyba dziecko, które nie wie, że one są niedościgłe.
Helena jeszcze raz wzruszyła ramionami, spojrzała za odchodzącą z pogodnym uśmiechem, jakby uśmiechała się z jej domysłów i przepowiedni, osnutych na tle osobistem. Potem powstała. Nie poświęcała zwykle czasu swego próżnym marzeniom; natura jej energiczna nie przywykła do bezczynności. Obowiązki pani domu nie miały dla niej nic przykrego. Z przyjemnością rzuciła okiem na salon, urządzony z tą wymyślną wygodą, stosującą się do wszystkich wymagań rozwiniętego gustu.
Dobór kolorów mile wpadał w oko; ani zbyt ciemne, ani zbyt jaskrawe, czyniły wrażenie pełne wykwintnej harmonii. Światło, w godzinach południowych przyćmione szaremi storami, dyskretne i złotawe, padało na przedmioty w rogach ustawione; kwiaty nie odznaczały się gwałtownemi zapachami, przeciwnie, wonie, zarówno jak światło, były przyćmione, nie raziły, nie narzucały się zmysłom.
Siedzenia rozmaitych kształtów, ażeby każdy mógł wybrać sobie takie, jakie mu najbardziej dogodnem było, otaczały stoły, zarzucone nie tuzinkowemi albumami, ale rycinami prawdziwej wartości artystycznej.
Słowem, salon ten odcinał się od ogólnej normy, zdradzał wykwintny umysł i staranną rękę. Nie można było się dziwić, iż kobieta obejrzała się po nim z uśmiechem; to było jej królestwo.
Z salonu rzuciła okiem do mniejszego gabinetu, pełnego książek, gdzie stało biurko, obciążone przyborami piśmiennemi, a na sztaludze zaczęty portret pastelowy pokazywał już wyraźną podobiznę chłopczyka, bawiącego się w ogrodzie. Przy nim, na małym stoliku stało pudełko z farbami.
Portret ten tłumaczył niejako artystyczne gusta pani domu, jej odsunięcie się od bezmyślnych rozrywek i poważne zamiłowania.
Za salonem był pokój jadalny, wielki, widny, wygodny. Wokoło ścian stały rzeźbione kredensy, pełne porcelany, kryształów, rozmaitych zastaw stołowych.
Nakrywano właśnie do obiadu.
Helena wydobyła jakieś kosztowniejsze przybory ze starosaskiej porcelany; kazała stół ustroić; dnia tego spodziewała się gości; potem weszła do kuchni. Było to także jej państwo.
Tutaj dała ostatnie instrukcye; przypomniała gust pana domu, skosztowała nawet jakiejś potrawy, którą on lubił wyłącznie, i sama dodała przypraw, jakie mu smakowały.
Widząc ją tak zajętą codziennemi obowiązkami życia, rozmiłowaną w tem, co ją otaczało, można było uśmiechnąć się z przepowiedni i ostrzeżeń Oktawii; Helena była to rzeczywiście jedna z tych szczęśliwych istot, zadowolonych z własnego losu, które nie mają historyi.
Dotąd, jedyną fazę w jej exystencyi stanowiły wypadki rodzinne lub intellektualne; bogato rozwinięta, zdolną była czuć umysłowe i artystyczne rozkosze, niedostępne dla ogółu.
Powróciła do werendy. Dziewczynka zasnęła na dywanie, chłopczyk bawił się po cichu. Pochyliła się, wzięła dziecko uśpione na ręce, i nie uginając się pod tym ciężarem, silna i ostrożna, zaniosła je do dziecinnego pokoju, położyła w białem łóżeczku i przyglądała się przez chwilę z macierzyńskim zachwytem, złotym, ciężkim puklom, spuszczającym się na jasne czoło, delikatnym powiekom, po których biegły drobne żyłki i przebijał błękit źrenic, różowym ustom, rozchylonym sennym uśmiechem. I byłaby zapewne patrzała na nie długo bardzo, gdyby nie usłyszała nadchodzących kroków.
Kroki te skierowały się wprost ku dziecinnemu pokojowi. Wszedł mężczyzna średniego wzrostu, średnich lat, średniej tuszy i jednej z tych fizyognomij, trzymających środek pomiędzy pięknością i brzydotą, którym, pod każdym względem, ten wyraz średni przystaje. Był to pan domu, mąż Heleny, pan Tytus Halski, jeden ze znanych przemysłowców warszawskich.
Pierwszy rzut oka usprawiedliwiał poniekąd zdanie Oktawii, która, nie mówiąc tego wyraźnie, była jednak głęboko przekonaną, że on nie mógł w zupełności zapełnić serca i życia żony. Pan Tytus nie miał widocznie ani fizycznego, ani moralnego podobieństwa z bohaterami powieści, poematów lub romansowych marzeń, jakie snują głowy kobiece. Był to jeden z tych ludzi, nie odznaczających się niczem, jeden z wielu, jeden z tysiąca, który, pomimo to, mógł być najlepszym ojcem i mężem, ale który najzupełniej usprawiedliwiał twierdzenie Heleny, iż należała do rzędu ludzi niemających zgoła historyi.
Nie przeszkadzało jej to jednak być szczęśliwą, bo widząc go wchodzącym, uśmiechnęła się prześlicznym uśmiechem i położyła palec na na ustach, wskazując mu uśpione dziecko.
Znak ten zrozumianym został. Pan Tytus stąpał na palcach, usiłując stłumić szelest swoich kroków, co nie udawało mu się w zupełności; za każdem głośniejszem stąpnięciem, występowały na jego fizyognomię charakterystyczne zmarszczki niezadowolenia i trwogi, ażeby nie przebudzić dziecka. Kiedy zaś doszedł do celu swej wędrówki i dostał się na dywan, rozesłany koło łóżeczka, uściskał żonę, objął ją wpół i oddał się swobodnie kontemplacyi śpiącej Anielki.
Widok ten nie wydał mu się mniej zachwycającym, niż Helenie, bo wyrzekł po chwili:
— Powinnabyś ją tak odmalować.
Ale kontemplacya pana Tytusa długą nie była; nie miał on bynajmniej marzącej natury, i powrócił do zwykłych spraw życia.
— Każ dodać jedno nakrycie — wyrzekł, zwracając się do żony — zaprosiłem jeszcze jednego gościa.
Gotowała się spełnić jego rozkaz, ale mąż ją zatrzymał.
— Z tego gościa nie będziesz może zadowoloną; spotkałem pana Karola, i tak jakoś się stało, że przyjdzie tu dzisiaj.
Rzeczywiście chmura przesunęła się po czole Heleny, ale tak lekka, że ledwie nazwać ją było można chmurą.
— O! — rzekła — to najmniejsza. Skoro ty go zapraszasz, skoro podoba się tobie...
— Cóż znowu! gdybym miał drzwi zamykać przed każdym twoim wielbicielem, dom nasz stałby pustkami. Alboż ja mogę być zazdrosnym, znając ciebie?
Uśmiechnęła się jasnym, prześlicznym uśmiechem, pochodzącym z głębi serca, harmonizującym ze spojrzeniem i pogodą twarzy.
— Masz słuszność — wyrzekła tylko z prostotą, opierając się na jego ramieniu.
W tej chwili rozmowę ich przerwał odgłos dzwonka, odzywającego się w przedpokoju.
Helena zawołała piastunki, pozostawiła ją przy śpiącem dziecku i razem z mężem wyszła do salonu, gdzie gwar i kroki kilku przybyłych mężczyzn słyszeć się dawały.
Widocznie ta kobieta miała słuszność, znajdując się zupełnie szczęśliwą. Życie jej biegło w dostatkach, w zadowoleniu serca, wśród artystycznej ciszy domowej, wśród szacunku i przyjaźni powszechnej, w zgodzie z duchową potrzebą i pragnieniami, oddane obowiązkom, które umiała ukochać, i przyjemnościom szlachetnym.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.