I Sfinks przemówi.../„Pan Jowialski“, Fredry

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł „Pan Jowialski“, Fredry
Pochodzenie I Sfinks przemówi...
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Wydanie pośmiertne
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Dziennika Polskiego we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pan Jowialski“, Fredry

Sala pełna od góry do dołu.
Loże wykupione, trzecie piętro aż zda się uginać pod ciężarem widzów, fotele pełne dam strojnie ubranych — dygnitarze — loża kasynowa zajęta szczelnie.
— Cóż to — premiera?
Prawie premjera. Bo, od lat wielu usunięty na plan drugi dramat powraca sobotnim wieczorem na scenę lwowską. Powraca w triumfie i z sukcesem zupełnym. Nie potrzeba wspaniałych premjer operowych zużywać na ten dzień sobotni, nie potrzeba karmić sobotniej publiczności banalną operetką. Publiczność lwowska dowiodła swego szlachetnego i prawdziwego zamiłowania w sztuce. Przyszła — wesoła, rada — zapełniła teatr gwarem, ciepłem, inteligentną ciekawością i ta pierwsza sobota była prawdziwą premjerą dramatu, owego lwowskiego kopciuszka, skazanego na tułaczki po dniach „wybrakowanych“ lub popołudniowych, jakby z łaski mu zostawionych. Kopciuszek stanął wczoraj w nowym gmachu bardzo strojny, bardzo pewny siebie i od tej chwili on dzierżyć będzie berło pierwszeństwa w teatrze lwowskim. Nic go zdetronizować nie może — żadne względy kasowe.
Publiczność dopisała — przyszła, bawiła się, cieszyła i jesteśmy pewni, że przyjdzie zawsze, bo ta sobotnia publiczność jest specjalną w gronie ogólnej lwowskiej publiczności. To są ludzie pracy — ludzie. którzy mając przed sobą spoczynek niedzielny, radzi biegną do teatru, chcąc duszy dać także wypoczynek, a tych ludzi jest dużo, bardzo dużo, więcej niż tych, dla których cały tydzień jest — niedzielą. Tacy o swoją duszę nie dbają, bo w nich przeważnie znudzona dusza drzemie i oni nie potrzebują zaczerpnąć ani sił, ani moralnej podniety na tydzień następny.
Do czego im podnieta? — Oni nie pracują.
I może po raz pierwszy od chwili otwarcia nowego teatru, zawiązał się jakiś prąd sympatyczny widowni ze sceną. Ciepło było jakoś po raz pierwszy — ciepło i miło. Lody stopniały — artyści czuli, że są sympatycznie słuchani, publiczność zaś miała wdzięczność dla tych, którzy jej dawali chwilą rzetelnej rozkoszy. Z wyzłoconych linij migotały nietylko światła, ale i szczere w stronę sceny spojrzenia. Publiczność mówiła: „Dobrze nam tu z wami!“ — a artyści na scenie każdym ruchem, każdym gestem odpowiadali: „I nam z wami dobrze“. To się czuło, to się rozumiało i sztuczny nastrój znikał, ten nastrój panujący najczęściej w zbyt świeżej sali balowej. Publiczność oddawała się szczerze, bez zastrzeżeń, brała niejako w posiadanie ten nowy gmach i czyniła go swoim. Taki wieczór przyjść był powinien — przyjść musiał. Stopniała nagle śniegowa zasłona — publiczność znalazła się u siebie. Od dziś — nowa dyrekcja może być spokojną. Pomiędzy teatrem a miastem, zawiązała się nić i ta potrafi doprowadzić Lwowian do teatru. A nić tę utkał znów geniusz Fredry i on, tak, jak czuwał nad starym gmachem, martwiejącym teraz w cieniu, tak czuwać nadal będzie nad bielą i złotem, z których nowy gmach złożono. Wczoraj, w sali ciepło serdeczne, zbudzenie sympatji dla nowej sceny — sprawiał duch Fredry — jego wielki, potężny cień. I słowa artystów — ich głos, ich gesta płynęły gorącym, szczerym prądem, pukając do serc widzów. On — niewidzialny, ale istniejący — słowami temi, głosami, spojrzeniami kierował, a miłość, którą miał w swej duszy dla ojczystej sztuki, była tak wielką, że otwarła serca, otwarła dusze publiczności. Ze sceny, w biały żupan ubrany staruszek pytał: „Znacie tę bajeczkę?“ — a dusze widzów odpowiadały „Znamy!“ — ale powiedz ją, powiedz — bo pragniemy ją posłyszeć raz jeszcze... powiedz ją, staruszku!“ Biało ubrany staruszek mówił, mówił, a każdemu z nas zdawało się słyszeć jakiś głos cichy i drżący, coś z odległej przeszłości, jakąś piosnkę zbłąkaną, jakieś echo w sercu lekko budzone... I dlatego było tak dobrze, tak serdecznie widzom w sali teatralnej. Biało odziany, siwy staruszek, pytał znów: „A znacie tę bajeczkę?“ — Znamy! — Serce nasze ją zna, dusza, pamięć — ale powiedz raz jeszcze! — powiedz staruszku!
I staruszek nową bajkę zaczyna...

Pan Jowialski.
Cztery akta, a przecież za krótko. Skoro zapada kurtyna, żal jakiś ogarnia, że już znikły nam te postacie, z któremi się tak łatwo zżyć widzowi przyszło. Bo to w sobie ma przedziwnego Fredro, iż wszystkie jego postacie stają się zaraz dla widza wybornemi znajomemi. Nie wiemy nic o nich z początku sztuki. ale po upływie pół godziny choć nikt, żaden rezoner Dumasa nie opowiada, co zacz i skąd się wzięli, znamy dokładnie całą galerje. Znamy, albo raczej każdy z widzów dorabia sobie według woli przeszłość każdej postaci chodzącej wśród scenicznej ramy. Stworzywszy tak tę atmosferę dookoła scenicznej postaci, widz jest spokojny i zadowolony, nic go nie wyprowadza z równowagi, bo pan Jowialski, szambelan, generałowa Tusowa, Helena — to wszystko jego dobrzy, dawni znajomi. Ktoś tylko okno otworzył do ich domu i oto widz przypatruje się, co się tam u nich dzieje. A w panu Jowialskim jest się czemu przypatrywać, bo choć akcja uboga, a nawet naiwna, to typy są wyborne, wyrzeźbione, wykończone tak misternie, że zdumieniem poprostu przejąć mogą.
Jest to dom śmiechu, ten dom Jowialskich. Cały dzień wszyscy wysilają się, ażeby... śmiać się za jakąbądź cenę. Ale ten śmiech nie sprawia wrażenia śmiechu warjatów. Przeciwnie, tak nam jest, jakby w dzień upalny spotkał nas nagle cień kilku świeżych drzew i srebro sączącego się strumienia. W tym śmiechu, wywołanym wrażeniami, jakie nam daje wysłuchanie Jowialskiego, odpoczywamy poprostu od przykrości życia. Przyczyny są bardzo niewyszukane, ale tak wybornie zestawione, z takim instynktem w gradacji, że widz ma ciągłe, miłe uczucie łagodnej wesołości od początku do końca sztuki. Nie ma tam niezdrowych, szarpiących nerwy wybuchów śmiechu, które wstrząsają całą salą w francuskich farsach. Po takim wybuchu, widzowie zmęczeni, nagle odmawiają posłuszeństwa poddawania się wrażeniom i nudzą się lub martwieją. Podczas Jowialskiego, na twarzach wszystkich jest ciągły, nieschodzący uśmiech. Nawet wtedy, gdy w tej kapitalnej scenie zbudzenia się rzekomego szewca, słyszy się bardzo głębokie słowa satyry, słyszy się prawie chłostające owe zapytania: „Któż będzie za nas myślał?“ lub „Jeść! pić! i pieniędzy!“ Dopiero, gdy opuścimy widownię, to „jeść, pić i — pieniędzy!“ przeraża nas ważnością celu, w jakim wymówione zostało. Te trzy wyrazy starczą za całe pięć aktów moralizującej, społecznej sztuki.
„Jeść! pić! i pieniędzy!“ — mówi rozwalony na kanapie pseudo­‑szewczyk i zaraz dodaje: „Gdzie mój chwalca nadworny, ja lubię być chwalony!“ O tak, chwalony nawet za to żądanie, streszczające w sobie zwierzęce pragnienie i brzęczący wynik cudzej, ciężkiej pracy.
Dopiero, gdy widz opuści widownię teatralną, gdy zacznie analizować i przetrawiać w sobie to, co widział i słyszał, w tej kaskadzie śmiechu zabłysną mu powoli głębokie myśli, jak złota łuska na dnie płynących ryb. I przyjdzie mu na myśl owo jeść, pić i — pieniędzy! a myśleć już o tem będzie bez uśmiechu i w tej potędze wrastania w duszę poważniejszych wrażeń pod osłoną śmiechu, tkwi wielki czar i potężna tajemnica Fredry.

A tout seigneur, tout honneur! A więc z wszystkich artystów grających, trzeba przedewszystkiem mówić o p. Solskim. Przedstawiciele roli Jowialskiego maja trzy drogi do wyboru. Zrobić Jowialskiego wielkim panem, tyranizującym niejako swe otoczenie manją bajek i rzucającym te bajki z niedbałością olbrzyma, ciskającego kwiaty (Zboiński), albo pochwycić spryt i dowcip staruszka, który dużo przeżył, dużo widział i swoje sarkastyczne uwagi ubiera w formę przysłów i bajeczek (Rapacki). Trzecia droga i tą właśnie poszedł p. Solski, jest stworzyć pana Jowialskiego poczciwym, rozgadanym staruszkiem, trochę wściubskim, a o duszy tak czystej i białej, jak żupan, w którym jest odziany, albo włos, który mu czoło okolił.
Patrząc na Jowialskiego, tak granego, jak go gra Solski, nie można ani na chwilę przypuścić, ażeby ten człowiek dopuścił się kiedykolwiek, choć cienia złego postępku. Wszystko w jego przeszłości musi być jasne i czyste, skoro pozostała mu ta pogoda duszy, ta dobroduszność, ta miłość dla wszystkich i dla wszystkiego. Troszkę tam musiało być i lekkomyślności, bo inaczej nie zniósłby, ażeby syn jego wyrósł na takie kapitalne bydlę, jakim jest szambelan, ale darowuje mu się i tę lekkomyślność ze względu na to, że kretyn szambelan już po sobie większego kretyna potomka nie zostawi. Solski prześlicznie opracował swoją rolę, Włożył w nią tyle techniki aktorskiej, taką dał całość skończenie trzymającą się i niezmiernie czysto odrobioną, iż wierzyć się nie chciało, że Solski po raz pierwszy gra Jowialskiego. Nic dodać, nic ująć! Gdy razem z Gostyńską wchodził na scenę, aż biało, aż widno robiło się od tej pary, złączonej ze sobą ramieniem, miłością i całą gamą śmiechu. Że pani Gostyńska jest artystką dużej miary, dużej myśli i talentu, o tem wiemy dawno. Ale jakże świeżą, jak miłą była wczoraj w tych srebrnych włosach, białym czepeczku i ślicznej zeszłowiekowej sukni. Podkreślała w miarę bierną głupotę tej osiwiałej owieczki, która nic dziwnego, że wydała na świat takie curiosum, jak szambelan.
Roman był szambelanem. Zdawało nam się, że po Żółkowskim i Frenklu to niebezpieczny spadek. Otóż widzowie wczoraj stwierdzili, że w Romanie rośnie wielki artysta. Takie opanowanie swego komizmu dowodzi olbrzymiej siły wewnętrznej aktorskiej. Roman już teraz wytrzymuje tak mimikę, wypunktowuje każdą kontrastową zmianę twarzy z taką maestrią, iż pozwala widzowi nacieszyć się, naśmiać i niejako wbić sobie w umysł, w pamięć — i po wyjściu z teatru odtwarzać sobie wyrazy twarzy Romana, jak całą serię zabarwnych fotografij. Wyborny to sposób dla komików i rzadko praktykowany.
Co do pani Cichockiej, musimy wyrazić się o grze tej artystki z całem uznaniem. Najczęściej owa generałowa Tuzowa jest przedstawianą jako czupiradło. Pani Cichocka zewnętrznie była elegantką wiejską, ruchy jej dostrajały się do stylu ubrania, a tylko głosem i nadzwyczajnie umiarkowanym komizmem podznaczała śmieszną stronę przedstawianej postaci. Na szczególne uznanie zasługuje trudny monolog przed rampą o powodzi, z którego pani Cichocka bardzo stylowo i wiernie się wywiązała. Dlaczego pan Feldman grał Janusza — to już pozostaje tajemnicą! — Pan Feldman jest tej miary artystą, że ze swym Kozodojem mógłby objechać Europę, a z pewnością nie znajdzie równego aktora na żadnej scenie. Feldman myśli — czuje — i ma olbrzymi temperament i nerw sceniczny. Ciasno mu było w roli amanta — ciasno i niewygodnie. Rolę tę z korzyścią byłby odegrał pan Kliszewski.
Pani Bednarzewska grała Helenę. Pani Bednarzewska ma jedną wielką zaletę na scenie. Ma — prostotę. Jest szczerą, prostą, spokojną. Helena zaś jest egzaltowaną, zapewne czytającą świeżo wyszłe „Medytacje“ Lamartina. Niepodobieństwem więc było dla pani Bednarzewskiej zmusić swą artystyczną naturę do owej komicznej przesady. Chęć wyrażenia egzaltacji przechodziła w liryzm. Lepiej więc, jeżeli pani Bednarzewska łamać swej natury nie będzie, zostanie przy swej prostocie, która jest jej największym wdziękiem i nie gra takich ról, jak Helena. Pani Bednarzewska pracowała nad swą rolą wiele, wyglądała ślicznie — chassez le naturel, il revient au galop. — Prostota brała górę i niweczyła pracę.
Kim jest pan Tarasiewicz? To jest zagadka. Ostatni akt „Niepoprawnych“ wykazał w nim myślącego, delikatnego, subtelnego kochanka. Wczorajsza rola miała bardzo dużo humoru, trochę rozmachanego ale bardzo szczerego i naturalnego. Głos dźwięczy czysto — tylko dykcja zbyt przyśpieszona zaciera często zdania całe. Pan Nowacki z temperamentem i życiem odegrał rolę Van Dycka. Było w nim dużo chłopięcej prostoty. A przecież ja ciągle marzę dla Nowackiego o jakiejś kreacji bardzo głębokiej, bardzo nerwowej, w której potrafi wykazać wszystkie zalety swego talentu.
Co do mise en scene — ta była bardzo staranna. Mebelki śliczne, tylko znów taka pustka na scenie! Wszak w tym domu są trzy kobiety, a wiadomo, że wówczas roboty kanwowe kwitły. A więc poduszki na kanapie — krosienka pod oknem, gitara na ścianie, harfa koło kominka. Tem łatwiej to urządzić, że scena pozostaje bez zmiany przez trzy akta. Zresztą przedstawienie szło wzorowo i gładko. Artyści byli rozgrzani, zadowoleni — publiczność również. Jeszcze kilka takich wieczorów, a dobre chęci i zasługi nowej dyrekcji zostaną ocenione i publiczność bez operetki znajdzie drogę do teatru. Wszak wczoraj przyszło tylu widzów, ile mogla pomieścić sala teatralna, a przecież nie było na scenie ani kupletów, ani baletu — tylko... biało ubrany siwy staruszek, stał i pytał:
— A znacie tę bajeczkę?... — znacie! no to słuchajcie!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.