Henryk Heine. W 50-letnią rocznicę śmierci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Stefan Krzywoszewski
Tytuł Henryk Heine. W 50-letnią rocznicę śmierci
Pochodzenie Świat R. I Nr. 8, 24 luty 1906
Redaktor Stefan Krzywoszewski
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1906
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

HENRYK HEINE.
W 50-letnią rocznicę śmierci.


Za życia mówiono o nim, że jest najbardziej francuzem z pośród niemców. I Paryż przytulił jego szczątki doczesne. Na cmentarzu Montmartre stoi pomnik dość skromny, lecz niemal zawsze świeżem kwieciem przybrany. Rodaczki poety, odwiedzające Paryż, nie zapominają o jego grobie. Znoszą fiołki i róże, i białe konwalie. On patrzy smutnemi oczyma z wysokiego cokółu, na martwych ustach igra uśmiech wpół ironiczny, wpół rozrzewniony. Gdyby się stał cud, gdyby te martwe usta przemówiły, w świat poleciałaby piosenka, w której poeta śmiałby się ze swego wzruszenia, z siebie samego i z tych „sentymentalnych“ niemeczek, co aż na wzgórza Montmartre'u, dla oddania mu hołdu, zawędrowały.
Tym razem jednak może byłby względniejszy dla owego sentymentalizmu niemieckiego, który tak nielitościwie przedrwiwał. A może przeciwnie. Bo w genialnym pieśniarzu i niezrównanym felietoniście próżnoby szukać konsekwencyi. On sam szukał przedewszystkiem dowcipu. Dla dobrego dowcipu gotów był poświęcić wszystko. Sam o sobie powiedział kiedyś, że: „nie zawachałby się zamienić złego zęba na złe sumienie”. Zęby jego były ostre i kąsały do krwi. Sumienia nie miał i było mu z tem do twarzy. Smagał szyderstwem na prawo i lewo, „bynajmniej nie w celu wydobycia na jaw prawdy, lecz raczej dla wyłącznego zadowolenia płynącego z obdzierania ze skóry i popisywania się zręcznością“ (Klaczko). Uderzał bezustannie w brzękadła trefnisia, a równocześnie z głębin duszy odzywała się nuta wielkiej tęsknoty, bólu i żalu. Może śmiał się — jak Figaro — dla tego, żeby nie płakać. Miał odwagę swoich przekonań, lecz przekonania zmieniał równie często, jak rękawiczki. Nie lękał się drwić z tego wieczorem, co rano jeszcze wynosił pod niebiosa. Wystarczyło mu, gdy biedny krawiec Weitling wyciągnął doń twardą, spracowaną dłoń i nazwał bratem, aby nabrać wstrętu do republikańskich ideałów równości i braterstwa. Niemniej krótkie były jego zaloty do socyalizmu. Nienawidził wszystkiego, co było szarem, powszedniem i małostkowem. Był czcicielem siły i potęgi; kultowi dla Napoleona nie sprzeniewierzył się nigdy.
W nim samym siły ani potęgi nie było. Była natomiast wielka moc uczucia i wrażliwość niesłychanie subtelna. Dawał im wyraz w swych pieśniach ze zdumiewającem wirtuozowstwem formy i z wdziękiem, w literaturze niemieckiej niebywałym. I choć Niemcy, niezdolni zapomnieć jego szyderstw, dotychczas opierają się wzniesieniu mu pomnika w ojczyźnie niemieckiej, pieśni Heinego stały się najwymowniejszym pomnikiem jego sławy. Pół wieku minęło od śmierci twórcy. Czas nie zmógł, ani nawet naruszył wartości jego pieśni, kaprysy mody literackiej okazały się wobec nich bezwładnemi. Starzy i młodzi z pamięci powtarzają te rymy i powtarzać je będą jeszcze długo.
„Poważni“ publicyści (należy do nich nawet umysł tak głęboki i bystry, jak Klaczko) nie mogli darować Heinemu zjadliwych szyderstw i niesprawiedliwych sądów. Padały na niego gromy we Francyi, i w Niemczech, i w Polsce. Bo Heine znał Królestwo Kongresowe, odwiedził je w 1822 r. i choć tragiczne losy narodu polskiego wzruszyły go do żywego, choć kobiety polskie zachwyt w nim nieciły, to jednak nie mógł się powstrzymać od wyszydzenia Waschlapskich i Krapulińskich. Mamyż to na wieki wymawiać jego pamięci? Zaliż łaskawiej obchodził się z rodowitą i z przybraną ojczyzną — z Niemcami i Francyą? Skoro napadał na cały świat, dla czegóż miał dla Polaków uczynić wyjątek?
Rozróżnić zresztą trzeba w jednej osobie genialnego pieśniarza i satyryka, równie niemiłosiernego jak niesprawiedliwego w swem szyderstwie. Na pismach satyryka niezatarte piętno wycisnęło semickie pochodzenie Heinego. Naród, pozbawiony ojczyzny, oderwany od ziemi rodzinnej, musi, niby roślina, wegetująca w warunkach anormalnych, wydawać owoce cierpkie, niekiedy trujące. Siła żywiołowa, gdy nie może być zapładniającą i twórczą, staje się czasem niszczącą. W Heinem jednoczyły się w bezładnym amalgamacie niepospolite zalety i niebezpieczne wady umysłowości semickiej. Twórczości jego brakło tej idei przewodniej, jaką daje miłość własnego kraju, bezgraniczne ukochanie ideałów i celów własnego narodu. I dla tego Heine musi poprzestać na dostojnej sławie genialnego pieśniarza, gdy w innych warunkach mógł był, może, utrwalić swe imię w dziejach literatury, jako wielki poeta.

Stef. Krz.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Krzywoszewski.