Herod-baba/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Herod-baba |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bażantarnią zwał się lasek, z którego późniéj przepyszny wielki ogród królewski zrobiono... Jak cała okolica ta niegdyś starą puszczą okryta, w któréj odwieczne dęby panowały — Bażantarnia miejscami gąszcze miała nieprzetrzebione jeszcze, z pośrodka których majestatyczne kolumnami strzelały buki, sosny, graby i lipy... Gdzie niegdzie zielona łączka śmiała się szmaragdowym kobiercem wśród posępnego lasu gęstwiny, Był to bór jeszcze pomnący Łużyczan czasy, gdy niemiecki zabór nie tknął nadłabańskich brzegów. Już naówczas z rozkazu Augusta w pośrodku rozpoczęto myśliwski pałacyk budować i zdobić, już stały domki dla różnych osóbek stawiane które, w tych cieniach ukryć się starano. Po bokach wszakże... puszcza była prawie nietknięta i drożynami wijącemi się kapryśnie poprzecinana. Dość tu było i aż nadto miejsca na rycerskie szermierki dworzan Augusta, zresztą do bojowania nie skorych... Pojedynkowano się dla popisu z konieczności, by honor zaspokoić i pochwalić się zręczném pchnięciem, ale nigdy śmiertelnie. Z uśmiechem jechał każdy na spotkanie, a weselszy jeszcze powracał.
Nikt też nie zważał na to, gdy nazajutrz rano przez zaroszone trawy i krzaki kilku ichmościów z pistoletami i szablami wcisnęło się na oddaloną łączkę za Bażantarnią. Pierwszy, który się tu zjawił był Zygmuś, do pistoletów i pałasza tak pochopny jak do innych szaleństw... a teraz pragnący zemsty i rozzłoszczony śmiertelnie. Strzelał on dobrze a bił się przedziwnie. Nie zliczyć było poobcinanych przez niego. Dziemba mu towarzyszył, niewyspany, żółty, smutny i mruczący, że go całą noc zmora dusiła. Zygmunt darować mu nie mógł wczorajszego ujścia z placu... łajał go, ale że innego nikogo nie miał, posługiwać się nim musiał. Za drugiego drużbę służył Niemiec, który biernie się zachowywał i z tyłu trzymał.
Wkrótce po nich Trzaska, Borodzicz i dwóch ichmościów ze dworu wojewody, Rzesiński i Kownacki nadjechali konno z dwoma czeladzi, dla trzymania koni. Tętent z daleka ich oznajmił, Zygmusiowi, oczy zajaśniały i ręce zadrgały, wyprostował się, potarł czoło.
— W to mi graj! zawołał i świstać począł.
Tymczasem pistolety opatrywał i skałkę krzesiwem nabijał...
Tamci zsiedli z koni... pozdrowiono się z daleka, Rzesiński poszedł do Dziemby, poszeptali coś z sobą.. Trzaska się wysunął pierwszy... nie dając Borodziczowi wystąpić — o mało się o to nie zwadzili.
Gdy się szlachta chciała dla nabrania apetytu i puszczenia sobie krwi ściąć trochę w szabelki, szli wówczas pieszo przeciwnicy na siebie, — ale na prawdziwe spotkanie, na życie lub śmierć, o wielką honoru obrazę, — do boju „na rękę“ wyzwany wyjeżdżał konno z pistoletami, dopiero gdy strzały wymieniono napróżno, walczono siedząc na koniach, jak na wojnie, orężem białym, póki sił stało. I tu więc przeciwnicy wystąpili na koniach... Zygmunt miał karego wychowańca, wychudzonego drogą i skąpym owsem saskim, ale zwinnego i ognistego... Trzaska szpaka żelaznego, przysadzistego, grubego, — konia niepokaźnego, lecz z którym dobry jeździec co chciał mógł zrobić.
Stanęli z dala i mieli jechać ku sobie, strzelając gdy im fantazya przyjdzie, bo spotkania ówczesne tak niewolniczo jak dziś ograniczane nie były.
Na bladéj twarzy Zygmusia znać było zajadłość wielką, hamowaną tylko, aby zemście nie stanęła na zawadzie.
Trzaska był na oko spokojny, chłodny, lecz z pod brwi skry mu się sypały, gdy na przeciwnika spoglądał...
Konie naprzód stępo iść zaczęły ku sobie, oba dobyli pistoletów, Zygmunt pierwszy mierzyć zaczął... za nim Trzaska... Trzymali się oba na celu wiodąc konie, które uszami strzygły — i łbami rzucały, gdy Piętka pochyliwszy się nieco strzelił... podniósł się na strzemionach, by z za dymu zobaczyć czy trafił, ale Trzaska nieruchomy siedział na koniu. Czaple tylko pióro od czapki ustrzelone precz poleciało. Strzelił i pan Seweryn, kula świsnęła mimo uszu Piętki, który się w głos rozśmiał... Stali od siebie na kilkanaście kroków, i jakby się zmówili, dobyli razem z olster pistoletów na nowo, rzuciwszy wystrzelone... Konie przystanęły, kary się zarył tylnemi nogami, prychał i naprzód iść nie chciał, parę razy spiął się dęba, opadł, łeb między nogi spuścił i krwawemi oczyma przed siebie patrzał.
Dwaj przeciwnicy mierzyli znowu... i Zygmunt z Trzaską strzelili prawie razem... koń Piętki zwinął się i padł na przednie nogi, a pan jego zeskoczył... Trzaska zachwiał się i padł... ranny był w bok...
Zygmuntowi nic się nie stało; cało wyszedłszy, konia nogą kopnął i śmiać się począł.
— A toć to nie koniec! pochwycił biegnąc Borodzicz... na miłość bożą — ja swojego nie daruję. My z sobą dawno mamy na pieńku, panie Zygmuncie, a i za przyjaciela Trzaskę... coś się mu należy.
— A! proszę! proszę! zaśmiał się Piętka: choćby trzem jeszcze to służę...
Tym czasem odnoszono Seweryna, który słowa nie pisnął, ani jęku nie wydał... Krew mu się lała z boku, chustą ją tylko zakładał.
— A no, nic! zawołał ranę naprędce opatrując Rzesiński — bo naówczas szlachcic każdy cyrulikiem był do ran, tyle ich opatrywać musiano: — nic!... trochę mięsa kula wyrwała, ale poszła sobie precz.. byle krew zatamować... zgoi się to za parę tygodni!
Podano konia drugiego Zygmusiowi z pod Dziemby.
Chciano w głąb zanieść Trzaskę, aby go na murawie położyć wygodniéj, ale się nie dał: — Niech że się ja popatrzę! zawołał — toć mi się chyba należy.
Właśnie ci do strzemion się mieli — Borodzicz człek pobożny; przed koniem krzyż zrobił, i sam się przeżegnał, na kulbakę skoczył i już pistolet podniósł... Zygmuś coś pogwizdywał...
Koni obu ani było napędzić, czy je strzały nastraszyły, czy wrzawa, żachały się, rzucały w stronę, na siebie iść nie chciały. Borodzicz ostrogi wpił w boki swojemu, dwa razy z nim skoczył i osiadł w miejscu... Zygmusiowy głową nazad skręcił — ani sposobu go zbić na drogę... W czasie tego borykania z końmi, Trzaska krzyczał zniecierpliwiony: — Puszczaj mu cugle! nie zrywaj!
Gdy Borodzicz usłuchał, koń wreszcie trzęsąc się cały skoczył naprzód... Zygmunt swego głowę mu w górę poddarłszy zmusił też ruszyć z miejsca... wzięli się zaraz do pistoletów.
Zygmuncie, zawołał Borodzicz — westchnij do Boga... czuję, że twoja ostatnia godzina wybiła...
Słów tych domawiając nim tamten śmiechu głośnego dokończył, strzelił pan Gracyan... Zygmunt siedział na koniu... ale też przewalił się na krzyże, do góry ręce mu się podniosły i osunął się na ziemię, a koń wyrwał się z pod niego i czwałem popędził w las... Przyskoczył zaraz Dziemba i Borodzicz sam i Rzesiński do Piętki, któremu już krew usty buchała...
Kula przeszyła płuca, weszła gdzieś snadź aż pod krzyże i tam utkwiła. Rana była śmiertelna... Piętka jednakże dyszał, oczyma obracał i niecierpliwie ręką za piersi się rwał... Widok jego wszystek gniew, jaki gdzie jeszcze w piersi wrzał, uśmierzył; przystąpili wszyscy razem do ratunku... do narady co zrobić z jednym i drugim...
— Tylko wy o mnie wcale nie myślcie — rzekł stolnikiewicz — ja tam o swój bok się nie troszczę... dolezę do miasta jakkolwiek to się i wyliżę. Gorzéj z tym... bo go pono prędko trzeba nieść, aby ksiądz go choć na śmierć wydysponował...
— A mówiłem! ręce łamiąc dodał Borodzicz — czułem, że mi przeznaczono go zabić — i wiem czemu!! wiem czemu!! Od swego losu nikt się nie wywinie... Nie mogło inaczéj być!...
Dziemba i Kownacki pobiegli do dworku leśniczego, aby noszów dostać lub materaca dla Zygmunta...
Czas naglił... ratunek może był jeszcze jaki, lecz na to trzeba było doktora, któryby ranę opatrzył, kulę wyjął, i krew płynącą zatamować umiał. Jeden z czeladzi siadł na koń do miasta, aby doktora przywieźć.. tymczasem krzątano się w miejscu z jaką taką pomocą. Chory był nieprzytomny, kiedy niekiedy wyrywał się z piersi jego jęk stłumiony, zębami zgrzytał, a odzież rwał... porywał się i opadał bezsilny...
Trzaska tymczasem chusty zebrawszy jakie mógł, sam już się przepasywał, aby krew uchodzącą zawiązać.
Borodzicz był ciągle przy Zygmuncie... stał, patrzał nań i łzy mu się kręciły. Tak godzina upłynęła prawie, z miasta nie było nikogo... Trzaska zabierając jednego ze sług, powlókł się powoli opierając na nim... reszta pozostała przy Piętce. Z tego krew płynęła niemal strumieniem, całe to miejsce gdzie leżał, trawa, kobierzec, bielizna w niéj się spławiły.
Już było około jedenastéj, gdy od miasta zaturkotało: jechał ksiądz Brzeski, wikaryusz królewski, na jednym wozie z doktorem dworskim konsyliarzem Szwarcem.
Ledwie zsiadłszy pośpieszył ku Piętce, popatrzał nań, na krew rozlaną, i głową wahać począł.. Podniesiono rannego i suknie na nim dla pośpiechu porozcinano... Doktór macał, patrzał, myślał — ale słowa nie mówił... dopóki kuli w krzyżach gdzieś nie namacawszy, nie ciął skóry i nie wyjął jéj... Bandaże miał w kieszeni; flaszek kilka i różne ingredyencye... W czasie tych operacyj Piętka oczy otworzył, jęknął... zresztą z zaciętemi usty milczał.
Borodzicz radby był spytać doktora lecz konsyliarz Schwarz mówił tylko po niemiecku, a do rozmowy wcale nie zdawał się być pochopny. Ksiądz Brzeski chcąc korzystać z pierwszéj chwili... ukląkł z drugiéj strony rannego i z cicha ku uchu jego szeptać począł modlitwę.. aby w nim myśl pobożną obudzić. Z wolna otworzyły się na ten szmer powieki, popatrzał na księdza długo i rękę uniósł chcąc się przeżegnać... niedokończył znaku krzyża... oczy się zamknęły, ręka bezsilna opadła... oddech w piersiach słychać było jeszcze i choć twarz śmiertelna okrywała bladość... żył wszakże. Ksiądz Brzeski spojrzał na konsyliarza takim wzrokiem, jakby się pytał — słów niepotrzebowali — doktor Szwarc głową, oczyma i ramionami pokazał, iż nic stanowczego powiedzieć nie może.
Była więc iskierka nadziei.
Sam doktor na przygotowanym ułożył go materacu, przepisał jak ludzie nieść mieli z ostrożnością — i smutny pochód dobiwszy się do szerokiéj drogi najprostszą skierował się ku miastu.