Hiszpanija i Afryka/Afryka/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Afryka
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leon Rogalski
Tytuł orygin. Le Véloce, ou Tanger, Alger et Tunis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


BIAŁA TUNIS.

Około godziny drugiéj, kommendant Berard przybył ze swą yolą, i odpłynęliśmy do Tunis każdy w osobnéj łodzi.
Przejście z morza do jeziora, to jest kanał, ma zaledwie dwadzieścia metrów szerokości, a że jezioro bardzo jest płytkie, przeto żaden większy statek dostać się na nie nie może.
Jezioro to przedstawia widok dziwny, bo wygląda nakształt martwego morza, wodę zaś ma rudawą, i jak mówią, szkodliwą. Słupy wznoszące się z wody w pewnych odstępach, wskazują drogę jakiéj się trzymać należy. Na każdym z tych słupów siedzi kormoran smutny, milczący, z przytulonemi skrzydły, podobny do ptaków rytowanych na grobowcach, czatuje na przepływającą rybę, a gdy ją ujrzy, zanurza się, poczem znowu wychodzi na powierzchnią wody, wraca na słup i czeka na nowy połów.
Powiadają, że ta ryba nieszkodząca bynajmniéj morskim ptakom, częstokroć zatruwa nierozważnych arabów lub chrześcijan którzy jéj kosztują. Jest to skutek wyżéj wspomnionego zepsucia wody w jeziorze.
Kiedy niekiedy, w tym lub owym punkcie jeziora, zrywa się stado flamingów, które wyciągnąwszy szyje i nogi, przebywają wilgotną równinę, tworząc horyzontalną linię prostą jakby ołówkiem pociągniętą. Jeden tylko punkt czerwony, nakształt dzwonkowego tuza, odbija się na ciele każdego ptaka i sprawia dziwny widok tali kart któréj niby skrzydła przyprawiono. Zresztą całą tę przestrzeń wody pokrywają kaczki, mewy, łyski i nurki, pływające tam spokojnie jak zwierzęta dzikich krajów.
Zbliżając się ku miastu Tunis wzrastającemu w naszych oczach, spotykaliśmy ciężkie łodzie często osiadające na dnie jeziora, i popychane siłą ramion, lub za pomocą długich żerdzi, dla których majtkowie znajdują punkt oparcia o trzy stopy pod wodą.
Po trzy godzinnéj żegludze, już o zmierzchu przypłynęliśmy do końca grobli, który zapełniali rzemieślnicy franki, w połowie ubrani po europejsku, w połowie po arabsku, a prawie wszyscy w opisanych wyżéj szlafmycach.
Kiedyśmy zapytali co to za ludzie, odpowiadano nam:
— Gurni! Gurni! Co miało znaczyć: liworneńczycy, bo Gurni znaczy po arabsku Liworno.
W końcu grobli oczekiwał nas pan de la Porte, elew-konsul w Liworno, w owéj chwili zastępujący pana de Lago, który towarzyszył bejowi do Paryża. Przybył on parokonnym kabryoletem, powożonym przez arabskiego woźnicę. Ponieważ nie mogliśmy wszyscy pomieścić się w kabryolecie pana de la Porte, oświadczyliśmy więc że pieszo pójdziemy do miasta, jeszcze prawie o ćwierć mili odległego, którego świetna białość zaczynała już niknąć w siwawéj barwie nocy.
Tę groblę szeroką i wązką, wsuwającą się w morze nakształt ostrza lancy, i rozszerzającą się coraz bardziéj w miarę przystępu do miasta, pokrywały tarcice i budowlane materyały.
Przy szybko zapadającej nocy dostrzegliśmy jednę z charakterystycznych oznak wschodnich miast. Przed nami i za nami zaczęło się gromadzić mnóstwo obrzydliwych i nikogo nie słuchających psów, dziką swą postacią podobnych zarazem do wilka i lisa, najeżających swą sierść, wytężających ogony i szczekających na przechodniów.
Cała ta psia zgraja szła za nami, jakby ciekawa przypatrzeć się cudzoziemcom, a jeden z nich biegący po wierzchu długiego muru, towarzyszył nam szczekając i gotów co chwila rzucić się na nas.
Po trzykroć chciałem wystrzelić do niego z karabina, lecz pan de la Porte wstrzymał mię.
U bram miasta, psy opuściły nas, i wyznam iż się wcale nie gniewałem że ten szczekający orszak uwolnił mię od swojego towarzystwa.
Europejczyk któryby się odważył, nocą, przebyć sam pustą przestrzeń od murów miasta do brzegów jeziora, niezawodnie zostałby pożarty.
Weszliśmy pod ciemne i kręte sklepienie wiodące do miasta Tunis. Sklepienie to wychodzi na mały plac targowy, a naprzeciw niego wznosi się jedyny w Tunis dom europejski o zielonych żaluzyach.
Mieszkał w nim angielski konsul. Mieszkanie zaś konsula francuzkiego znajdowało się o sto kroków stamtąd. Weszliśmy do niego, a z radością ujrzałem że był to dom prawdziwie maurytański. Mówię z radością, bo pan de la Porte, zatrzymał mię u siebie, gdyż mimo wielkiego żalu nie mogąc pomieścić nas wszystkich, pragnął mnie przynajmniéj u siebie pozostawić. Pozwoliłem robić ze mną co się podoba, bo mi to nastręczało sposobność przypatrzenia się maurytańskim zwyczajom.
I rzeczywiście, konsulat jest zarazem miejscem schronienia trybunałem i więzieniem.
Miejscem schronienia dla tych którzy się tam uciekają i wzywają opieki Francyi; trybunatem dla tych którzy pragną konsula Francyi przybrać za sędziego, a więzieniem dla tych których wspomniony konsul potępił.
Pan de la Porte okazał nam swoje dyktatorskie krzesło, było to coś nakształt tronu zbudowanego z przepysznych lwich skór. Miał on pod każdą ręką lwią głowę zamiast poręczy fotelu, lwią skórę za plecami i lwią skórę pod nogami. Nie widziałem nic majestatyczniejszego nad ten tron. Rzec było można że to budoar Herkulesa.
Wówczas właśnie znajdowało się w konsulacie wszystko czegośmy tylko zapragnąć mogli, a mianowicie:
Człowiek który tam szukał schronienia i którego la Porte zrobił swoim kucharzem;
Więzień przed trzema dniami skazany za długi;
I żydówka użalająca się na męża.
La Porte oświadczył iż zacznie od żydówki; wieczorem miał nas zaznajomić ze swoim kucharzem, więźnia zaś zachowywał na dzień następny.
La Porte zasiadł na tronie, my zajęliśmy miejsca w koło niego nakształt słuchaczy i przystąpiła żydówka. Była to prześliczna istota, w złoconym ubiorze, z okiem nakształt migdału przedłużoném i sztucznie za pomocą scholu powiększoném. Spojrzała na nas błędnym wzrokiem, którego dziką słodyczą odznaczają się tylko gazelle i kobiety wschodu. Potem nie mówiąc ani słowa, zdjęta jeden pantofel, uklękła i przedstawiła panu de la Porte ten pantofel, odwrócony.
Widać że sprawa musiała być ważna, bo La Porte pokręcił głową i poruszał ustami, niby mówiąc:
— Tam do djabła!
Żydówka odpowiedziała inném poruszeniem które znaczyło:
— Tak jest w istocie.
La porte spytał o jéj nazwisko i miejsce zamieszkania, poczém przyrzekł wymierzyć sprawiedliwość. Żydówka, jak uważaliśmy odeszła bardzo zadowolona; prosiliśmy więc pana La Porte aby nam wytłómaczył tę pantominę.
Uczynił zadosyć naszemu żądaniu.
Ah! pani, abym godnie opowiedział skargę pięknéj żydówki, potrzebowałbym talentu pani de Sevigne.
Wszak pani czytałaś Biblię? Prawda. Otóż przekonałaś się pani, że dawniéj ilekroć Bóg pragnął znosić się bezpośrednio z ludźmi, zawsze zsyłał aniołów na ziemię. Trzech takich posłańców zaszło raz w pośród łańcuch gór ciągnący się pomiędzy Sodomą a Gomorą. Tam spotkali krajowców, którzy, jak się zdaje, szczególniejsze jakieś musieli im czynić propozycye, gdyż trzéj niebiańscy posłannicy natychmiast ulecieli i spoczęli dopiero u stóp tronu Przedwiecznego Pana, stojąc przed Nim wstydem zarumienieni.
Bóg spytał skąd pochodzą rumieńce, które dostrzega przez pióra ich skrzydeł, któremi nadaremnie zakryć się usiłowali. Aniołowie kłamać nie umieją, opowiedzieli więc naiwnie wyrządzoną sobie zniewagę.
Bóg uczynił jak uczynił La Porte. Aniołowie odpowiedzieli jak odpowiedziała żydówka.
Nazajutrz, ognisty deszcz pochłonął oba miasta przeklęte, ale na nieszczęście wraz z miastem nie pochłonął wszystkich jego mieszkańców. Niektórzy ocaleli, a pokolenie ich, nie wiem jakim sposobem, uwiecznia się na świecie.
Otóż, skoro żyd, pochodzący z plemienia tych niegdyś wygnańców, czyni małżonce swojéj propozycyą podobną jak Gomorejczycy uczynili aniołom, małżonka jego, jako nie mająca skrzydeł, nie może ulecieć do Boga, ale jak wyżéj powiedziałem, zanosi skargę gestem bardzo znaczącym. Zdejmuje pantofel, pokazuje go konsulowi, a potem przewraca go.
Konsul wie co to znaczy, lecz gdy nie może karać całe miasto za występek jednéj osoby, dowiaduje się wiec o jéj mieszkaniu i nazwisku. Jeżeli indywiduum jest obwinione po raz pierwszy, wówczas cała rzecz kończy się na napomnieniu. Jeżeli po raz drugi, wówczas ma miejsce kara pieniężna. Lecz jeżeli po raz trzeci, wówczas zdejmują obwinionemu spodnie, podobnie jak niesfornemu uczniowi, i trzepią mu porządnie skórę. Dodajemy co prędzéj, że skoro kto ma żonę równie piękną jak ta którą widzieliśmy, a postępuje z nią nieuczciwie, wart aby go aż do krwi ochłostano.
Po ukończeniu sprawy nastąpiła wieczerza, a wieczerza wyborna. Rzekłbyś że nasz amfitryon uczył się sprawiedliwości pod Salomonem, a apetytu pod Cavémem.
Zapragnęliśmy podziękować kucharzowi, i kazano przywołać Taiba który wzruszył nas swoją skromnością i pokorą.
— Jakimże sposobem posiadasz pan taką perłę w Tunis? spytaliśmy Laporta.
— Rzecz się ma następnie, odpowiedział. Taib służył za kucharza u jednego z najznakomitszych panów tutejszych. Nie wiem jaką nieostrożność popełnił przyrządzając mu jakiś sos, lecz wiem że pan skazał go na pięć set kijów. Przy dziesiątym wyślizgnął się on z rąk czauczów, uciekł i schronił się do francuzkiego konsulatu: tutaj już drwi sobie ze swojego pana, lecz że jeszcze należy mu się czterysta dziewięćdziesiąt kijów, a najbardziej lęka się odebrania téj należytości, dokazuje więc cudów, z obawy aby mi się nie zachciało oddać go dawnemu panu, którego zwykle sam namawiam aby mię wezwał o zwrot Taiba, ilekroć Taib ostyga w swojej gorliwości.
Oto cały sekret wieczerzy którą nam wyprawił Laporte.
Po wieczerzy Laporte przedstawił nam stołowników konsulatu: panów Rousseau i Cotelle.
Dwie milutkie siostry, dwie smyrneńskie paryżanki, bo posiadające cały wdzięk azyatycki obok naszéj europejskiéj zalotności, przyjmowały nas w pięknem mieszkaniu po francuzku umeblowaném, gdzie szybko przepędziliśmy wieczorne godziny.
Były to małżonki tych panów.
Czy wiesz pani o czém rozmawiano w Tunis owego wieczoru. Oto, o balu, polowaniu, o Wiktorze Hugo, o teatrze historycznym, o pani Lehon, o pani de Contade, o naszych ładnych kobietach, o operze, o Nestorze Roqueplan, o tobie pani. Słowem, zdawało się nam że jesteśmy w Paryżu, że rozmawiamy przy kominku w domu przy ulicy Mont-Blanc, lub pod wielkiemi drzewy Monte-Christo.
Wieczór szybko przeminął, a o północy przyjaciele nasi, pod przewodnictwem janczara, udali się do swojego hotelu, mnie zaś odprowadzono do przeznaczonego mi pokoju. Otworzyłem okno, a wspaniale przyświecający księżyc przekonał mię tą razą że jestem w Tunis. Okno moje wychodziło wprost na jakieś przedmieście, na którego ulicach spostrzegłem błąkające się stada wyjących psów, z któremi za przybyciem naszém mieliśmy już do czynienia. Ale noc jeszcze więcéj ich zgromadziła, to téż daleko bardziéj harmonijny koncert wyprawiały.
Podług mnie tylko hyeny i szakale z Dżemma-Rhazuat współubiegać się mogą z tunetańskiemi psami.
Tymczasem w dali rozwijał się spokojny i wspaniały krajobraz. Wzniosła palma, nieruchoma w pośród téj atmosfery bez wiatru, wierzchołkiem swoim pokrywała mały meczet na pierwszym planie stojący. Dalszy widok przedstawiało jezioro, a na jego powierzchni kiedy niekiedy słyszeć się dawał dziwny krzyk błotnego ptaka, w końcu zaś jeziora nakształt mgły wznosiła się Guleta, za nią zaś jakaś czczość nieskończona, zapewne morze.
Na prawo, rozciągał się wielki łańcuch gór zamykających przystań tunetańską, na lewo sterczał przylądek Kartago, i teraz wyznam, że dla Tunis zupełniéj jeszcze zapomniałem o Paryżu, niż na godzinę pierwéj zapomniałem dla Paryża o Tunis.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Leon Rogalski.