Hrabina Charny (1928)/Tom I/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Hrabina Charny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928-1929
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Comtesse de Charny
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
DROGA ZNANA

Doktór, zamknięty z królem w chwili, gdy odźwierny zapytał o niego z rozkazu Izydora, oraz na prośbę Sebastjana, był to właśnie Gilbert.
Po pół godzinie Gilbert wyszedł. Król nabierał doń coraz większego zaufania: prawe serce Ludwika XVI oceniło, to co było prawem w sercu Gilberta.
Przy wyjściu odźwierny oznajmił mu, że go ktoś oczekuje w przedpokoju królowej.
Wszedł już w prowadzący doń korytarz, gdy wtem otworzyły się drzwi boczne i zamknęły o kilka kroków za nim i za młodym człowiekiem, który, nieświadomy snać miejscowości, namyślał się czy pójść na prawo, czy na lewo.
Młodzieniec ten spostrzegł idącego Gilberta i przystanął: światło kinkietu uderzyło wprost na twarz młodzieńca.
— Pan Izydor de Charny!... — zawołał Gilbert.
— Doktór Gilbert! — zawołał Izydor.
— Czy to nie pan pytałeś się o mnie?
— Ja, doktorze, ja... ale przytem ktoś jeszcze...
— Któż taki?
— Ktoś... — odrzekł Izydor... — kogo zobaczyć będzie panu bardzo przyjemnie.
— Czy nie wolno mi zapytać o kim mowa?
— I owszem, nie chcę pana zatrzymywać dłużej.. Pójdź... a raczej zaprowadź mnie do tej części przedpokoju królowej, która się zowie salonem zielonym.
— Ba! nie jestem ja bieglejszym od pana w topografii pałaców... — odezwał się z uśmiechem Gilbert... — a zwłaszcza w topografji pałacu Tuilleries, spróbuję jednak być przewodnikiem.
Gilbert poszedł pierwszy i po kilku macaniach popchnął drzwi jedne. Drzwi te wychodziły do salonu zielonego.
Ale salon zielony był pusty.
Izydor szukał oczyma i zawołał odźwiernego. Takie jeszcze zamieszanie panowało w pałacu, że wbrew wszelkim prawidłom etykiety, nie było odźwiernego w przedpokoju.
— Poczekajmy chwilę, rzekł Gilbert, ten człowiek nie może być daleko, a tymczasem, jeżeli nic ważnego nie stoi na przeszkodzie temu zwierzeniu, chciej mi pan powiedzieć kto czekał na mnie?
Izydor niespokojnie patrzył dokoła.
— Czyż pan nie zgadniesz? — zapytał.
— Nie.
— Ktoś, kogo spotkałem na drodze, niespokojny o to, czy się panu co złego nie stało, szedł pieszo do Paryża... Wziąłem go na siodło i przywiozłem.
— Nie mówisz pan przecie o Pitoux?
— Nie doktorze. Mówię o synu pańskim, Sebastianie.
— O Sebastjanie?... — zawołał Gilbert. — A gdzież on?
I oko jego przebiegło wszystkie kąty obszernego salonu.
— Był tu, odrzekł Izydor. Przyrzekł czekać na mnie. Zapewne odźwierny, któremu poleciłem, nie chcąc zostawić samego, zabrał go z sobą.
W tej chwili wszedł odźwierny, ale sam.
— Gdzie się podział młodzieniec, którego tu zostawiłem.... — zapytał Izydor.
— Jaki młodzieniec? — zapytał ze swej strony odźwierny.
Gilbert miał bardzo wiele mocy nad sobą. Czuł dreszcze ale się powstrzymał.
Podszedł z kolei:
— O! mój Boże! — zcicha wyszeptał baron de Charny poczynający się niepokoić.
— Przypomnij-no sobie dobrze... — rzekł Gilbert. Ten chłopiec, to mój syn... on nie zna zgoła Paryża, a jeżeli, nieszczęściem, wyszedł z zamku, to może się gdzie zabłąkał.
— Chłopiec? — rzekł, wchodząc drugi odźwierny.
— Tak, chłopiec, dosyć już spory.
— Piętnastoletni?
— To, to!
— Widziałem go, idącego za jedną z dam, która wyszła od Najjaśniejszej Pani.
— A któż to była ta pani?
— Nie wiem, miała kapturek nasunięty na oczy.
— Cóż ona czyniła?
— Zdawała się uciekać, a chłopiec biegł za nią, wołając: „Pani!“
— Zejdźmy na dół — rzekł Gilbert — stróż nam powie, czy wyszedł?
Izydor i Gilbert zapuścili się w ten sam korytarz, przez który przed godziną przechodziła Andrea, ścigana przez Sebastjana.
Przybyli przed drzwi dziedzińca książąt.
Zapytano odźwiernego.
— Istotnie — rzekł tenże — widziałem damę idącą tak prędko, jakby uciekała; chłopiec jakiś był przy niej... Wsiadła do powozu najętego, chłopiec za nią.
— I cóż potem? — zapytał Gilbert.
— Dama pociągnęła chłopca do powozu, całowała go gorąco, powiedziała adres stangretowi, zamknęła drzwiczki i powóz pojechał.
— Czy zapamiętałeś ten adres? — zapytał niespokojnie Gilbert.
— Doskonale: ulica Coq-Heron Nr. 9, pierwsza brama od ulicy Plastrière.
Gilbert drgnął.
— Ależ to adres żony mojego brata, hrabiny Olivierowej de Charny.
— Fatalność! — mruknął Gilbert.
W owej epoce ludzie byli zanadto filozofami, ażeby powiedzieć: „Opatrzność!...“ I dodał w myśli:
— Poznał ją zapewne.
— Chodźmy więc do hrabiny de Charny, rzekł Izydor.
Gilbert rozumiał w jakiem położeniu postawi Andreę, jeżeli przyjdzie do niej ze szwagrem.
— O! panie — rzekł — skoro syn mój znajduje się u hrabiny de Charny, jestem o niego spokojny, ponieważ zaś mam zaszczyt ją znać, to zamiast towarzyszyć mi. lepiej może będzie, ażebyś udał się w, podróż, bo według tego co słyszałem u króla, sądzę, że jedziesz pan do Turynu...
— Ja, panie?...
— Przyjmij więc moje podziękowanie za to, co raczyłeś uczynić dla Sebastjana i jedź nie tracąc chwili.
— Jednakże, doktorze...
— Skoro ojciec rodzony chłopca zapewnia pana, że jest spokojny, możesz pan sam dojechać.
— Ha! skoro tak, doktorze...
— Proszę.
Izydor podał rękę Gilbertowi, który uścisnął ją z serdecznością. Za chwilę Izydor wracał do zamku, a Gilbert udał się przez plac Karuzeli, zapuścił w labirynt przesmyków i nareszcie stanął na rogu dwóch ulic: Plastrière i Coq-Heron.
Brama domu Andrei, oznaczona numerem dziewiątym była mu dobrze znaną, nie dlatego więc zatrzymał się tam, by się zastanawiać, czy trafił. Nie, widocznem było, że szuka pretekstu do wejścia do domu.
Próbował, czy przypadkiem brama nie jest otwartą, ale zamknięta była.
Poszedł wzdłuż muru, na dziesięć stóp wysokiego.
Wysokość tę znał on dobrze, ale szukał oczyma, czy nie stoi gdzie jaki wóz opuszczony chwilowo przez woźnicę, po którym łatwiej by mógł dostać się do szczytu.
Stanąwszy na szczycie, jako silny i lekki, łatwo skoczyłby na dół.
Ale nie było wozu przypartego do muru.
Niema więc sposobu.
Podszedł znowu do bramy, wyciągnął rękę do młotka, podniósł go, ale potrząsając głową opuścił napowrót tak lekko, że żadnego nie wzbudził szelestu.
Widocznem było, że myśl jakaś nowa, zwracając prawie utraconą nadzieję, rzuciła mu światło do głowy.
— Ha! to być jednak może — powiedział sobie w duchu.
I zawrócił na ulicę Plastrière.
Przechodząc, rzucił wzrok i westchnienie na fontannę, gdzie przed szesnastu laty, nieraz przychodził maczać chleb czarny i twardy, jaki otrzymywał z łaski Teresy i z gościnności Rousseau‘a.
Rousseau już umarł, Teresa umarła, on urósł i doszedł do poważania i wziętości, do majątku. Niestety!... Czy jest przeto szczęśliwszym, spokojniejszym, weselszym, niż w owym czasie, gdy pożerany żądzą szaloną, maczał chleb u tej fontanny?...
Szedł drogą dalej.
Zatrzymał się nareszcie bez namysłu przed drzwiami, których część wyższa była okratowana.
Zdawało się, że przybył do celu.
Oparł się o mur na chwilę, czy tu, że rój wspomnień jakie mu nasuwały te drzwi, przygniatał go, czy też, że przybywszy do tych drzwi z nadzieją, lękał się zawodu.
Pociągnął wreszcie ręką i z niewymownym wyrazem radości poczuł przy maleńkim otworze okrągłym wystający sznurek, zapomocą którego we dnie drzwi otwierano.
Gilbert przypomniał sobie, że czasami zapominano ściągnąć tego sznurka na noc, i że pewnego wieczoru, gdy zapóźniwszy się, wracał do ciupki ofiarowanej mu przez Rousseau, mieszkającego w tym samym domu, skorzystał z tego zapomnienia, aby dostać się do mieszkania i do łóżka.
Jak wtedy, tak i teraz dom zdawał się być zajętym przez ludzi tak ubogich, że się nie obawiali złodziei — taż sama też obojętność zrządziła toż samo zapomnienie.
Gilbert pociągnął za sznurek. Drzwi się otworzyły i znalazł się w sieni czarnej i wilgotnej, w końcu której, jak wąż siedzący na ogonie, wystawały schody śliskie i kręte.
Zamknął za sobą drzwi starannie i poomacku, dostał się na pierwsze stopnie.
Lekkie światełko, przenikające przez szybę brudną, wskazywało, że mur jest w tem miejscu przebity, i że noc, jakkolwiek ciemna, mniej ciemną jest zewnątrz niż wewnątrz.
Poprzez tę szybę, jakkolwiek zaćmioną, widać było gwiazdy na stropie niebieskim błyszczące.
Gilbert poszukał zasuwki zamykającej okno, otworzył je, i tą drogą, którą już przebywał dwa razy, zeszedł do ogrodu.
Pomimo upływu lat piętnastu, ogród tak tkwił w pamięci Gilberta, że poznał drzewa i klomby, aż do zakątka otoczonego winnicą, gdzie ogrodnik stawiał zwykle drabinę.
Nie wiedział, czy o tej godzinie nocnej drzwi są pozamykane, nie wiedział, czy pan de Charny jest u żony, albo, czy jest tam jaki służący lub pokojówka.
Gotów na wszystko dla odnalezienia Sebastjana, nie mniej jednak nie chciał skompromitować Andrei, chyba w ostateczności. Uczyni wszystko co będzie można, ażeby sam na sam z nią się zobaczyć.
Próbował drzwi od ganku, nacisnął na guzik i drzwi ustąpiły.
Ponieważ drzwi nie są zamknięte, Andrea nie musi być sama. Ba, chybaby w nadzwyczajnem roztargnieniu!... Ale nie, kobieta sama jedna, mieszkająca w pawilonie, drzwi zamknąć nie zaniedba.
Otworzył więc te drzwi lekko i cichutko, rad, że ma choćby to jedno wnijście w najgorszym razie.
Zeszedł no stopniach peronu i przyłożył oko do żaluzji, która przed piętnastu laty otworzywszy się nagle pod ręką Andrei, uderzyło go w czoło, tej nocy, kiedy ze stu tysiącami talarów w ręku, otrzymanemi od Balsama, przybył oświadczyć wyniosłej dziewicy, że ją chce zaślubić.
Była to żaluzja od okna salonu.
Salon był oświetlony.
Firanki nic wewnątrz zobaczyć nie pozwalały.
Dalej więc odbywał obchód.
Naraz, ujrzał drgające na ziemi i na drzewach słabe światełko, pochodzące z otwartego okna.
Okno to należało do pokoju sypialnego. Poznał on także i to okno, bo tamtędy porwał dziecko, po które przyszedł znów dzisiaj.
Stanąwszy na linji, skąd mógł zapuścić wzrok we wnętrze pokoju, spostrzegł najpierw drzwi od salonu otwarte. następnie w promieniu wzroku oko jego napotkało łóżko.
Na łóżku leżała kobieta zesztywniała, z włosami rozczochranymi, umierająca, dźwięki chrapliwe i gardlane, jak rzężenie śmiertelne, dobywały się z jej ust, a przerywały je niekiedy okrzyki i łkania.
Gilbert podsunął się zwolna po granicy tej linji świetlanej, w której zakres wahał się wstąpić, ale go nie spostrzeżono.
Nareszcie oparł głowę w rogu okiennym.
Nie było już wątpliwości dla Gilberta, że tą kobietą samotną w pokoju jest Andrea.
Dlaczego sama?... dlaczego płacze?...
O tem nie mógł dowiedzieć się Gilbert, nie zapytawszy.
Wtedy po cichu przeszedł przez okno i stanął za nią, w chwili, gdy ciąg magnetyczny, któremu uległa Andrea, zmusił ją do obejrzenia się.
Dwaj wrogowie znaleźli się naprzeciw siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.