Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Jan III Sobieski Król Polski czyli Ślepa Niewolnica z Sziras
Podtytuł Romans Historyczny
Rozdział 119. Handlarze broni
Wydawca A. Paryski
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Toledo
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Johann Sobieski, der große Polenkönig und Befreier Wiens oder Das blinde Sklavenmädchen von Schiras
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

119.
Handlarze broni.

Tegoż dnia, kiedy to, cośmy powyżej opisali działo się w obozie tureckim, zbliżyli się do placówek dwaj jeźdźcy, którym towarzyszyło kilku niewolników, prowadzących ciężko obładowane konie.
Jeden z oficerów tureckich zastąpił drogę jeźdźcom, których ubranie świadczyło, że byli armeńskimi kupcami.
— Wracajcie! Tędy droga do obozu wielkiego wezyra, — zawołał, — jeżeli wam życie miłe, wracajcie!
— Chcemy się udać właśnie do obozu wielkiego wezyra, — odpowiedział jeden z Armeńczyków, — jesteśmy armeńskimi handlarzami broni i chcemy sprzedać oficerom i janczarom broń bardzo wspaniałą. Wpuść nas do obozu.
— Nie można bez pozwolenia.
Widzisz, że jesteśmy Armeńczykami, — rzekł drugi handlarz, — dlaczegóż nas odpędzasz?
— Nikt nie może wejść do obozu bez pozwolenia baszy dowodzącego placówkami, — odpowiedział oficer.
— Więc idź do niego i powiedz mu, żeśmy przybyli.
— Zostańcie tutaj. Zawołam baszy, — odpowiedział oficer i oddalił się.
Assad i Soliman napotkali pierwszą przeszkodę, spodziewali Się jednak, że niepodobna będzie poznać ich w przebraniu.
Zatrzymali konie i kazali stanąć niewolnikom.
Niebezpieczeństwa dla nich zaczynały się. Jeżeli basza dowodzący placówkami był chciwy, to mógł korzystać z tej okoliczności i przywłaszczyć sobie broń przywiezioną przez armeńskich handlarzy. Gdyby zaś zabrał im ich skrzynki i tłomoki, to znalazłby ukryte w nich skarby, przeznaczone dla Allaraby.
Upłynął kwadrans pełnego obawy oczekiwania.
Nareszcie nadjechał basza z oficerem.
Assad z Solimanem zsiedli z koni, otworzyli jedną skrzynkę i wyjęli z niej wspaniały drogiemi kamieniami wysadzany puginał.
— Oto są dwaj Armeńczycy, baszo, — rzekł oficer.
— Składamy ten puginał u twoich stóp, wielki baszo. Przeznaczyliśmy go dla ciebie i prosimy, żebyś go chciał przyjąć łaskawie, — rzekł Assad do baszy, który poważnie mierzył ich obu wzrokiem.
Ta chwila miała rozstrzygać o wszystkiem.
Gdyby basza poznał przebranych, byliby zgubieni.
Była to zuchwała próba.
Niebezpieczeństwo jednak przeminęło szczęśliwie.
Basza nie poznał dwóch Armeńczyków.
— Chcecie iść do obozu sprzedawać broń, — rzekł obejrzawszy podarowany sztylet i natknąwszy go za pas, — czynię dla was wyjątek i dozwalam wam udać się do obozu. Nikt wam dalej nie będzie stawiał przeszkody.
Assad i Soliman ujrzeli się na pierwszym stopniu do swego celu. Niebezpieczeństwo przeminęło. Mogli być śmieli.
Wpuszczono ich do obozu.
Dosiedli koni, aby pojechać dalej i rozkazali swoim niewolnikom postępować tuż za sobą.
Basza oddalił się a oficer, który także otrzymał podarunek, towarzyszył dwom handlarzom aż do właściwego obozu.
Tutaj, gdy rozeszła się wieść o przybyciu dwóch Armeńczyków handlarzy broni, przyszło do nich kilku janczarów, synów bogatych mieszkańców Stambułu, którzy pragnęli powiększyć swoją zbrojownię. Zgłosiło się także kilku oficerów, tak że Assad i Soliman byli zmuszeni zsiąść z koni i zanieść do przekopu jedną skrzynkę.
Janczarowie i oficerzy rzucili się na broń, wyrywali ją sobie, oglądali i oceniali.
Sztuka po sztuce przechodziła z rąk do rąk aż skrzynka wypróżniła się zupełnie.
Janczarom nie wystarczało to jeszcze i tłoczyli się do niewolników, żądając otworzenia innych skrzynek.
Wtedy Assad oparł się temu stanowczo, obawiał się bowiem, żeby się nie wydało, iż mieli z sobą drogie kamienie i złoto. Mogli wprawdzie powiedzieć, że te skarby należały do nich, ale w takim razie nie byliby bezpiecznymi od rabunku ze strony oficerów i janczarów.
— Stójcie! — przedewszystkiem musimy sprzedać to, co jest w tej skrzynce, potem przyjdzie kolej na inne!
— Kiedy nam się tamta broń nie podoba, — mówiono.
— To znajdą się na nią inni kupcy, — odpowiedział Soliman.
— Nie róbcież sobie ceremonii z tymi oszustami Armeńczykami, — zawołał jeden z oficerów, — cóż to, czy mamy ich się pytać o pozwolenie, żeby nam pokazali inną broń?
Na te słowa kilku janczarów postąpiło ku koniom.
Assad basza zrozumiał zaraz niebezpieczeństwo, znał bowiem doskonale janczarów, wydobył zatem szablę i zastawił sobą konie.
— Widzicie Armeńczyka! — wołano, — opiera nam się i grozi!
— Bronię mojej własności i przysięgam wam na brodę Proroka, że nikt z innych skrzynek nic nie dostanie! — zawołał Assad.
Nie mylił się w przewidywaniu skutku tych słów.
Janczarowie i oficerzy zwrócili się napowrót do Solimana, i rozpoczęli targi o broń już rozpakowane, z której w krotce kilka sztuk nabyto, poczem spakowano napowrót broń pozostałą i janczarowie rozeszli się.
Dwom baszom niewiele zależało na rozprzedaży. Szło im głównie o to, aby mogli się dostać do indyjskiego kapłana.
Gdy dwaj baszowie pozostali w przekopie sami z towarzyszącemi im niewolnikami, zaczęli się naradzać z sobą i postanowili, że Soliman pozostanie przy koniach, a Assad uda się do Allaraby.
Tymczasem lotem błyskawicy rozeszła się po obozie wieść o przybyciu dwóch Armeńczyków handlarzy broni i zewsząd zaczęli się schodzić amatorowie i nabywcy.
Wskutek tego Assad dla ochrony ukrytych skarbów musiał pozostać przy Solimanie. Kazał on broń ze skrzynek i tłomoków wyładować i rozłożyć na odpowiedniem miejscu w przekopie przestrzegać, żeby niewolnicy nie spostrzegli ukrytych na dnie skrzyń drogich kamieni i złota.
Nabywcy tłoczyli się do rozłożonej na pokaz broni i oglądali ją, targowali się o szable i noże. Soliman i Assad mieli bardzo wiele zajęcia na odpowiadanie wszystkim.
Większą część broni rozkupiono prędko i wkrótce, tylko bardzo mały zapas pozostał.
Ponieważ ciągle przybywali nowi nabywcy, powstało zatem wkrótce niezadowolenie, że nie było większego zapasu broni. Żołnierze musieli odchodzić z niczem, gdyż handlarzom armeńskim pozostało tylko kilka sztuk, które nie znalazły amatora.
Powoli uspokoiło się w przekopie.
Assad i Soliman pozostawili jeszcze pozostałe sztuki do oglądania. Było to dla nich rzeczą podrzędną, zabrali jednak znaczną sumę.
Nadeszła chwila działania.
Soliman pozostał w przekopie przy nierozprzedanej broni i skrzyniach. Assad zaś udał się do wspólnego namiotu indyjskiego kapłana.
Timur, służący Allaraby, wyszedł naprzeciw armeńskiego handlarza i spojrzał nań badawczo, ze zdziwieniem.
— Zaprowadź mnie do swego pana, — rzekł Assad, — przynoszę mu ważną wiadomość z dalekiego wschodu.
To mówiąc Assad, dał Timurowi pięknie wyrobiony sztylet.
Oczy Timura błysnęły. Wziął broń do ręki i przypatrywał się jej z zadowoleniem.
— Daruję ci ten sztylet, — rzekł Assad.
Timur został tym sposobem pozyskany dla Armeńczyka. Poszedł do pokoju swego pana, i powrócił natychmiast, ażeby wprowadzić doń Assada.
Allaraba w białej sukni siedział na kosztownym dywanie i patrzył na wchodzącego chytrym, przenikliwym wzrokiem.
— Kto jesteś i co masz donieść? — zapytał.
— Słowa moje są przeznaczone tylko dla twoich uszu, — odrzekł Assad.
Alaraba gestem rozkazał Timurbwi oddalić się.
— Jesteśmy sami Armeńczyku, — rzekł po jego odejściu.
— Czy nikogo podsłuchującego nie ma w bliskości?
— Doniesienie twoje musi być ważne lub niebezpieczne, inaczej nie zadawałbyś mi tego pytania, — odpowiedział Allaraba, ciekawy jestem co mi powiesz, mów bez wahania, Armeńczyku, nikt nas tu nie słucha i nie przeszkadza nam. Cokolwiek byś powiedział, nikt oprócz mnie słyszeć nie będzie.
— Przybywam do ciebie z polecenia pewnego baszy, którego nazwisko później ci wymienię, kapłanie, — zaczął Assad, — basza ten przysyła mnie do ciebie z zapytaniem.
— Jakież to pytanie?
— Czyś przywiązany sercam do wielkiego wezyra, Kara Mustafy?
Allaraba spojrzał na Assada. Oczy jego zapałały. Domyślił się, że szło tu rzeczywiście o rzecz ważną. Czarnobroda twarz jego wyrażała zaciekawienie.
— Co znaczy to pytanie, Armeńczyku? — zapytał.
— Decyduje ono o wszystkiem, kapłanie! — mówił Assad dalej — jeżeliś sercem przywiązany do Kara Mustafy, w takim razie misya moja chybiona. Jeżeli się go trzymasz tylko przez ambicyę, ażeby się przy nim zbogacić, to mogę ci w imieniu innego baszy przyrzec większe bogactwa.
— Czy dobrze cię rozumiem? Chcesz mnie uzyskać dla twego baszy? — zapytał Allaraba.
— Przypuść kapłanie, że Kara Mustafa baszę rozdrażnił, upokorzył, strącił z zajmowanego stanowiska. Basza chciałby się pomścić ponieważ wie, że rady twoje kierują krokami wielkiego wezyra, przysyła mnie do ciebie, ażebym ci ofiarował wielkie skarby za to, żebyś się odwrócił od Kara Mustafy, żebyś memu baszy dopomógł do zemsty, do ukarania wielkiego wezyra.
— Twoja propozycya potrzebuje namysłu, Armeńczyku! któryż basza cię przysyła? — zapytał Allaraba.
— Nazwisko dowiesz się dopiero, gdy układ nasz będzie zawarty, kapłanie. Wszystko spoczywa w twoich rękach. Skarby są tutaj blisko i oczekują na ciebie. Jeżeli przyjmiesz moją propozycyę, otrzymasz je.
— A cóż miałbym za to zrobić, Armeńczyku?
— Nic więcej, tylko opuścić Kara Mustafę!
— I wydać go twojemu baszy... nieprawdaż?
— Rozumiesz moją propozycyę, kapłanie, od ciebie teraz zaieży, co postanowisz. Ile czasu potrzebujesz do namysłu?
— Do jutra, Armeńczyku.
— Dobrze! Jutro więc przyjdę po odpowiedź, — zakończył Assad prowadzoną półgłosem rozmowę, — spodziewam się, że będzie dla mnie pożądaną, a dla ciebie korzystną, i że skarby, które przywiozłem, znajdą pana.
Assad wyszedł z namiotu.
Indyjski kapłan spojrzał za nim ponuro błyszczącymi oczyma.
— Jesteś w mych rękach! — szepnął — słowo rzeknę, a zostaniesz więźniem. Skarby i tak mógłbym zabrać. Zdaje mi się, że znam twojego baszę, Armeńczyku. Padyszach cię przysyła. Allaraba cel swój osiągnął, stał się potęgą. Sułtan i wielki wezyr współubiegają się o jego względy. W moich rękach spoczywa decyzya, i zdradzę cię, wydam rozgniewanemu sułtanowi, śmierć twoja pewna. Spodziewać się po tobie nie mogę wiele. Dopiero gdy cię wyniosę na tron sułtański, możesz być pożyteczny i będę mógł zbogacić się tak jak pragnę. Trzeba się zdecydować. Do jutra mam czas do namysłu. Rozważę, po której stronie większe są dla mnie korzyści.
Tymczasem Assad, wyszedłszy z namiotu kapłana, powracał ku przekopowi, w którym postawił Solimana i niewolników z końmi.
Nagle w niejakiem oddaleniu ujrzał kilka osób, które go żywo, zajęły.
Mężczyzna w rosyjskiej odzieży i kobieta stali na drodze prowadzącej przez obóz.
Jak się tam dostali?
W niejakiem od nich oddaleniu, spostrzegł Assad trzech jeźdźców z chrześcijańskiego wojska, z których jeden trzymał białą chorągiew. Obejrzawszy się Assad, zauważył oficera tureckiego, który zarządzał przyprowadzenie powozu dla cudzoziemców.
Zbliżył się do nich.
Nagle w brodatym cudzoziemcu, który prowadził kobietę w części osłoniętą welonem, poznał księcia Aminowa, któremu był dodany do przybocznej służby, gdy książę przed niejakim czasem bawił w Stambule jako poseł.
Zdziwienie jego było tak wielkie, że zdradził się z niem i stanął na chwilę.
Zwróciło to na niego uwagę księcia Aminowa. Książę drgnął... poznał baszę przebranego za Armeńczyka handlującego bronią.
Co znaczyło to przebranie?
Książę domyślił się tego odrazu. Assad został strącony ze swego stanowiska przez Kara Mustafę i bawił w obozie przebrany, aby się pomścić.
Nagły blask zajaśniał we wzroku księcia, który przystąpił natychmiast do handlarza broni.
— Assadzie baszo, poznaję cię! — szepnął.
— Życie moje jest w twoich rękach, panie, — odpowiedział Assad również cicho.
— Nikt nic odemnie się nie dowie, ale żądam od ciebie usługi.
— Wiesz żem ci zawsze chętnie służył panie. Mów czego żądasz?
— Czerwony Sarafan jest tu w obozie.
— Czerwony Sarafan jest tutaj?
— W namiocie wojewodziny Wassalskiej.
— Uwięziony? To sprowadzi klęskę na wojsko!
— Nietylko jest uwięziony, ale już skazany. O zachodzie słońca ma być straconym. Przybyłem tutaj, aby go ocalić, ale nie powiodło mi się. Ocal go ty, baszo, a możesz być pewnym mojej wdzięczności i nagrody. Wróć mu wolność, lecz dziś jeszcze, za dnia. Jutro już byłoby za późno.
— Ciężkie to zadanie, mości książę, gdyż podczas dnia żołnierze mogą widzieć wszystko, — odpowiedział Assad, — a przytem musi być strzeżony.
— Wojewodzina Wassalska strzeże go.
— Czasu mało, książę panie.
— Po zachodzie słońca już byłoby zapóźno.
— Dobrze! mam sposób! — zawołał nagle Assad stłumionym głosem, — ocalę czerwonego Sarafana. Ale cicho, nadchodzi oficer z powozem.
Armeńczyk oddalił się.
Oficer sprowadził powóz na drogę przechodzącą przez obóz.
Trzej jeźdźcy pojechali naprzód. Biała chorągiew powiewała w powietrzu.
Tym razem placówki i warty nie strzelały do powozu, który wyjeżdżał drogą odgraniczoną wysokim płotem drewnianym, tak że wyjeżdżający nie mogli widzieć robót oblężniczych tureckich.
Wkrótce potem dojechali do placówek wewnętrznych, a następnie powóz pojechał drogą przez pole dzielące oblężonych od oblegających. Trzej jeźdźcy jechali naprzód.
Niezadługo przybyli do wałów miasta i zostali do niego wpuszczeni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Füllborn.