Imć pan burmistrz na roratach (1926)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Oppman
Tytuł Imć pan burmistrz na roratach
Pochodzenie Poezje tom I Stare Miasto
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Graf. „Nasza Drukarnia“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IMĆPAN BURMISTRZ NA RORATACH.


Ze snu przedniego zbudzon przez pachołka,
Zdjął imćpan burmistrz przyodziewek z kołka,
Wzuł żółte buty o podkówkach srebrnych,
Dokonał zacnie ablucyj potrzebnych
I przy kagańcu, co się żywo pali,
Począł dokładnie ubierać się daléj.

Tedy na żupan cudnie srebrem lity
Pas wziął indyjski na Turku zdobyty,
Okutał postać dostojnej urody
Ponsową delją, godną wojewody,
Rysi wdział kołpak z kosztownemi pióry
I do alkierza zapukał: do córy.

Drzwi się otwarły, i przez oka mgnienie
Nie wiesz: dziewczyna, albo-li widzenie?
Złote jej włosy, spadające z czoła,
Blask dają licu, jak glorja anioła,
A modre oczy pod ciemną powieką
Patrzą — nie tutaj! W niebo gdzieś — daleko!..


Lecz małe ustka, cudnie uśmiechnięte,
świadczą inaczej, niż te oczy święte:
Takie cię miodne wabią z nich słodycze,
Takie kochania pragnienie dziewicze,
Że miasto klęknąć i u stóp jej zostać,
Wolałbyś uścisk i całunek dostać!

Dostojny ociec mile córę witał,
Głasnął po główce i o sen zapytał,
Rzekł miłościwie, że jest jego chlubą,
Potem się zapiął, krzyknął: „Pietrze! Kubo!”
Dwa pacholiki wbiegły na te słowa —
I była w izbie jasność purpurowa.

Bo każdy z drabów na wysokiej tyce
Dzierżył kaganiec (warszawskie ulice
Ciemne są srodze, i głowa stolicy
Mogłaby grzmotnąć o mur kamienicy:
Tedy są słuszne i rozumne rzeczy,
Gdy się w ten sposób burmistrz ubezpieczy).

Noc była mroźna i od gwiazd srebrnawa,
W rynku się krzątać poczęła Warszawa:
Pan pisarz miejski obok swej małżonki
Szedł, odmawiając nabożnie koronki,
Zaś pięciu rajców wlokło się szeregiem,
A wszyscy razem brnęli kopnym śniegiem.

Burmistrz z Małgosią posuwistym krokiem
Szli z obróconem na świątynię okiem:
Nęci ich ona, ta Warszawy macierz!

Dziewka przez drogę kończy szczery pacierz,
A ociec wspomniał zmarłe antenaty,
Co śpią spokojnie w lochach kolegjaty.

W najpierwszej ławce zasiadł burmistrz z córką.
Ołtarz, kadzideł przesłoniony chmurką,
Złoci się cudnie, jakby słońce zgoła;
Nad nim figura srebrnego anioła
Roztacza skrzydeł opiekę łaskawą
Nad miejskim ludem i całą Warszawą.

Nabożne pieśni zabrzmiały w kościele:
Burmistrz głosową przewyższa kapelę
I na wzór innym (pokasłując czasem),
Huczy, jak organ, uroczystym basem;
Małgosia zasie, świecąc ócz brylantem,
Wznosi swe pienia cieniutkim dyszkantem.

Jakże serdecznie lecą wzwyż te głosy,
Jak biją grzmotem w zimowe niebiosy!
Jak do stóp Boga, za gwieździste progi,
Lecą od ziemskiej, pełnej cierni, drogi,
I dzwoniąc dźwiękiem srebrzystego dzwonu,
Padają kornie u Bożego tronu!

Ach! — wtedy burmistrz, dumny swoim stanem,
Lichym robaczkiem czuje się przed Panem,
I choć jest głową cnej stolicy onéj,
Bije się w piersi, czyni łbem pokłony,
I jak dziecina, płacząca w noc ciemną,
Woła: „O Panie! zmiłuj się nade mną!..”






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.