Im dalej idę, tem się okolica

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Im dalej idę, tem się okolica
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Im dalej idę, tem się okolica
Młodości mojej bardziej rozsmętniwa!
Z jej pogrzebnego wyczytam już lica,
Jaki się koniec w losach mych ukrywa!

A zewsząd tłoczy się stek ludzi, zdarzeń,
Co rwie mnie silnie w dalszą przestrzeń bytu!
Lecz we mnie samym wymiera świat marzeń!
Schną łzy miłości, gasną skry zachwytu.

Bo gdzie tknę ręką, płazy napotykam
Ruchome, chłodne — moich bliźnich dłonie;
Gdzie wzrokiem sięgnę, głąb dusz ich przenikam —
A tam fałsz czycha, lub żar złości płonie!

Wszyscy szlachetni! tak brzydzą się złotem!
Tacy gotowi poledz w świętej walce —
A każden miota na drugiego błotem
I każden równy wiotką duszą — lalce!

Myślą, że maskę wdziawszy karnawału,
Miedziane czoło cofną mi z przed oka —
O! jest szał święty, co pada z wysoka —
Lecz wyście tylko arlekiny szału!

Nos bohatyrski z papieru lepiony,
Głos grzmiący męstwem, dopóki w przyłbicy,
Płaszcz wzorem togi przez pierś przerzucony,
Oczy jarzące z dwóch dziur jak knot świecy!

Lub bladość smętna pędzlem bielmowana,
Niewieścia słodycz na lepkim kartonie —
Myśl jakaś wzniosła — szkoda, że udana —
O cierniach ziemi i o wczesnym zgonie!

Skrzydła anielskie z dwóch złotych arkuszy,
Do ramion spięte szpilkami — wiszące —
Wszystko to, pany i panie, mnie wzruszy
Tyle, co mucha brzęcząca na łące!

O znam się na was! wiem, co komu siedzi
Pod lewą piersią, gdy o czuciu gada!
Lub nad ojczyzną umarłą łzy cedzi,
I z swych przedemną spisków się spowiada!

Gdyby w tej chwili, w tym samym pokoju,
Gdzie tak rozprawiasz, drzwi się otworzyły,
I wszedł duch: „powstań, wołając, do boju!“
Padłbyś na krzesło blady i bez siły!
Lub też z nienacka, gdyby straż więzienia
Przyszła cię pojmać i okuć w kajdany,
Tybyś przysięgał na Chrystusa rany —
Żeś syn niewoli — dziedzic poniżenia —
I, w stotysięczne gnąc się tłomaczenia,
Sto razy wrogów nazwał twymi pany!
— I nie to jeszcze — gdyby tylko trzeba
Dla grobu twego, nad którym tak płaczesz,
Zżymasz się, krzyczysz, sejmikujesz, skaczesz
Mniej łez umarłym, tylko trochę chleba
Dać ich sierotom, by porosłszy w siłę,
W gmach życia ojców zmienili mogiłę
I nad nią sztandar zmartwychwstań zatknęli —
Ja ci powiadam, ty, z Bergamu rodem,
Żebyś ty zemknął w łóżko do pościeli,
Okrył się cały malowanym wrzodem,
Jęczał bez zmysłów, a trzos pełen srebra
Złożył tymczasem pod poduszką, w głowach
I strzegł go lepiej, niż strzegł Adam żebra,

Bobyś w malignie wciąż śpiewał o wdowach,
Dzieciach, kalekach — a sam Bóg wszechmocny
Nie mógłby spuścić na ciebie sen nocny
Tak twardy, głuchy, by ktokolwiek z świata
Z pod głów ci wyjął dla wdów tych dukata!
Choćbyś i skonał — to jeszcze twa mara
Trzosby ten z sobą uniosła do trumny,
Polsce jednego nie dawszy talara!
Widzisz — znam ciebie — tyś człowiek rozumny —
Napis ci nawet wyryją na grobie:
„Cny obywatel — dobry mąż — nie sobie,
Co mógł z dóbr zebrać, poświęcał krajowi —
Choćby swój nawet ostatni grosz wdowi!
Po nim Ojczyzna i rodzina płaczą —
Niech tu przechodnie pacierz zmówić raczą!“
 — Zwódź ich za życia i zwódź ich po śmierci —
Lecz mnie nie przychodź omamiać kłamstwami —
Jam twoją duszę rozebrał na ćwierci —
Nikt nas nie słyszy — jesteśmy tu sami —
Słuchaj więc mojej o tobie spowiedzi,
Gdyś mnie tak długo spowiadał się z siebie —
Możesz być cudem — dla głupiej gawiedzi —
Możesz być gwiazdą na studentów niebie —
Lecz ty nie złudzisz równego mi ducha,
Gdziekolwiek ciebie spotka i wysłucha —
Bo z twoich oczu dla mnie podłość bucha
I poetyckich odgadnień spojrzeniem,
Strasznem przeczuciem — z gwiazd spadłem natchnieniem —
Kiedy się wdzieram w jamę twego serca,
Widzę, żeś skąpiec, matacz i oszczerca!
— Zedrzeć twej maski nie myślę przed światem,
Bom się nie rodził mordercą, ni katem!
Wolno cię puszczam, lecz na mojej drodze
Ile cię razy spotkam — zbledniesz w trwodze!
A twojej pustej, samochwalnej mowy
Oszczędź mym uszom — bo mnie twój fałsz parzy —
Bo mnie twe oko rani wzrokiem sowy!

I gardzę ogniem kłamanym twej twarzy!
Nie taki płomień idzie z serca ludzi,
Gdy ich myśl wielka do czynu pobudzi!
Inny koloryt wdziewa dumne czoło,
Gdy miłość w sercu — a śmierć naokoło!
Spojrzyj w zwierciadło — samo szkło ci powie,
Że wawrzyn takiej nie przychylny głowie;
Komikiem jesteś — wróć cicho do domu.
Ja mej pogardy nie powiem nikomu!
Chybabyś dusze ufne, mdłe, dziecinne
Chciał wieść do zguby przez chętkę próżności,
I, na łup wrogom wydawszy niewinne,
Po nich wziąć w zysku blask popularności!
Chybabyś znowu ze strachu sprosnego,
Z trwogi o pieniądz, lub z bojaźni kary,
Gdy długo skryte dojrzeją zamiary,
Gdy zacznie wołać głos grzmotu Boskiego,
I blizko będzie już tej wielkiej chwili,
W której grób pęknie a złe się przesili —
Chciał wstrzymać fale rwące się potoku —
Jednych przerazić — drugim w krzyż spleść dłonie,
Jak duch doradczy stanąć przy ich boku —
Zawrócić w lochy puszczonych na błonie,
Hasła wpół łamać i szable odbierać —
I nigdy — nigdy w polu nie umierać!...
Wtedy cię znajdę i takiem imieniem
Przywitam w obec zgromadzonych ludzi,
Że mi się staniesz pyłem, mgłą, tchem, cieniem —
I jak trup padniesz i nikt cię nie zbudzi!
. . . Teraz cię żegnam, bo mi inne mary
W rzeczywistego życia okrąg wchodzą —
Innego kroju upiory, poczwary
Na drodze mojej tłumami się rodzą!
............
1841 r. (?)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.