Historya (Krasicki, 1830)/Xięga II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Historya (Krasicki, 1830)
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI. Possessor znacznych skarbów myślałem, jaki sposób nowego życia zacząć, a tyle już innych spróbowawszy, im bardziej determinować się nie mogłem, tym moja sytuacya była przykrzejsza. Wtem odezwała się miłość własnego kraju; powziąłem więc rezolucją dawnej ojczyzny szukać. Zostałem tą razą przy dawnem nazwisku Grumdrypp, co w języku Lugnagianów znaczy kwiat piwonji, i puściłem się na wschód zmierzając ku Hydaspowi, tam gdzie niegdyś wojsko Porusa obozowało. Po drodze dziwiła mnie niezmiernie odmiana widoków. Gdzie były ludne miasta, znalazłem puszcze i stepy, w miejscach niegdyś pustych miasta i wsi. Nie zyskały, jakem mógł miarkować, na tej odmianie azyatyckie kraje : w lepszym daleko były stanie, gdym je pierwszy raz oglądał.
Pielgrzymowanie moje nie było śpieszne, zwracałem się często z drogi dla nasycenia ciekawości mojej. Gdym zaszedł do Indyj, chciałem nawiedzić owych sławnych Brachmanów, u których, jak mówią, Pitagoras oświecenia i nauki szukał. Zastałem ludzi uczciwych, ludzkich, przystojnych, ale ich mądrość nie wyrównywała tej, którą mieli nadal z reputacyi. Wypytywałem się o sławną ich xięgę Zenda-Westa, ale mi z wielką modestyą odpowiedzieli, iż tak wysokie tajemnice lada przychodniom użyczone być nie mogą, i obraziłby się tem Brama, gdyby jego wyroki były wszystkim jawne. Zostawiłem tych mniemanych mędrców w tej dobrej o sobie opinji, i przyszedłem do państw Porusa. Temi naówczas jeden z jego następców rządził.
Stamtąd wyszedłszy, iść chciałem tą, co pierwej drogą, prosto do Lugnag; jakoż wszedłem w nierzmierne stepy, dalej góry, przez kilka czasów błąkałem się idąc zawsze ku wschodowi. Po kilku miesiącach, gdym był na wierzchołku jednej z najwyższych gór, postrzegłem zdaleka równiny wielkie, kraj piękny i mieszkalny. Lubom poznał, żem błądził, przecież zszedłem nadół, i znalazłem kraj porządny, osadny i żyżny.
Przerżnięty był wielą bardzo kanałami, tych brzegi ciosowym kamieniem z obu strou obłożone, mosty na nich wygodne, ale domy i strój mieszkańców, budynki publiczne, ogrody zupełnie odmienne od tego wszystkiego, com dotąd widział. Różnemi, które umiałem językami, pytałem się mieszkańców tamecznych o nazwisko ich kraju. Jeden odpowiedział mi językiem nieco podobnym do mojego w Lugnag : nie mogłem jednak dobrze zrozumieć, co mówił.
Zaprowadzono mnie do pobliższego miasta : tam rządca nie mogąc się odemnie dowiedzieć, com był za człowiek? i skądem przyszedł? wyznaczył mi dóm do mieszkania, gdziem był wszelkiemi wygodami opatrzony, a tymczasem brałem lekcye języka krajowego. Nauczyłem się go tyle, iż mogłem się nieco rozmawiać, i naówczas dowiedziałem się, iż byłem w państwie, które pospolicie Chińskiem zowiemy, w prowincji Qvang-si, w mieście Chang-hia-tong. Rządca tamtejszy, Mandaryn trzeciej klassy, zwał się Langhau. Panował naonczas Houan-ti dwudziesty trzeci cesarz z pokolenia Han.
Gdy mijał szósty miesiąc mieszkania mojego w mieście Chang-hia-tong, przyszedł do mojego domu rządca miasta, i położywszy na stole pudełko w żółty atłas uwinione, ze wszystką swoją assystencyą klęknął przed stołem, i dziewięć razy czołem o ziemię uderzył; patrzałem z zadziwieniem na tę ceremonią, a gdy się skończyła, kazano mi klęknąć przed tem pudełkiem, i tak, jak drudzy dziewięć razy czołem o ziemię uderzyć. Czułem wstręt od tej podłości; postanowiwszy jednak dawniej u siebie żyć tak, jak ci ludzie, w którychbym się kraju znajdował, klęknąłem przed owem pudełkiem, i uderzyłem dziewięć razy czołem o ziemię; dopiero Mandaryn po nowych ukłonach, które ja z nim czynić musiałem, wyjął z owego pudełka rozkaz cesarski, ażebym się w stolicy stawił.
Dano mi natychmiast konie i wozy, i pierwszy raz naówczas poznałem wygodę poczty wozowej i konnej, w kilkaset lat potem w Europie ustanowionej. Każdy krok drogi mojej wznawiał we mnie podziwienie. Właśnie natenczas przypadało święto Lataru; ten mnie widok nieskończenie bawił, gdym obaczył niezmierzone okiem całego kraju illuminacye. Na początku owego święta byłem na wieczerzy u Mandaryna King-hao w mieście Lingkiang.
Po solennej uczcie zaprowadził mnie do galeryi pałacu swego, ku kanałowi wielkiemu obróconej. Tam gdyśmy stanęli w ciemności, nie mogłem pojąć, co to znaczy: w tych właśnie myślach byłem, gdy ogień nakształt pioruna nagle wzniósł się ku górze, a po roztrzaśnieniu jego na powietrzu pokazały się nadzwyczaj śklniące gwiazdy. Zadrżałem patrząc na tak niespodziewane widowisko, w tem gdy kilkadziesiąt podobnych piorunów razem się ku górze z trzaskiem wielkim wzniosło, odszedłszy pranie od siebie, począłem ze strachu krzyczeć i uciekać. Śmiech nastał powszechny.
Mandaryn dogoniwszy mnie jeszcze drżącego w pokojach swoich, zaczął mi tłumaczyć przymioty prochu, sposób robienia rac i fajerwerków. Lubom na jego słowo przestał się bać, tłumaczenia jego były przecie dla mnie niepojętą tajemnicą. Wróciłem się nazad, a oznajmiwszy całemu zgromadzeniu, iż bojaźń moja pochodziła z niewiadomości, uśmierzyłem tym sposobem zgiełk, który mnie martwił. Gospodarz i cała kompania przepraszali mnie za śmiech niedobrowolny : wtem samem jednak przepraszaniu, gdym widział, że gwałt sobie czynili, począłem się sam najpierwszy z siebie śmiać, oni mi dopomogli sowicie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.