Grób rodziny Reichstalów/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grób rodziny Reichstalów |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
GRÓB RODZINY REICHSTALÓW.
POWIEŚĆ ORYGINALNA.
Z DZIEJÓW WOJNY TRZYDZIESTOLETNIEJ.
|
Skropione jutrzenki łezką,
Jako mgła lekka, tak lekkie stroje,
Obwiały postać niebieską.
Tydzień już był upłynął od bitwy wygranej pod Pragą 8-go listopada 1620 roku przez Maksymiliana księcia Bawarskiego nad Fryderykiem V., palatynem Renu. — Wojsko cesarskie zwycięskie i uradowane z nadziei odpocznienia po trudach wojennych rozgościło się po całych Czechach. — Rozmaite jego oddziały pod dowództwem Tillego ścigały broniących się jeszcze protestantów, inne zaś rabowały miasto, żadnego im niestawiające oporu. Niektóre pułki rozłożyły się po miasteczkach pobliskich Pragi; między tymi był pułk hr. Wallensteina, który stanął w Egrze. Najświetniej on swoją waleczność okazał w bitwie pod Pragą, a zachęcony przez młodego i męstwem pałającego dowódzcę, najbardziej się do zwycięstwa przyłożył. Po wygranej dostał rozkaz zajęcia miasta Egry i tam w największej spokojności i porządku się zachował. Żeby dać poznać ówczesny stan rzeczy, przytoczymy tu rozmowę dwóch żołnierzy stojących przed domem, w którym mieszkał ich młody pułkownik hrabia Wallenstein.
— Do milion szatanów, Maksie — rzekł z nich jeden młody i żywy, — muszę lecieć teraz, kiedy już się ściemnia i deszcz padać zaczyna, do tego dyabła czyli uczonego, astrologa, czyli alchimisty, jak tu go nazywają. Niech go czarny myśliwiec lub upiór porwie; nasz dowódzca upodobał go sobie, muszę lecieć.
— Nie masz czego tak narzekać — odparł drugi, nad którego ustami już się wąs siwy zakręcał; — ja muszę całą noc tu stać i znosić pod tym dziurawym płaszczem niepogody i słoty. Zniósłbym to jeszcze, wytrzymałbym i deszcze i śniegi, nie zważałbym na wodę lecącą z tych czarnych chmur, jakem i na kule nie zważał, gdyby pułkownik pozwolił nam, starym zwyczajem, porabować trochę. Ale od czasu, a już będzie tydzień, jak tu stoimy, ani zdobyczy, ani łupów nie widzę; nie ma nawet nadziei. Nie tak do pioruna zdarzało się dawniej. Pamiętam w wojnie z Turkami, pamiętam przeszłego roku kiedy służyłem pod Tillim, ah, to rozkosz była, to uciecha! Przybyliśmy do wsi lub miasta; prędko ognia, prędzej pochodni; zapaliliśmy, wywróciliśmy, zburzyliśmy, złupiliśmy i dalej na nieprzyjaciół. Tak bywało, a teraz pod tym Wallensteinem i bić się trzeba i nie można rabować. Prorokuję, nic z niego nie będzie; bo pierwsza cnota żołnierza jest nie przymrużać oczu, kiedy kula leci, a druga, dobrze rabować.
— Alboż to Wallenstein nigdy nie rabował? — rzekł młody — nie znasz go chyba; prawda, niedawno pod nim służysz, ale zaręczam ci, że przedtem większego nie było rabusia. Ale ten dyabeł, czy astrolog, ten czarownik zawrócił mu głowę gwiazdami i mnóstwem rzeczy, których nie rozumiem.
— Młodyś jeszcze, Walterze, nie znasz świata. Nie gwiazdy, choć dosyć w nie wierzy nasz pułkownik, tam go przyciągają, ale czarne oczy córki astrologa.
— Nie może być, to niepodobne do niego, taki dumny.
— Wierz, Walterze, słowom starca. Jeśli to miasto jeszcze nie spłonęło, dzięki powinni złożyć jego mieszkańcy astrologowi lub raczej jego córce.
— Ale z czemże cię posyła pułkownik?
— Kazał powiedzieć, że dzisiaj, nawet niezadługo, przyjedzie odwiedzić astrologa.
— Czyli jego córkę? — dodał Maks z uśmiechem, pokazującym radość z docieczenia tajemnicy, — idź więc, spiesz się, bo Wallenstein nie lubi, kiedy nie spełniają żwawo jego rozkazów.
— Żegnam cię — rzekł młody żołnierz, i wśród lejącego deszczu wyleciał szybkim krokiem z dziedzińca. Szedł między dwoma rzędami wysokich domów, z których potoki wody spływały. Ale im mocniejszy był wicher, im gwałtowniejszy deszcz padał, z tem większą siłą opierał się Walter wzburzonym żywiołom i mężne stawiał im czoło. W prędkim biegu rozmiękła ziemia, bo jeszcze wtenczas bruk nie zdobił miasta Egry, okrywała płaszcz i buty żołnierza, ale nie zważał na to i wśród błota pędził jak strzała do domu alchimisty. Przeszedł kilka ciasnych i krętych ulic i przybył do stóp wzgórka, na którym się wznosił dom nizki, ale tak długi, że wziąć by go można z początku za obszerny pałac. Znikało jednak to złudzenie za zbliżeniem się do niego. Jedna część zupełnie była pusta, okna bez szyb a nieliczne kawałki szkła pod niemi leżące dowodziły, że już wiatr rozwiał inne na wszystkie strony. Belki niedobrze spojone uginały się pod wichrem, a deszcz rzęsisty dokonywał dzieła niedbałości i czasu. Druga jednak strona w lepszym była stanie, a nawet gdzieniegdzie spostrzegano ozdoby. Ganek podpierały cztery kręcone kolumny na wzór świątyni Salomona, nad nim wznosiła się kula ziemska, miedzianemi zdobna kołami których płowy kolor już się był na ciemnozielony zamienił.
Wysoka wieża z cegieł rozmaicie pomalowanych dopełniła dziwacznego obrazu, który rozśmieszał Waltera, ile razy tamtędy przechodził. Wszedł więc do budynku środkowego i przez kilka kurytarzów dostał się do pokoju astrologa. Dwie lampy oświecały szeroką komnatę, ale ich światło z trudnością się przedzierało przez gęsty dym, który dopiero się zmniejszył, kiedy Walter drzwi otworzył. Ogromne szafy z półkami opierały się o ściany pokoju, na nich leżały szklanne banie i naczynia wszelkiego rodzaju, to z gliny, to z kruszcu wyrabiane. Nad szafami zaś wisiały, jakby trofea nauki, czaszki i kościotrupy zwierząt i ludzi obok różnokształtnych narzędzi. W głębi, pod zaginającem się sklepieniem, stały na wysokim, kominie misy i miednice, piecyki i retorty, gdzieniegdzie porozrzucane żarzące się węgle, flaszki różnokolorowych płynów pełne, sztaby żelaza i miedzi. W środku obszernej komnaty był szeroki stół pokryty księgami rozmaitej wielkości. Na jego środku stały dwa globy ziemi. Na około nich przypatrzeć się można było rozłożonym cyrklom, szkiełkom, medalom. Na obu końcach stołu dwie trupie głowy strzegły leżących na nim skarbów, a między niemi wznosił się mały szkielet z kości słoniowej, który trzymał srebrną lampę w oschłej prawicy. Bladawe jej promienie zlewały się na twarz starca siedzącego przy stole. Liczne zmarszczki na czole, śnieżne włosy i krótka biała broda, dowodziły wieku sędziwego. Wpatrując się w niego, znać jednak było żywość bystrego wzroku, zatopionego w tej chwili w księdze zamykającej dziwaczne obrazy i rozliczne systematy astronomów starożytnych. Ubiór jego składał się z szerokiej sukni podszytej połyskującem futrem, a mała aksamitna czapka okrywała mu głowę. W jednej ręce trzymał cyrkiel roztwarty, a drugą opierał się na długim teleskopie, który był daleki jeszcze od tegoczesnej doskonałości.
Blizko niego na krześle, dwoma sfinksami miedzianemi podpieranem, siedziała niewiasta wysokiej kibici i kształtnej postawy.
Zdawało się, że dopiero osiemnasta wiosna jej bladawe skronie uwieńcza, ogień młodości, ogień do błyskawicy podobny, świetniał w jej czarnych oczach, ukrytych pod długiemi rzęsy, a smutek po nadobnych licach rozlany, bladość zamieniająca na lilie, róże kwitnące niegdyś na twarzy, wydawały uczucie zbolałego serca. — Jej włosy w wijących się splotach spadały naokoło szyi otoczonej pięknie wyszytą chustką. — Biała wstążka otaczała głowę. Lekka suknia w spływających fałdach zlewała się na ziemię, a niebieska przepaska ściskała dziewicę. — Sprzączka złota, grzebień błyszczący się srebrem, dopełniały pięknego ubioru. — Trzymała w ręku małą książkę. — Jej piękne oczy szybko ją przebiegły, ale zadziwiłby się każdy, widząc, że dzieło czytane przez osiemnastoletnią dziewicę było rozprawą o śmierci, niedawno wydaną przez pewnego protestanta i dowodzącą, że nie jest zbrodnią zginąć z własnej ręki, żeby uniknąć hańby lub nieszczęścia. Za ukazaniem się Waltera podniósł się astrolog i znowu zagłębił się w myślach. — Dziewica opuściła na jego widok książkę, i jakby wryta czekała, aż żołnierz przemówi, tak jak obwiniony czeka na czytanie swego wyroku.
— Na wszystkich dyablów piekła, lub jeśli pani się bardziej podoba, na wszystkich aniołów Nieba — rzekł Walter, — słowo daję, że łatwiej się dostać do nieprzyjacielskiego zamku, niż do waszego domu. Słuchajże, mości, nie wiem szczerze, jak cię nazwać, mości astrologu czy alchimisto, czy też mości uczony, postaw kogo na warcie, żeby otwierał drzwi pukającym, ale dzisiejszej nocy nie potrzeba tego, bo bramy waszego pałacu wszystkie teraz stoją otworem.
— Jakto? — obudzając się jakby ze snu, krzyknął alchimista. — Jakto? co chcesz, cóż rozumiesz przez te słowa?
— Rozumiem to — odparł Walter, — że wybiłem drzwi tym mieczem, i uderzył z pewnym rodzajem dumy o rękojeść miecza.
— Ale niewielka szkoda, bo już były na pól zgniłe, a kiedy nowe sprawisz, wiatr nie tak łatwy będzie miał przystęp. — Zresztą hr. Wallenstein, nasz pułkownik, przysyła mnie z doniesieniem, że tu zaraz sam przybędzie.
Pułkownik Wallenstein — powtórzył alchimista, — dobrze, czekam na niego; otworem mu stoją te przybytki nauk, te skarby zebrane moją pracą, niezmordowanem przez czterdzieści lat staraniem. — Użyczę mu mojego światła, nauczę poznawać gwiazdy, słuch jego przyzwyczaję do harmonii sfer niebieskich, rozłożę przed jego oczyma promienie słońca, pokażę mu pierwiastki wszystkiego — nic mu nie utaję. — Wszystko, co wiem, jego będzie, wszystko, co mam, oddam jemu.
— Nie, nigdy to być nie może! — wyrzekła wtenczas głębokiego smutku głosem dziewica. — Ojcze...
— Dobrze, dobrze, to są niedorzeczności, które, mam nadzieję że wyjdą ci z głowy, moja Minno.
Powstawszy, odchodziła dziewica, kiedy ojciec kazał jej siąść przy sobie — a potem rzekł do Waltera: Powiedz pułkownikowi, że go czekam z radością w sercu.
— Kochane moje dziecię, ulubiona Minno, córko najdroższa — rzekł astrolog do dziewicy po wyjściu Waltera, — już temu trzeci dzień upływa, jak książę Lichtenstein, znając moją obszerną naukę, przysłał mi kamień, którego nazwiska nie wiedział, i prosił, bym doszedł przez moje wiadomości, z jakich części się składa i jakie jego imię. Włożywszy go w miedziane naczynie, zacząłem ogrzewać, ale ogień mały nie pomógł, większy roznieciłem. — Ale kamień jeszcze się nie chciał rozkładać, wtenczas dobyłem ostatnich sił alchemii, nareszcie zwyciężyłem przyrodzenie. Podobnież, Minno, teraz nie chcesz ustąpić; gardzisz ręką Wallensteina, gardzisz jego ofiarą, ale kiedy lepiej go poznasz, zmiękczysz się. — Umie on także skrytemi miłości drogi ująć sobie serce, i równie jak ja z tym kamieniem, on coraz bardziej nalegając, prosząc, coraz bardziej odkrywając tobie swoje zalety, cnoty, bogactwa, zniewoli cie do ślubu. — A nakoniec pomyśl, Minno, że ta nadzieja jest całem mojem szczęściem.
Tu zamilkł alchimista i czekał odpowiedzi córki. Ale żadne słowo z jej wdzięcznych ust nie wyszło. Promień tylko lampy odbił się o łzę w jej czarnem oku.
— Nic nie mówisz? — znów ozwał się astrolog — nic nie odpowiadasz? Nicże więc cię wzruszyć, nicże przekonać nie zdoła? A więc ostatniego już się chwycę sposobu. Słuchaj, córko, słuchaj. Gwiazdy, te narzędzia woli Boskiej, te oznaki jej gniewu lub dobroci, rozkazują ci oddać rękę hrabiemu Wallenstein. Ty i on pod jedną gwiazdą urodziliście się. — Wasz los jest nierozdzielnym. Nie, rzekł ojciec, nie względy ziemskie przeznaczyły cię jemu od urodzenia, ale same niebiosa, ale Bóg wszechmogący. — To mówiąc, podał jej papier, na którym wyciągnął jej i Wallensteina horoskop. Wyobraził tam planetę wspólnego obu, i wiele innych porobił znaków mających przekonać dziewicę. Rzuciła mimo woli na papier smętne oko i położyła go po chwili na stół. Obraził się tem jej ojciec.
— Czy za nic nie masz — rzekł, — mojej nauki? czy sądzisz, że słaba wola dziecka może zmienić niebios wyroki i naruszyć postanowienie Boskie? Los nami rządzi i jemu podlegamy. Twoje łzy ani jęki go nie zmiękczą. Przynosi ci Wallenstein w darze sławne imię, mężną prawicę i chwałę w bitwach nabytą. Gwiazdy zgadzają się na wasze zamęźcie a ty odmawiasz. Uważaj, córko, same gwiazdy... — Tu jest najpierwsza gwiazda — przerwała Minna, wskazując serce.
— A więc to serce nie chce Wallensteina?
— Nie chce, nie cierpi, nienawidzi, znieść nie może. Nigdy jego żoną nie będę.
— Smucisz mnie swoim uporem, kochana córko.
— Drogi ojcze! — odpowiedziała Minna, — życie bym dała dla ciebie. Ale za wielką jest ofiara pójść za Wallensteina. Znam tego człowieka, duma i zemsta panują w jego umyśle, a tymczasowa miłość prędko ustępuje tym dwom namiętnościom. — Nigdy z nim szczęśliwą nie będę.
— Będziesz, będziesz, Minno. Poznaj go lepiej! — Musisz być jego żoną.
Nie odpowiedziała już dziewica, ale jej oczy mówiły, że wolałaby umrzeć, nić połączyć się z Wallensteinem.
Wtem wszedł do pokoju mąż wysokiego wzrostu. Kapelusz strusiemi ocieniony pióry okrywał mu głowę. Na pół odwinięty płaszcz, srebrną klamrą spięty, odkrywał bogaty ubiór hiszpański. Szpada, na której rękojeści wyrabiane były ze złota herby rodziny Wallensteinów, strzegła jego boku. Twarz, potem oblana i żywym rumieńcem okryta, dowodziła, że się spieszył ujrzeć cel swoich pragnień i miłości. Wysokie czoło, na którem rudawe unosiły się włosy, wielką duszę oznaczało. Oczy błyszczały świetnym ogniem, który się podwoił za ujrzeniem Minny. Wyraz wytrwałości w zamiarach i męstwa rozlany był po całej twarzy. Ale razem znać było na niej nienasyconą dumę. Gwałtowne namiętności często rozrywające jego serce — wyryły swe piętno na bladych zwyczajnie licach i zatarły znaki młodości. Liczył bowiem wtenczas hrabia Wallenstein dopiero trzydzieści kilka lat.
Przybliżył się do stołu i zatrzymał odchodzącą Minnę, zdjął kapelusz i usiadł naprzeciwko astrologa. Oczy jego zwracały się ciągle na dziewicę, ale nikt nie przerwał przez długi czas milczenia. Nareszcie powstał alchimista i poważnym rzekł głosem:
— Błogosławię was i życzę jak najdłuższego szczęścia. — To mówiąc, rozciągnął nad nimi swoje ręce, i wzniósł oczy do Nieba, jak gdyby chciał wezwać jego łaski i opatrzności nad osobami tak drogiemi.
Uradowany Wallenstein, porwał się z krzesła i wziął rękę Minny. Ale dziewica odwróciła łzawe oko i w rozpaczy mocnym wyrzekła głosem:
— Nie masz, nie będziesz miał nigdy mego serca. Przymuszą mnie być twoją żoną, ale czyż miło ci będzie pędzić życie z niewiastą, która cię niecierpi i nienawidzi?
Na to zapytanie stanął Wallenstein jak wryty, i najgwałtowniejsza namiętność zawrzała w jego duszy. Smutek i gniew, miłość i wściekłość napełniały jego serce, nareszcie:
— Nieczuła Minno — rzekł, — chcesz mojej śmierci, bo bez ciebie żyć nie mogę.
A po chwili silnym zawołał głosem:
— Mówisz, że mnie poznałaś. Nie, nie znasz, nie znasz jeszcze gniewu Wallensteina. Jedno moje skinienie może ciebie i twego ojca w proch zamienić. A nie myśl, żeby to były próżne słowa. Zapytaj się Czech całych, a odpowiedzą, że zemsta Wallensteina wszystko pożera. Moja miłość dla ciebie jest bez granic, ale kiedy zemsta zajmie jej miejsce, Niebo samo, sam Bóg nie wstrzyma mojej prawicy.
— Minno! każe ci ojciec usłuchać próśb Wallensteina — zawołał alchimista, — nie stawaj się naszej zguby przyczyną.
— Minno! — krzyknął Wallenstein, zbliżył się do dziewicy i pałasz złożył przed jej stopami — nie odmawiaj tej ofiary, przyjmij tę szablę, dopóki leży przed tobą, nie czekaj, aż podniesie ją mściwa prawica. Oddaję się tobie. Ja, hrabia Wallenstein, ja, któremu gwiazdy przepowiedziały zawód najświetniejszy, którego męstwo w tysiącznych już się wsławiło walkach, ja, przed którym kiedyś cały świat, wojska i kraje drżeć będą, przychodzę prosić cię i błagać, byś zwróciła łaskawe na mnie spojrzenie. A za to ci obiecuję szczęście i zaszczyty bez granic.
Tu stanął Wallenstein, rozjaśniło się jego czoło i porwawszy szablę, wyjął ją z pochwy, wyniósł do góry.
— Tak, zaszczyty! obiecuję ci królestwa i państwa, hołd ci złożą dumne pany. Ten miecz kiedyś zabłyśnie nad wszystkiemi Europy koronami, wzniesie się nad wszystkich tronu mocarzów. Na jego widok cesarze zbledną i przed nim uniżać się będą. I możesz się jeszcze wahać, o Minno. Możesz jeszcze gardzić mojemi ofiary? — Takim sposobem przepowiadał Wallenstein przyszłe swoje losy wieszczym duchem. W największem uniesieniu zdawało mu się, że już widzi świat cały klęczący przed sobą. Nie wątpił już, że Minna przystanie na jego żądania.
Okropnem było położenie dziewicy.
Z jednej strony widziała ojca proszącego, błagającego, z drugiej człowieka, którego namiętności żadnej tamy nie znały, i w którego sercu szeroko panowała zemsta. Pewną była, że odmówienie ręki Wallensteina, będzie wyrokiem śmierci i zguby, nie tylko dla niej, ale i dla ojca i dla wszystkich mieszkańców Egry.
Urodziła się Minna z pięknemi przymioty, z sercem czułem na męki innych, ale jej dusza nie miała tej mocy, której trzeba na poświęcenie się wiecznym cierpieniom i boleściom, żeby ratować i zapewnić szczęście drugich. Przekonała się z czynów i słów Wallensteina, że sercu jego prawdziwa miłość niedostępną była. Że jedna w nim tylko władała duma i pycha, niczem niewstrzymana, żadną przeszkodą, żadnym niezrażona oporem. A pędzić życie z takim człowiekiem, zdawało się jej, że to jest zamienić złudzenie i błogie chwile młodości na męczarnie bezdennego piekła. Wtem nowy zamiar urodził się w jej myśli, zbliżyła się do rycerza i słabym ozwała się głosem:
— Wallensteinie, jeśli prawdziwie mnie kochasz, uczyń zadość mojej prośbie, poczekaj jeszcze tydzień, a po jego upłynieniu, przysięgam, że nigdy mojej ręki innemu nie oddam jak tobie.
— Nie, to być nie może — krzyknął alchimista.
— Minno — rzekł Wallenstein, — zezwalam na twoje żądanie i, żeby dowieść ci mojej miłości i poświęcenia bez granic, jeszcze tydzień jeden w najsroższej niepewności dla mnie upłynie, ale potem żadna władza Boska ani ludzka nie zdoła mnie wstrzymać.
Po tych słowach oddaliła się dziewica.
Astrolog przez chwilę stał niewzruszony, nareszcie wziął swój teleskop, porwał Wallensteina za rękę i spiesznym krokiem zaprowadził go na wysoką wieżę, z której zwykł był wpatrywać się w niebo i uważać bieg światów.
Ustala burza, księżyc wydobył się z za chmur, powoli ustępujących z Nieba jak pobite wojska, których męstwo jeszcze nie ostygło, zwolna z pola krwawych mordów się cofają.
Zachodnia część Nieba błyszczała rozsypanemi gwiazdy. Całe miasto u stóp wzgórka leżące ukazało się Wallensteinowi w cichości i milczeniu nocy. Dachy świetniały odbitemi promieniami księżyca o wody w srebrzystych kroplach z nich spływające.
Z przeciwnej strony wznosił się zamek Egierski na niebotycznej górze. Straże stały po jego wałach i gotyckich wieżach. Gdzieniegdzie błyszczały kopie w ręku mężnych wojowników i działa strzegące warowni.
Spokojnie usiadł astrolog i patrzył na niebo przez swój teleskop. Z tyłu stał pułkownik z założonemi rękami, dumał, wpatrując się w gwiazdy, które uważał za najpewniejsze przewodniki w życiu człowieka. Zmieniała się powoli twarz Adalberta de Reichstal. Coraz żywiej iskrzyły mu się oczy i coraz mocniejszy rumieniec pokrywał jego lice. Wstał nareszcie, mocno ścisnął prawicę rycerza, drugą rękę wyciągnął ku gwiazdom, wzrok wlepił w błękity niebios, i jakby uniesiony nadludzkim duchem, w takie oz wał się słowa:
— Po wielekroć ogłaszałem ci, Wallensteinie, przyszłe twoje losy, po wielekroć mówiłem, że twoja gwiazda jest najświetniejszą i najżywszym ze wszystkich paląca się ogniem. Jeszcze raz powtarzam:
— Powtarzam, że pan świata, przeznaczył cię do wysokich dzieł i zaszczytów. Twoje ramię pokona najsroższych wrogów, zrzuci z szczytu wielkości wielkich panów ziemskich, wielu innych wyniesie. Twoje imię głośne na późne wieki zagrzmi w przyszłości jak trąba anioła, mającego kiedyś obudzić śmiertelnych ze snu śmierci.
Szczęście skrzydłami cię okryje. Na twój rozkaz całe Niemcy uklękną, a śmierć i rzeź, postrach i przerażenie ciebie otaczać, tobie splatać wieniec nieśmiertelności będą. Cały twój zawód stoi teraz przed moją myślą. Widzę, jak twoja gwiazda rzuca płomienie złote. Zalewa niemi pół nieba, wszystkie inne giną w tym potopie sławy i zwycięstw. Widzę koronę cesarską blizką twej głowy.
Tu wyraz smutku okrył twarz astrologa.
— Ale nigdy jej nie okryje. Już rękę wyciągniesz po nią, ale wymknie ci się z prawicy, a zabójcze żelazo twój zawód ukończy. Właśnie w tem miejscu spostrzegam bledniejącą gwiazdę przeznaczenia twego, krew zagasza jej świetny ogień. Bladość śmierci po niej się rozlewa. Skończyłem, Wallensteinie. Witam cię, bohaterze, witam cię, zadziwiający człowieku.
— Dzięki ci składam, mój ojcze — krzyknął z radością Wallenstein. — Nie dbam o ostatnie moje chwile, nie dbam o to, czy skonam w purpurze królewskiej lub pod ciosem wroga, dosyć mi na tem, że życie moje świetne, że mój zawód nadzwyczajnym będzie. Bylebym się wsławił, byleby moje imię dobiło się nieśmiertelności, zgadzam się na śmierć okropną i na koniec nieszczęśliwy. Za tydzień wrócę tu po twoją córkę. A potem rzucę się w wojny i zamęt świata i śmiałym zmierzać będę krokiem do korony lub śmierci. — Żegnam cię.
To mówiąc, opuścił astrologa, zszedł z wysokiej wieży i wrócił do swego mieszkania.
Gdzie miłe burzliwego wieku niepokoje?
Kędy jest Laura moja, gdzie są przyjaciele?
Wszystko przeszło, a czemuż nie przejdą łzy moje?
Żeby rozumieć wypadki naszej powieści, musimy się cofnąć o pięćdziesiąt lat i wystawić Adalberta de Reichstal, okrytego już teraz śnieżnym włosem w kwiecie młodości i nadziei. Herald de Reichstal, jego ojciec, odumarł go w młodym wieku, a przez ciąg życia rozproszył po młodych dworach Europy i świetnych turniejach majątek swych dziadów wsławionych wieloma czynami. Aż do dwudziestego roku przebywał w Wiedniu Adalbert i wraz z matką starał się dawny majątek do pierwszej wrócić świetności. Wtem matka jego nagle umarła. Smutek ogarnął umysł przywiązanego syna. Porzucił swe włości, które wkrótce zajęli dłużnicy a sam puścił się w podróż. Z początku nie cierpiał życia i wzywał śmierci. Nie uważał on otaczających go ludzi, a zbolałe serce nie biło ani dla miłości, ani dla przyjaźni. Powoli jednak zmniejszać się zaczął smutek, a coraz nowe okolice, coraz nowe ludzi namiętności zajęły jego umysł. Poznał jednak, że nie będzie mógł w świecie się odznaczyć, że nigdy sławy nie uzyska, jeśli nie posiędzie skarbów, nauk i wiadomości. Przybywszy do Florencyi, zapoznał się z Signorem Riccioli, sławnym alchimistą. Oddał się zupełnie tej nauce, która zapalała żywą jego wyobraźnię i zaostrzała ciekawość. Uczył się także astronomii, ale nie mógł przestać na stałych i niewzruszonych prawach nadanych przez Stwórcę, odwieczne prawdy bez związku z człowiekiem wydały mu się suchemi, a chcąc dojść do ważnych odkryć, do wyższego Światła, cofnął się i wpadł w przesądy.
— Gwiazdy są wskazówkami mego życia — rzekł do siebie, i zaczął uważać te ogromne sfery, te słońca rozlewające światłość i promienie, te światy nieskończone za przewodników człowieka. Doszedł nawet w tej nauce do wielkiej biegłości, a kilka jego proroctw trafem sprawdzonych potwierdziły go w wierze w astrologię. Przebywając długo na ziemi, nad którą kiedyś ulatywały orły ziemskie, spotykając co krok ślady tych panów świata, co krok depcąc popioły wielkich mężów, nie mógł być nieczułym na te ostatki zgasłej wielkości, wielkości panującej niegdyś światu i korzącej dumnych mocarzów. Każdy kawałek marmuru, każdy grobowiec, każdy napis zwracał jego uwagę i zagłębił się w przeszłe i dalekie wieki. Nauczył się języka, którym niegdyś Homer opiewał ostatnie walki ludu poświęconego na srogą niewolę. A takim sposobem został alchimistą, astrologiem i antykwaryuszem.
Po dwunastu latach opuścił Florencyę i wrócił do Niemiec. Zwiedził Czechy. Zakupił pagórek i dom, w którym go widzieliśmy, upodobawszy sobie położenie Egry. Wystawił wieżę, z której miał uważać nieskończoność. Ale długo nie mógł zostawać na jednem miejscu. Chciwy sławy i nauki, chciał jej szukać po rozległym świecie. Zamknął swój pałac. Przyłożył na jego bramach pieczęć z herbem Reichstalów. Opuścił Egrę. Dziesięć lat nie słyszano o nim, raz tylko jakiś podróżnik, przybywszy do Pragi, mówił, że go spotkał w pustyniach Arabii i że tam nawet poślubił sobie muzułmankę. Właśnie dziesiąty rok dochodził, jak porzucił Egrę, kiedy dnia jednego siedem koni stanęło przed warownią na wzgórku. Właśnie wiosna w całej swej piękności rozwiła kielichy świetnych kwiatów i liście w zieleniejących się ogrodach, słońce jak bohater po zwycięstwie, wzbijało się w górne niebiosa i wszystko zalewało potopem złotych promieni. Piękna pogoda rozweselała orszak, w którym mieścił się astrolog. Przy jego boku na pięknym koniu arabskim ukazywała się młoda niewiasta. Jej twarz spalona od gorąca pustyni, jej oczy pełne ognia; zawój głowę jej okrywa, a bogaty ubiór wschodni jej ród oznacza. Na trzecim koniu niewolnik czarny trzymał szeroki kosz, w którym leżało uśpione dziecko. Czwarty rumak, niezmiernie mały, trzymał na sobie syna astrologa, którego wiek sześciu lat nie przechodził. Mała szabelka wisiała u boku, a kołczan i łuk spoczywał na dziecinnych barkach. Za temi osobami jechało dwóch zbrojnych Muzułmanów na koniach, pakami i szkatułami obładowanych.
Astrolog zsiadł z konia, zerwał pieczęć, otworzył drzwi, wprowadził do domu muzułmankę z dziećmi. Paki i szkatuły w ukrytej sali zamknął.
Niewolnicy, odpocząwszy kilka godzin, dosiedli koni i jak strzała puścili się ku wschodniej stronie.
Wkrótce w tumanie kurzu zniknęli.
Mieszkańcy Egry nie wiedzieli, co myśleć o tem zdarzeniu; w kilka dni przybył arcybiskup pragski ze stolicy Czech i w kościele egierskim muzułmanka przyjęła chrzest święty wraz z dziećmi, z których jedno było Minna de Reichstal, a drugie otrzymało imię Alana. Spokojnie potem pędził dni szczęśliwe Adalbert de Reichstal z piękną Fatymą. Często mówił o swoich podróżach w Palestynie, Arabii, w pustyniach Azyi.
Często wspominał o swojej miłości ku pięknej małżonce. Ale nigdy nikt się nie dowiedział, jakim ją poznał, jakim zaślubił sposobem. Codzień jednak słabło zdrowie Fatymy, codzień większa bladość rozlewała się po jej licach. Zwolna postępowała do grobu, podobnie jak kwiat przeniesiony z lubej ziemi w odległe strony więdnieje, schyla niegdyś świetną, głowę i usycha. Patrzył na to nieszczęśliwy Adalbert. Gwiazd się poradził. Wróżyły mu nieszczęście. Od tej chwili pewnym już był, że utraci ulubioną Fatymę, i że ta perła wschodu niezadługo przestanie razić swym blaskiem.
Całe nocy przepędzał przy łożu ukochanej żony. — Krokodyle, rośliny, mumie, wydobyte z pak i rozwieszone po ścianach, nie zwróciły już jego wzroku. Oczy łzawe zatapiał ciągle w umierającej żonie w tej pięknej córce dzikiej Arabii, której ani jego miłość, ani nauka zachować nie mogła. Zmieniała się stopniami piękna pora. Deszcze, wichry i śniegi przybycie zimy obwieszczały. Wkrótce pola i miasta śnieg zaległ białym całunem. Czarne chmury zasępiły niebo. A Fatyma, zwyczajna widzieć zawsze jasne słońce, widzieć rozkoszne łąki i doliny okolic Mekki, nie mogła znieść widoku obumarłej natury. Wspomnienie ojczyzny tak dalekiej łzy jej wycisnęło i w ostatniem westchnieniu usłyszano słabo wymówione słowa: Bóg jest jeden, a Mahomet jego prorok.
Padł bez zmysłów Reichstal przy ciele Fatymy i długo nie mógł wrócić do spokojności. Wiele lat upłynęło, nim się trochę smutek w jego sercu zatarł. Tymczasem Alan de Reichstal wzrastał w siły i męstwo. Zrzucił kołczan i luk, chwycił za szablę i puklerz. Już ciężka zbroja kryła jego piersi, a nikt lepiej nie kierował koniem, nikt lepiej nie siekł żelazem. Minna podobna do matki, ulubioną żonę ojcu przypominała. Nie pamiętała tej, która jej dała życie, ale często mówił jej o Fatymie Adalbert de Reichstal.
— O jakbym chciała widzieć i znać moją matkę — rzekła Minna.
— Chciałabyś? — odparł Reichstal, — chodź więc — i silną ręką porwał ją Adalbert i zawiódł do podziemnej komnaty.
Lampa drżącym ją oświecała płomieniem. Na Wysokiem krześle siedziała niewiasta czyli raczej ciało niewiasty. Fałdzista suknia je obwijała. Twarz blada, oczy zawarte żelazną ręką śmierci.
— Oto twoja matka, Minno — rzekł astrolog, — oto Fatyma, zachowana moją sztuką. Sądź po piękności umarłej, jaką musiała być za życia.
Widok ten przeraził Minnę i odtąd czarna smętność opanowała jej duszę, wszystko jej ponurem się wydawało. Astrolog codzień odwiedzał ciało żony, ale w tajemnicy zachowała to jego córka; sam nawet Alan o tem nie wiedział. Kilka lat później wszedł do wojska i był już teraz kapitanem. W wielu walkach odznaczył się męstwem, a imię młodego Reichstala wszędzie głośnem było. Gwałtowny gniew często zapalał jego duszę, a wtenczas nicby go nie wstrzymało; ale zwyczajnie dobrego i usłużnego był serca. Najmniejsza jednak obraza w wściekłość go wprowadzała i nie jeden już zginął z jego mściwej ręki w krwawych pojedynkach.
Astrolog przestał odwiedzać ciało Fatymy, nad którem ciągle paliła się srebrna lampa, podsycana najczystszą palestyńską oliwą. Zatopił się już sędziwy Adalbert w naukach. Otoczył się wszystkiemi księgami i narzędziami alchemii, i w rozważaniu natury ulgę ciężkich znajdował boleści.
Wielu możnych panów go znało a Wallenstein, chcąc pojąć jego córkę za żonę, nie zniżał się, bo ród Reichstalów świetniał zawsze blaskiem męstwa i sławy, ich potomek Adalbert szeroko słynął nauką, a nadewszystko Minna młoda anielskiej była piękności.
Nie trzeba więcej, skoro ujrzy godło.
Pozna, kto jestem . . . . . . . .
Kapitan de Reichstal wracał spokojnie na dzielnym koniu do wsi Leitmeritz, gdzie stał pułk, w którym służył. Z rana jeszcze wyjechał na łowy a zmęczony spieszył do niedalekiego pomieszkania. Już noc oblekła niebo, i księżyc bielił swemi promieniami ciężkie chmury zimowe. Naokoło ziemia śniegiem błyszczała, a gdzieniegdzie szronem ubielone drzewo wznosiło się wśród pola. Jechał Alan zatopiony w myślach. Przy siodle dwa zabite zające wisiały a kordelas strzegł boku. Igrał wiatr z piórem czarnem, wznoszącem się nad czapką. Czasami powstawał wicher i tumanami śniegu oczy konia i jeźdźca zasypywał. Zimno wzrastało stopniami. Wtem chmury, złączywszy się, zakryły księżyc. Niedaleka wieś Leitmeritz znikła z oczu Alana, o śnieg gęsty padać zaczął. W tej samej chwili usłyszał za sobą tętent rozpędzonego konia; odwrócił głowę i rozeznał wśród ciemności jakąś czarną postać zbliżającą się do niego. Mimowolnie prawie dotknął się kapitan pistoletu i wyjął go z za pasa. W tych bowiem czasach nieszczęść i wojen, na każdego zwracało się podejrzenie, osobliwie jeszcze kiedy noc i burza sprzyjały zamiarom zbrodniarzów. Stanął po chwili przy Alanie człowiek wysokiego wzrostu obwinięty futrem i silnym zawołał głosem:
— Kto jesteś? czy przyjaciel poczciwych ludzi, czy zbójca lub protestant?
— Jestem wojskowym — odparł Alan — i chciałbym wiedzieć, czego się tak błąkasz po nocy?
— Czy daleko do wsi Leitmeritz?
— Nie mogę o tem sądzić, bo znikła mi z oczu, ale zdaje mi się, że nie ma więcej jak ćwierć mili.
— Czy tam stoisz, mości panie wojskowy?
— A tobie cóż do tego, twoje pytania już mnie nudzą. Jedź naprzód lub obierz sobie inną drogę.
— Moją drogą jest droga wiodąca do Leitmeritz, ale przebacz mi, jeszcze jedno zapytanie. Czy nie wiesz, w jakiej stronie wsi stoi kapitan Alan de Reichstal?
— Kapitan Alan de Reichstal? — powtórzył zdziwiony młodzieniec. — A z jakiemiż do niego jedziesz zamiarami?
— O tem ani słówka więcej, mości wojskowy. Ale oddaj mi, proszę, usługę, którą każdy poczciwy człowiek bliźniemu wyświadcza, to jest: wskaż mi drogę do wsi i powiedz, gdzie w niej mieszka kapitan Alan de Reichstal.
Nie mógł już wytrzymać niecierpliwy Alan i i krzyknął:
— Ja nim jestem! — a porwawszy za cugle konia towarzysza, zatrzymał go i pytał się, czego po nim żąda?
— Trzeba mnie o tem jeszcze przekonać — odparł spokojnie nieznajomy, — nie mam w zwyczaju we wszystko i wszystkim na ślepo wierzyć.
— Do tysiąca piorunów, uparty człowiecze, mówię ci że jestem Alanem de Reichstal, kapitanem w pułku Lichtensteina, synem Adalberta de Reichstal, mieszkającego w Egrze? Cóż chcesz więcej?
— Zaczynam już wierzyć, ale to jeszcze nie dosyć. Proszę mi powiedzieć, jaki jest herb Reichstalów?
— To już zanadto, żeby mnie nie wierzyć, że ja jestem sobą samym! — zawołał rozgniewany młodzieniec.
— Patrzże niewierny, patrz, i to mówiąc, wyciągnął lewą rękę, na palcu której miał bogaty pierścień z swoim herbem, prawą odwiódł kurek u pistoletu a przyłożywszy go blizko twarzy nieznajomego wystrzelił. Przy chwilowej światłości, sprawionej przez ogień wybuchający, poznał nieznajomy trzy topory, godło rodziny Reichstalów i wyczytał imię Alana na pierścieniu.
— Poznaję cię teraz, poznaję i twarz już dawno niewidzianą i herb twych mężnych przodków. Witam cię, kapitanie, ale spieszmy się, nie mamy ani chwili do stracenia, lećmy do Leitmeritz, żebyś tylko prędzej mógł przeczytać list od siostry.
— Od Minny — zawołał Reichstal, — mam nadzieję, że nic jej się nie stało.
— W wielkim jest niebezpieczeństwie i zaraz mam odjechać z odpowiedzią twoją, ale spieszmy się do wsi.
— Nie trzeba wsi, na przeczytanie jej listu — krzyknął Alan. Zeskoczył z konia, wyjął z worka wiszącego przy siodle trochę siana, otoczył nie wielką stojącą przy drodze sosnę, a dobywszy drugiego pistoletu, w nią wystrzelił. Przybitka rozogniona padła na siano, które się zajęło jasnym płomieniem. Z początku wilgoć i śnieg odpierały moc ognia, ale jednak wkrótce zapalił się pień przepełniony żywicą i oświecił szeroko pole naokoło siebie. Wyrwał Alan list siostry z rąk towarzysza, zdarł pieczęć i czytać zaczął. Wzywała dziewica jego pomocy. Zaklinała, żeby przybył ją uratować i wyrwać z rąk Wallensteina. Ale poznał z daty listu i z opowiadania siostry, że właśnie dzisiejszego dnia minął nieszczęsny tydzień. Obrócił się do towarzysza i rzucił się na niego.
— Niegodziwy! już zapóźno — zawołał, — czemuż prędzej mi nie doniosłeś tych nieszczęśliwych nowin? W jednym dniu mogłeś tu przyjechać a cały tydzień upłynął od czasu, jak cię moja siostra wyprawiła.
— Nie sądź tak porywczo, mości kapitanie. Wszystkich bram Egry strzegą żołnierze Wallensteina i przetrząsają wszystkich przejeżdżających. Kilka dni zeszło, nim znalazłem sposobność przejścia tajemnie przez austryackie straże. A zresztą zdaje mi się, żem i tak dosyć się dla was poświęcił.
— Przepraszam cię — odpowiedział Alan, — skoczył mu do szyi, dziękuję ci tysiąc razy za to, coś zrobił dla niej. Ale może już ją przymusili. Nie mogę tracić czasu.
To mówiąc, oderwał kawał papieru czystego z listu siostry, napisał na nim kilka słów ołówkiem i oddał towarzyszowi.
— Weź mego konia — rzekł rozkazującym głosem. — Twój nie tak zmęczony, mnie służyć będzie. Ale się obrócisz na lewo, pojedziesz do Leitmeritz i oddasz tam pismo pułkownikowi Lichtenstein. Ja zaś polecę do Egry, wyrwać siostrę z rąk niegodziwych. A teraz żegnam cię i dziękuję ci raz jeszcze. — Dokończając tych słów, rzucił mu sakiewkę napełnioną złotem. Wzdrygnął się ją przyjąć nieznajomy.
— Ubogi jestem — rzekł — ale Robert Dojuz nie potrzebuje nagrody za czyn cnotliwy. Nieraz twój ojciec już świadczył...
— Weź Robercie, weź — krzyknął Alan, — bo inaczej, rzucę te pieniądze w rów ten głęboki. — To mówiąc, nabił pistolety, skoczył na dzielnego rumaka i w jednej chwili zniknął z oczu Dojuza.
Kiedy piękność w życia kwiecie,
Ledwie wchodząca na świecie,
Żegnać się musi z lubym jeszcze światem.
Dnia 22 listopada 1620 r. skończył się tydzień, po którego upływie miała córka Adalberta de Reichstal oddać rękę hrabiemu Wallenstein. Nazajutrz wieczorem mieszkańcy Egry zdziwili się niespodzianym widokiem.
Pułkownik Wallenstein na czele 40 dobranych ze swego pułku żołnierzy jechał przez miasto. Czapka z wybijającemi się ku Niebu pióry okrywała mu głowę. Płaszcz podbity sobolowem futrem ulatywał naokoło. Szabla błyszcząca drogiemi kamieniami wisiała u złotolitego pasa. Złote ostrogi strzegły nóg opierających się na srebrnych strzemionach. A na szyi obwijał się złoty łańcuch utrzymujący medal cesarza Niemiec.
Koń biały w przepysznych, lśniących się szafirami i szmaragdami rzędach, zwolna postępował, dzielną kierowany prawicą. Za nim żołnierze na pięknych rumakach jaśnieli świetnemi ze stali kirysy. Z ich środka wznosiła się chorągiew rozwita i puszczona na igrzysko wiatrom.
Dwóch zaś jeźdźców w srebrnych chełmach, w srebrnych pancerzach jechało obok pułkownika. Jeden z nich na miedzianej tacy utrzymywał koronę świetną połyskującemi dyamenty i wieniec z róż kolorowych uwity, drugi zaś na aksamitnej poduszce miał drogie zausznice, perłowe naszyjniki i inne ozdoby. Z takiemi więc dary jechał Wallenstein po piękną oblubienicę. Za tym orszakiem ukazał się sędzia Egry w długiej czarnej sukni. Czworograniasta czapka kryła sędziwą głowę. W prawej ręce trzymał laskę z jabłkiem złotem, a w lewej pergamin zawierający układy przedślubne, na którym z jednej strony była pieczęć Wallensteinów a z drugiej Reichstalów.
Wszyscy zatrzymali się na wzgórku przed domem astrologa. Żołnierze uszykowali się w półkole. Skoczył na ziemię niecierpliwy ich dowódzca. Porwał za rękę sędziego i wszedł w podwoje Adalberta. Za nim szli dwaj towarzysze niosący dary dla Minny. Sędziwy Reichstal przyjął ich w tym dniu uroczystym z powagą, przyjął z twarzą przypominającą więcej świetność i sławę swego rodu, niż alchemię, gwiazdy i starożytności greckie lub rzymskie. Ale w wielkiej sali nie było jeszcze Minny.
Opuścił więc Adalbert gości i przyspieszonym krokiem udał się do komnaty córki.
Miał czas Wallenstein przypatrzeć się odmianom zaszłym w szerokiej komnacie. Nie widać było już na jej murach ani kościotrupów, ani naczyń alchemii. Ale wszędzie herby i zbroje Reichstalów świetniały. Tu rogi jelenie dźwigały tarczę i szyszaki, tu znowu na niedźwiedzich skórach błyszczały groty i miecze. Serce mocno biło pułkownikowi. Stary sędzia spokojnie zasiadł w szerokiem krześle, rozłożył pergamin na stole, przysunął pióra i kałamarz. Wtem wrócił astrolog z córką. Ale niktby nie pomyślał, że się ona gotuje do ślubu. Nie wesele, nie słodkie uczucia radości, nie miłości uniesienia, ale smutek, ale śmiertelna rozpacz malowały się na jej twarzy, odbijały się w ogniu ponurym jej czarownych oczu.
Wiódł ją ojciec za rękę, jak za dawnych wieków kapłan prowadził do ołtarza ofiarę przeznaczoną bogom. Stanęła naprzeciwko Wallensteina. Nie miała na skroniach ślubnego wianka. Rozpuszczone włosy wiły się bez porządku naokoło śnieżnej szyi. Jedna tylko suknia biała bez — żadnych ozdób mogłaby być znakiem godowej uroczystości, gdyby w pół ją nie obejmowała czarna przepaska. Długo wlepiał w nią oczy Wallenstein i nie mógł w tej dziewicy wybladłej poznać pięknej, boskich niegdyś wdzięków Minny. Nareszcie zbliżył się, ukląkł i ofiarował przepyszne dary. Pomieszanym wzrokiem rzuciła na nie córka Adalberta, ale nie wyciągnęła ręki, nie schyliła głowy na znak podziękowania. Podobną była do pięknego posągu z marmuru, tylko że na martwym kamieniu rozpacz się nie maluje. A rozpacz władała jej sercem, władała już nie zdrowym rozumem. Znikały powoli wszystkie jej nadzieje. W każdym świście wiatru słyszała z początku głos Alana, w każdej osobie upatrywała brata, ale brat nie przybywał i sto razy na dzień omylona już nie śmiała spodziewać się pomocy. Postanowiła jednak w głębi serca, że nie będzie żoną Wallensteina i dochodziła już godzina, w której miała śmierć obrać lub rękę nienawidzonego męża. Widząc jej oziębłość, Wallenstein sam rozłożył swe bogate dary na stole, a ojciec zaprowadził ją do blizkiego krzesła.
Powstał wtenczas sędzia i oświadczył, że nie godzi się przypuszczać niewiasty do ślubu. Ale w tej chwili silna ręka Wallensteina ścisnęła go za ramię i w oddalony kąt pokoju zawiodła. Pospieszył za nimi Adalbert.
— Obieraj — po cichu lecz mocno rzekł Wallenstein, a prawicą uderzył w pałasz, lewą zaś ręką podawał ciężki worek. Nie długo wahał się sędzia, a wkrótce ręka pułkownika nie spoczywała już na rękojeści szabli, ale też i w drugiej nie było złota. W tej chwili wszyscy odwrócili się od dziewicy. Leżał na stole przed jej oczyma nieszczęśliwy pergamin. Na ten widok jej rozpacz nie znała już granic, a na nieszczęście spostrzegła na kominie zapomnianą flaszkę przy wynoszeniu alchemicznych narzędzi. Porwała ją dziewica. Na długim papierze przy niej wiszącym były słowa: Trucizna. Ledwo je przeczytała, już do ust przytknęła śmiertelny napój. Potem spojrzała w stronę komnaty, w której naradzał się jej ojciec z sędzią i Wallensteinem; dziki uśmiech wydał jej myśl okropną: już nie jestem w waszej mocy. Po chwili Adalbert wrócił do stołu. Zasiedli przy nim sędzia i pułkownik. Porwał Reichstal zimną rękę Minny i połączył ją z ręką Wallensteina.
— Błogosławię was — rzekł, — błogosławię, moje dzieci. Doczekajcie późnych lat...
— Nie doczekamy ich oboje — przerwała mu dziewica i znów do dawnego wróciła milczenia.
Nie wiedział, co począć astrolog, kiedy Wallenstein porwał za pióro i podpisał się na pergaminie. Poszli za jego przykładem Adalbert i sędzia. Teraz kolej przychodziła na nieszczęsną Minnę, która już zaczynała cierpieć bóle śmierć poprzedzające. Z obłąkanemi oczyma wzięła pióro ale zapomniała go umaczać. Astrolog odebrał pióro, zanurzył w kałamarz i oddał córce. Ale Minna nie miała dosyć mocy do podpisania się. Ojciec więc wziął jej rękę i nią kierował. Nareszcie nieczytelne dziewicy imię zaczerniało na pergaminie. Właśnie kończyła ostatnią literę, kiedy usłyszano tętent prędko biegnącego konia a wkrótce potem kroki w sieni i głos silny.
— To on — krzyknęła Minna i pióro wypadło jej z ręki.
Drzwi się otworzyły i wszedł kapitan Alan de Reichstal. Pióro połamane na czapce, cały ubiór w nieładzie, buty okryte śniegiem, pot cieknący z twarzy, dowodziły prędko odbytej podróży. Jego ukazanie się wszystkich zdziwiło. Astrolog nie mógł pojąć, dla czego syn przybywa na ślub siostry, kiedy o tem nawet go nie uwiadomił, bojąc się, by wzruszony łzami Minny nie wyzwał Wallensteina na śmiertelną walkę. Pułkownik nie znał Alana i z gniewem w sercu porwał się z siedzenia i pobiegł ku niemu.
— Kto jesteś? — silnym zawołał głosem. — Jak śmiesz tu stawać przed hrabią Wallensteinem?
— Jestem jej bratem — krzyknął wściekle Alan — i twoim wrogiem śmiertelnym.
— Ty moim wrogiem — odparł z uśmiechem wzgardy Wallenstein, — jej bratem, szaleńcze? Odejdź, bo cię każę pojmać.
— Nikogo się na świecie nie boję. Jestem bratem tej dziewicy. Kiedy wszyscy ją opuścili, mój pałasz zabłyśnie na jej obronę. Chcesz ją gwałtem poślubić?
— Któż ci o tem, najpodlejszy z ludzi, któż ci o tem doniósł?
Nie mógł już takiej zniewagi wytrzymać Alan, dobył szabli i piorunnym zawołał głosem:
— Gdyby nie ten list, jej oczy, jej twarz byłyby mi to powiedziały.
— Broń się Wallensteinie — krzyknęła przeraźliwie Minna, — a na ten krzyk upadła żelazem zbrojna ręka Alana. Podniosła się wtenczas z trudnością dziewica i tak do otaczających przemówiła:
— Wstrzymaj się, Alanie, bo przybyłeś zapóźno. — Wstrzymaj się, Wallensteinie, bo już spełzły twoje nadzieje. — A teraz, mój ojcze, dowiedz się, że ja napisałam list do brata, że ja mu doniosłam o mojem nieszczęściu. Ale spóźnił się Alan a ja już uczyniłam wybór między śmiercią a tobą, Wallensteinie. Przysięgłam, że nikt oprócz ciebie mojej ręki nie otrzyma. Święcie dochowałam danej wiary. Wypiłam truciznę. — To mówiąc, wskazała ręką na komin i upadła na krzesło. — Żegnam was — dokończyła głosem przerywanym częstemi jęki, — żegnam was. Ojcze, daruj winę. Mój bracie, zachowaj Minnę w twojem sercu, kiedy już jej przy tobie nie będzie. Módlcie się za mnie.
Alan przez chwilę wahał się, czy utopić żelazo w piersi Wallensteina, który stał głęboko zamyślony, czy pobiedz do siostry.
— Później zdasz mi z tego rachunek — rzekł do pułkownika. — A teraz wychodź stąd. Nie zatruwaj jej chwil ostatnich twoją przytomnością.
— Nie, zostanę, żadna siła nie zdoła mnie wyprzeć
— Zostań do szatana — krzyknął Alan i rzuciwszy dobytą szablę, pobiegł do siostry, którą ściskał stary Adalbert. Tonąc we łzach, żegnali się oba z ulubioną Minną. — Ale nareszcie kapitan porwał ojca za rękę.
— Ojcze, czy nie posiada twoja nauka sposobów uratowania jej?
— Nie, synu. Trucizna rozdzierająca jej wnętrzności nie da się niczem uśmierzyć. Utraciłem w młodym wieku matkę, w późniejszych latach patrzyłem na śmierć Fatymy, a teraz ginie moja nadzieja, moja Minna. Takie moje przeznaczenie. Takie skutki nieszczęśliwej gwiazdy.
Ale umysł Alberta de Reichstal nie miał już dosyć siły do zniesienia tych nieszczęść. Upadł bez zmysłów na ziemię, a Alan kazał go zanieść do jego komnaty. Sam zaś z Wallensteinem został się przy siostrze. Za kilka chwil już miała Minna ten świat porzucić. Już niedobrze słyszała słowa brata, już niedobrze rozpoznawała rysy Wallensteina stojącego przed nią. Zatapiał on wzrok w umierającej oblubienicy, śledził na twarzy każdą oznakę boleści, uważał najlżejsze jej poruszenia, ale żadna łza nie zaświetniała w jego oczach, żadne pomięszanie nie wydało się na jego licach. Boleść rozrywała duszę, ale panem był Wallenstein swoich namiętności, i kiedy chciał je ukryć, darmo szarpały jego serce, daremnie w piersiach się ścierały; nigdy westchnienie, nigdy ogień oczu, nigdy bladość twarzy go nie zdradziła. Alan drżące siostry ręce trzymał w swoich rękach. W okropnej rozpaczy prosił ją, aby nie opuszczała tej ziemi, jak gdyby mógł człowiek śmiertelny swoją wolą oprzeć się wszystko niszczącej śmierci. Wallenstein zbliżył się do Minny.
Alan chciał go odepchnąć.
— Dozwól mu widzieć ofiarę — rzekła dziewica, — już się teraz go nie boję. Prawdaż, nie będę jego żoną? zostanę przy ojcu; nie opuszczaj mnie, Alanie.
To mówiąc, powstała; zdawała się walczyć ze zgonem i konając, nie przestała mówić o szczęściu. Zbłąkane zmysły stawiały jej w najpiękniejszych farbach umajone kwiatami łąki, pola rozkoszne, pogodę bez końca, słońce rozlewające czyste promienie, ale nagle zmieniła wyraz łagodności, którego dotychczas boleści nie mogły zatrzeć w jej oczach, na wyraz gniewu i szaleństwa; wyciągnęła rękę do Wallensteina, ścisnęła jego prawicę.
— Nie prawdaż? — rzekła do brata, — pomścisz się na Wallensteinie mojej śmierci. Nie prawdaż? utopisz mściwe w jego łonie żelazo. Pamiętaj, że on mnie zabił, że on wiał truciznę w moje serce.
Na te słowa zmięszał się pułkownik, ale nie oderwał prawicy i nawzajem ściskając rękę dziewicy, jakby go mogła rozumieć:
— Nie ja — odpowiedział — sprawiłem twe nieszczęście, bo świadczę się niebem, że twoje tylko szczęście miałem na myśli.
— Nie usprawiedliwiaj się — zawołał Alan — przed Minną, kiedy już jej grób się otwiera; zostaw mnie przy siostrze.
Wtem krzyknęła najsroższych cierpień głosem córka astrologa; nagły rumieniec zastąpił śmiertelną bladość, oczy zaświetnialy strasznym ogniem, ale ten ogień, do błyskawicy podobny, znikł w tej samej chwili. Jeszcze chciała wyrzec pożegnanie Minna, jeszcze jej usta się otwierały, jeszcze oczy zwracała ku bratu, ale śmierć nie dozwoliła jej ścisnąć ostatni raz ręki Alana, schyliła głowę, zamknęła powieki i padła bez życia. W tej samej chwili wszedł do sali Adalbert de Reichstal; smutek najgłębszy wyrył swe piętno na jego licach, zbliżył się do ciała córki, przy której stał Alan, położył rękę na zimnej twarzy ulubionej Minny.
— To jest Minna de Reichstal — rzekł poważnym głosem; — jestem jej ojcem i nikt oprócz mnie nie ma do niej prawa. Jej ciało po śmierci do mnie należy. Wallensteinie, oddal się stąd. Idź na wojny i walki dokonywać świetnego przeznaczenia i zostaw tyle już razy nieszczęśliwego starca. Nie mam ku tobie żadnej nienawiści. Sam jestem przyczyną... Błogosławię ciebie, idź...
— Błogosławię! — ciszej powtórzył Alan i napół dobył pałasza.
— Synu, schowaj oręż! Zostaw nas, to jest zostaw mnie z córką, a jutro rano czekam ciebie w mojej komnacie.
Na te słowa ustąpił Alan; ustąpił Wallenstein. Spojrzenia ich się spotkały, a te spojrzenia wróżyły nieszczęście. Na czele żołnierzy wrócił pułkownik; kilkoma godzinami wprzód jechał do ślubu, teraz wracał ze spuszczoną głową, ze smutkiem w sercu, wracał od grobu oblubienicy.
Wielbię cię, żeś odważny, żałuję żeś młody.
Rodryg:
Który to raz nie pytaj i wychódź! a w tej dobie,
Jak ta ręka zaczyna, doświadczysz na sobie.
Sen nie nawiedził powiek Alana; smutek go dręczył, a czarne widma otaczały jego łoże. Zemsty piekieł i niebios wzywał nad Wallensteinem, nad mordercą ukochanej Minny. Raz zrywał się z łoża i chwytając za miecz, w okropnych wyrazach groził pułkownikowi, drugi raz upadał na ziemię i bez czucia zostawał, a kiedy mocno bijące serce i krew wzburzona znowu go do życia wracały, tonąc w łzach, tysiąc razy powtarzał imię siostry.
Mówią nawet, że w tej pamiętnej nocy ukazał mu się szatan w całej potędze. Płomienie wieńczyły skronie dumnego anioła. Twarz była anielską, ale w oczach odbijało się całe piekło, w oczach, które wyrażają ludzkie namiętności, znać było pychę, piorunami Pana niebios niestartą, i pragnienie złego. Stanął więc szatan przed oczyma Alana. Kapitan nie przeraził się jego widokiem; bo dla zbolałego serca nie ma bojaźni na świecie. Ofiarował mu pan nieszczęścia wykonanie zamiarów, obiecał nieszczęśliwy zgon wroga.
Przystał wtenczas syn Adalberta na oddanie duszy w ręce jego i na własną śmierć, mającą zaraz nastąpić po śmierci Wallensteina. Ledwo ukończył przysięgę, ścisnął go za rękę anioł ciemności. — Moim jesteś już teraz — rzekł grobowym głosem. Rozśmiał się szyderskim śmiechem i zniknął.
— Zginie nieprzyjaciel — zawołał Alan.
Choć trudno wierzyć tej pogłosce, pewną jednak jest rzeczą, że Alan de Reichstal nigdy już od tego czasu radości nie doznał. Nigdy miły uśmiech nie osiadł mu na ustach, nigdy łza wesela nie odwilżyła powiek. Ponury, niedostępny, poświęcony na wieczną zgubę, pogardzał ludźmi; nie znalazł na tej ziemi serca, coby go mogło zrozumieć. Nigdy nie ścisnął prawicy przyjaciela, nigdy słodkie uczucia nie przerwały boleści, serce mu rozdzierających. Z nieszczęść w nieszczęścia, z błędów w błędy wpadając, pewnym krokiem zbliżał się do przepaści. A kiedy stanął u jej brzegu nie wahał się ani chwili w nią rzucić.
Nazajutrz przypomniał sobie ojca rozkazy. Wychodząc z pokoju, porwał za miecz i ścisnął go z uniesieniem, jak gdyby w nim tylko jedynego widział przyjaciela, jedyną upatrywał nadzieję. Przeszedł przez salę, w której skonała Minna. Zaćmiło mu się w oczach i mało nie zemdlał. Przebiegł długi kurytarz i popchnął drzwi pokoju Adalberta. Otworzyły się podwoje, upadł Alan na progu, okropnym rażony widokiem. Ojciec stal przy ciele córki. Czarna suknia ją okrywała, a płaszcz ciemny spięty sprzączką, wystawiającą trupią głowę, aż do jej stóp spadał. Korona ze srebrnych liści uwita wieńczyła martwe czoło, na którem znać było piętno śmierci gwałtownej Ogromne dyamentowe kolczyki zdobiły jej uszy, a naszyjnik z drogich kamieni skamieniałą szyję obwijał. Ręce miała złożone, a w nich spoczywał krzyż z kości słoniowej. Łzawe oko zwrócił Adalbert na syna i pospieszył go podnieść. — Z trudnością powstał kapitan, ścisnął ojca prawicę i rzucił się w jego objęcia. Po chwili poważnie rzekł astrolog:
— Synu, tyś ostatni z rodziny Reichstalów, zatrzymuję cię tylko na chwilę. Potem wrócisz, gdzie cię powinność i sława wzywają. Wprzódy mam ci odkryć tajemnicę. W podziemnych tego domu sklepieniach jest miejsce przeznaczone na grób naszej rodziny. W nim spoczywa Fatyma, moja żona i matka twoja, nie podlegając zepsuciu czasu; równie ocaliłem zwłoki mojej córki. Przetrwają one wieki, podobne do mumii starożytnego Egiptu.
Kończąc te słowa, uderzył astrolog nogą w podłogę. Drzewo się na kilka stóp rozstąpiło. Ukazały się kręte z kamienia schody. Objął w silne ręce ciało siostry Alan de Reichstal i, przyciskając je do piersi, szedł za ojcem dobrze znajomym drogi, kręcącej się wśród różnych kolumn i galeryi. Dosyć długo zstępowali na dół. Zewsząd ciemności nacierały na mały kaganiec trzymany przez Adalberta, jak gdyby nienawidząc światła, chciały wroga zakryć swemi cieńmi! Nareszcie otworzył astrolog drzwi żelazne i wszedł z synem do szerokiego lochu. Srebrna lampa posępne po nim rozsyłała promienie. Siedziała Fatyma na wyniosłem krześle. Przy niej przygotowane było niższe siedzenie, obite w czarny aksamit, nad którem wznosiła się tarcza z herbem Reichstalów. Tu Alan złożył ciało młodej Minny. Kląkł astrolog przed Fatymą i, biorąc jej rękę, tak przemówił:
— Przyprowadzam ci towarzyszkę, Fatymo, mój opór sprowadził ją do ciebie. Ja ją do grobu wtrąciłem. Spoczywajcie tu spokojnie. O wielki Boże! zwróć Twój gniew na mnie, ale nie odwracaj oblicza od Wallensteina.
Tak się dręczył smutny starzec. Alan nie mógł ścierpieć, żeby się ojciec oskarżał i wzywał jeszcze łaski niebios na Wallensteina, krzyknął więc:
— Zaczekaj, ojcze, pozwól synowi pomodlić się u grobu matki i pożegnać się z siostrą.
To mówiąc, ukląkł, dobył błyszczącego miecza. Przysięgam, rzekł, na wielkiego Boga, na Boga mych naddziadów i na to krwi pragnące żelazo, że całe moje życie, że wszystkie chwile poświęcę zemście nad Wallensteinem. Ścigać go będę, krok w krok za nim postępować i nie ustanę, nim występnej duszy mu nie wydrę. Serce jego skrwawione tu przyniosę w ofierze, tu złożę przed twojemi stopy, ulubiona Minno, a jeśli mi się powiedzie, dziś go jeszcze zamorduję. Oby twoja śmierć, oby zbrodnie Wallensteina na mnie spadły, oby moją głowę przeklął Ojciec, obym nigdy usnąć nie mógł, jeśli danego tu słowa nie dotrzymam, jeśli wszędzie zbrodniarza ścigać nie będę. Śmierć jedna wstrzyma moje ramię a oprócz niej żadna siła ludzka zemsty zabronić mi nie zdoła. Miałem piękny zawód przed sobą. Ale ja go teraz zamieniam na zawód krwi i rzezi, pomsty i śmierci, a świadczę się Tobą, o Boże, świadczę się tobą, o matko i siostro, że to czynię z mojej woli, nie z czyjego natchnienia lub rozkazu. Więc niech kara moich czynów mnie tylko dosięże, na mnie tylko się zwali. Niech mnie piekło pochłonie, niech mnie piorun zdruzgoce, bylebym dokonał zemsty, bylebym zabił Wallensteina.
Skończył młodzieniec, wzniósł dobyte żelazo.
— Wstrzymaj się, synu — zawołał Adalbert — wstrzymaj się — ale już tych słów nie usłyszał kapitan, już szybkim krokiem wyleciał z ciemnego grobu i zmierzał do mieszkania Wallensteina. Z mieczem błyszczącym, z gniewem i wściekłością w sercu i na twarzy leciał wyzywać wroga.
Pułkownik Wallenstein siedział zamyślony przy szerokim stole, na którym leżał jego pałasz i pistolety. Przed nim był papier, na którym czytał przed chwilą rozkaz wyruszenia tego samego dnia jeszcze z Egry. Smutek duszę jego przejmował i wrażenia dnia wczorajszego zajmowały serce. Wtem silna ręka porwała go za ramię. Obrócił się i poznał Alana. Natychmiast ściągnął rękę do szabli. Ale zaraz rzucił broń porwaną i pytał się kapitana o zdrowie ojca.
— Nie pytaj się o zdrowie człowieka, którego poznałeś na nieszczęście mojej siostry — krzyknął Alan — a mam nadzieję i na twoje nieszczęście. Nie odrzucaj tej broni. Owszem weź ją i chodź za mną.
— Kapitanie — odparł wstając Wallenstein, — dosyć już nieszczęścia z mojej przyczyny spadło na twoją rodzinę. Nie chciej, bym ręce zmaczał w krwi ostatniego jej potomka. Opuść mnie raczej i nigdy nie spotykajmy się na drodze życia, lub kiedy się spotkamy, wskaż swoją a ja przeciwną obiorę.
— Do stu piorunów, wychodź zbrodniarzu, wyzywam cię na pojedynek. Nie trać czasu na słowach, bierz pałasz i pistolety.
— Mości kapitanie — krzyknął z iskrzącemi się od gniewu oczyma Wallenstein — mówię ci raz jeszcze, byś mnie zostawił i nie przymuszał do zadania ci śmierci, boś zapewne musiał słyszeć, że tej ręki nikt jeszcze nie mógł zwalczyć.
— Chwal się teraz, chwal się, podły występco, z twojej odwagi. Umiesz zatruwać życie kobiety, umiesz ją do grobu wtrącać, a nie masz dosyć męstwa, byś z jej mścicielem walczył. Ostatni ci raz mówię wychodź, bo wyzywam cię na śmiertelną walkę.
— To już za nadto. Gotów już jestem, gotów. Idźmy się zabijać. Ale świadczę się niebem, że ja do tego powodu nie dałem, żeś mnie przymusił, niech więc twoja krew nie na moją głowę spływa. Zresztą — rzekł — bądź pewny, że darmo się silisz, bo nie mogę teraz i z twojej ręki zginąć.
Uśmiech oznaczający wzgardę, zabłysnął na twarzy Wallensteina. Dokończając tych słów, wskazał na niebo. — Tu — rzekł — jest moja gwiazda i nie przyszła jeszcze chwila, w której ma zblednąć. Ale idźmy, mości kapitanie.
Nie czekał długo Alan i wyskoczył z pokoju. Szedł za nim Wallenstein na śmiertelną walkę.
Ledwo minęli ostatni dom Egry, stanął pod kilkoma drzewami syn Adalberta de Reichstal.
— Nie mamy po co iść dalej — krzyknął do Wallensteina — i tu możemy śmierć znaleść.
Stanął Wallenstein i oba szabel dobyli.
Spotkały się ich pałasze, jak dwa błyszczące pioruny.
Jeden i drugi nastaje i siecze. Jeden i drugi napada, broni się, naciera i cofa.
Wallenstein z zimną rozwagą odbijał żelazo wroga. Alan wściekle nacierał, ale zawsze jego pałasz spotykał pałasz przeciwnika a za każdem uderzeniem tysiączne iskry się sypały. Wiedli dosyć długo walkę i Wallenstein poznał moc prawicy Reichstala. Alan nie mógł znaleść mieczem drogi do serca wroga, rzucił więc broń nieużyteczną.
— Dosyć już tego, mości pułkowniku — zawołał, — tą bronią za długo śmierci byśmy szukali. Lepiej kulom powierzmy nasze życie.
— Dobrze — odpowiedział Wallenstein i dobył pistoletu.
Alan pierwszy wystrzelił, kula przeszyła kapelusz pułkownika i zrzuciła go na ziemię. Wallenstein podniósł pistolet i widocznem było, że mierzył do drzewa stojącego przy Alanie. Ale w tej chwili zmienił swoje położenie młody Reichstal i raz odebrał w piersi. Upadł bez przytomności.
Wtem ukazał się przybywający na miejsce walki stary Adalbert. Spiesznie odszedł Wallenstein i wrócił do miasta. Zastał już pułk pod bramą, skoczył na konia, ściągnął wodze i zawołał żołnierza blizko stojącego:
— Walterze — rzekł naprzód głośno, a potem mowy po cichu dokończał. Skłonił się żołnierz a kiedy wszyscy wyruszali, on jeden się w Egrze został.
Kilka dni później pułkownik Wallenstein w zadumaniu już nad wieczorem siedział przy ognisku w wieśniaczej chacie. Nagle usłyszał tętent biegnącego konia. Zatrzymał się jeździec przed chatką.
— Czy tu stanął hrabia Wallenstein? — zawołał, a za daną odpowiedzią skoczył na ziemię. Drzwi się otworzyły. Wszedł Walter i zdjąwszy szyszak zbliżył się do wodza.
— A cóż? — zawołał Wallenstein.
Żyje, pułkowniku, żyje. Ojciec go tajemnemi swej nauki sposobami uratował od zgonu. Ale wczoraj uzbrojony wyjechał z Egry.
— Do pułku Lichtensteina zapewnie?
— Nie, przeciwną udał się drogą, ale zdrów i żyje.
— Dzięki Niebu — krzyknął Wallenstein, — już mniej jedną zbrodnię.
Smutny jak noc jesienna: jak księżyc ponury,
Uśmiech opuścił usta, tylko zapał w łonie,
Tylko dzika chęć zemsty w zgasłych oczach plonie.
Piętnaście lat już było upłynęło od sławnej bitwy pragskiej. Wiele odmian tymczasem zaszło w Niemczech ciągle mieczem i ogniem pustoszonych. Cesarz Ferdynand z początku doszedł do najwyższego szczytu potęgi, poskromił buntujących się panów, starł dumę królów i książąt. Wielkich wodzów liczył w swoich wojskach: Tillego, księcia Bernarda bawarskiego, ale nad wszystkich wznosił się Wallenstein, postrach i śmierć protestantów. Mnogie jego zwycięstwa nagrodził cesarz zaszczytami i mnogiemi dary. Hrabia Wallenstein dostał łupem część kraju książąt meklemburgskich, a później mianował go admirałem mórz północnych i księciem Frydlandzkim. Jednak po tylu świetnych czynach coraz wzrastająca naszego bohatera duma i przyczyna, którą dał do wojny z Gustawem Adolfem, znienawidziła go w oczach Ferdynanda. Utracił dowództwo. Pogardził pyszny Wallenstein obmowami nieprzyjaciół zazdrosnych nieśmiertelnej chwale, ale zarazem otworzył serce zemście, którą miał nasycić, zrzucając z tronu cesarza i zasiadając na jego miejscu. Pomimo jednak tych niechęci, przyjął jeszcze raz książę Frydlandzki dowództwo nad wojskiem cesarskiem i pospieszył uratować chylące się już ku upadkowi państwo.
Zwycięstwa Gustawa Adolfa wszystkich przeraziły strachem, ale to właśnie obudzało męstwo Wallensteina. Wystąpił więc w pole i spotkał się ze strasznym przeciwnikiem. Niepewne zwycięstwo raz jednej, znów drugiej sprzyjało stronie.
Ale nakoniec w krwawym boju pod Lutzen starł się z całą swoją potęgą bohater cesarstwa z bohaterem wolności. Gustaw Adolf zginął na polu sławy. Odtąd nie upatrywał już nikogo Wallenstein, z którymby się mógł pomierzyć. Wrócił więc do dawnego zamiaru i rozgniewany postępowaniem cesarza pracować usilnie zaczął nad jego upadkiem. Cesarz nie zwiódł się na zamysłach Wallensteina i powtórnie go okrył swoim gniewem. Zemsta najgwałtowniejsza zapaliła serce bohatera i przysiągł zgubę dumnego pana, zawdzięczającego niełaską zbawienie Niemiec i utrzymanie tronu. Opuścił wojsko cesarskie a ze swojem własnem i z dworem, mogącym wiedeńskiemu się równać, osiadł w Egrze. Zamieszkał w zamku tego miasta wystawionym na niebotycznej górze. Stąd jak orzeł bystremi spoglądał oczyma na całe Niemcy, śmiało wpatrywał się w słońce panujące nad niemi, w słońce świecące przez jego zwycięstwa i ściskał już szpony na jego zgubę.
Właśnie wtenczas kończył się rok piętnasty od bitwy pod Pragą stoczonej i od czasu, w którym pułkownik Wallenstein pierwszy raz poznał Egrę. Wracając do tego miasta, Wallenstein zaledwo przypomniał sobie zdarzenia, których niegdyś był tu świadkiem. Tyle bowiem przypadków, tyle zdarzeń widział od tego czasu, że śmierć Minny, rozpacz jej ojca, pojedynek z bratem, jak przez mgłę mu się przypomniały. Ale kiedy ujrzał na wzgórku dom astrologa, kiedy poznał wieżę, z której Adalbert de Reichstal prorokował mu przyszły zawód, wzruszyło się jego serce i ledwo że łza nie zabłysła w oku. Ważne sprawy w późniejszych dniach zachodzące, nie dały mu czasu spytać się o astrologa. Cały dzień bowiem dwieście paziów wprowadzało lub wyprowadzało od księcia Frydlandzkiego książąt, panów i posłów ze wszystkich niemieckich krain. Ci mu swe hołdy przynosili, ci dary pod jego składali stopy, tamci przybywali tajemnie się z nim naradzić, inni wyprawieni przez dwór wiedeński zdradzać wielkiego męża przychodzili a, podchlebiając jego dumie, śledzić skryte zamiary i knujące się na Ferdynanda spiski. Przyjmował wszystkich Wallenstein z dumą panującego. Dworzanie, lśniący się złotem i srebrem, wprowadzali posłów do szerokiej sali zamku egierskiego. Tu czekał na nich zbawiciel cesarstwa. Na wysokim tronie siedział z twarzą zasępioną. Ręka najczęściej spoczywała na rękojeści bogatego pałasza. Odpowiadał krótko na przełożenia, a często ruchem głowy lub skinieniem ręki wolę swą oznajmiał, rozrządzał narodami i królestwy. Ponurym wzrokiem spoglądał na otaczających, ale tym wzrokiem zgłębiał duszę każdego, czytał na twarzach poruszenia serca i wyśledzał najmniejsze duszy uczucia. Jednej zdrady nie mógł poznać, bo jej się nie bał, bo nie zadawał sobie nawet pracy do jej wykrycia. Nie lękał się bowiem zdrajców, nie lękał się najzaciętszych wrogów. Ufny w swoją gwiazdę, pogardzał ludźmi i jak gdyby sam nie był człowiekiem, nie chciał się zniżać aż do nich. Wiek i podjęte trudy swe piętno na jego twarzy wyryły. Blade lica, ścięte usta, smętne oczy, nie zgadzały się z pysznym ubiorem. Ale Wallenstein był zawsze wielkim i wola jego, jakby piorun rzucony z niebios, wszystko przynaglała, a opierających się druzgotał? Nie namowami, nie podarkami, nie pochlebstwem postępował do swego celu, ale rozwagą, ale sławą nabytą przez wieloletnie zwycięstwa i wojny. Ciało jego już osłabło, siły osłabły, ale rozum wszystko podgarniający pod siebie nie zagasł. Owszem rozwijał się w całej swej mocy, z nową trudnością nowe wynajdował sposoby i, wszystko przezwyciężając, gotował sobie drogę do potęgi i chwały. Drżeli wszyscy przed bohaterem, nikt jawnie podnieść miecza nie śmiał na niego i w ciemnościach tylko nocy ostrzyły się sztylety, mające ugodzić w piersi księcia Frydlandzkiego. Na około niego stali zbrojni męże w ozdobnych zbrojach, a zewsząd sypały się roje dworzan i paziów, kornie bijących czołem przed panem pysznym z swojej wielkości, który ją teraz nie cesarzowi, ale sobie samemu był winien.
Między dworzanami Wallensteina odznaczał się pułkownik Leslie, powiernik jego i największy przyjaciel. Od kilku lat już się przywiązał do księcia Frydlandzkiego i nawet w bitwie pod Lutzen uratował mu życie. — Od tej chwili polubił go Wallenstein i ciągle obsypywał dobrodziejstwami. Leslie miał już trzydzieści i kilka lat. Ogromne wąsy i bródka hiszpańska czerniły się naokoło ust jego. Twarz miedzianej barwy świadczyła o podróżach w dalekich krajach odbytych i walkach stoczonych w Afryce, o których często mówił. Rodem miał być ze Szkocyi. W młodym wieku puścił się na morze i popłynął do Afryki. Tam z Anglikami walczył przeciw tamecznym ludom. Ale nareszcie zachciało mu się wrócić do Europy. A jak tylko stanął na brzegu ojczystym, usłyszawszy o wojnie wrzącej w Niemczech, wyprawił się na nią, poznał wielkiego wodza i los swój z jego losem połączył. Takie było opowiadanie pułkownika. Zresztą wszyscy znali moc jego ramienia i odwagę, którą świadczyły blizny, krzyżujące się na twarzy. Nie używał on wpływu swego na serce Wallensteina, żeby szkodzić drugim, ale uważał, że często rady dawane przez niego księciu Frydlandzkiemu nie były najlepszemi. Kochał go jednak dumny Wallenstein i wszyscy, idąc za przykładem pana, kochali go lub udawali, że mu sprzyjają. Wpadał czasem Leslie w czarną posępność.
Wtenczas nienawidził świat i ludzi. Zdawało się, jak gdyby pamięć jakiego nieszczęścia wszystkie jego zatłumiła uczucia i serce tylko zemście otwierała. Z nikim nie obcował, nigdy uśmiechem nie powitał przyjaciela, nigdy oka nie zwrócił na hoże dziewice. Sam w sobie znajdując świat cały, głuchy był na wesołe pienia, na uniesienia radości. Zimne jego serce niczem się nie wzruszyło, chyba kiedy wlewało w niego gorycz przeszłych zdarzeń przypomnienie. Wtenczas zdawał się odchodzić od zmysłów. Oczy jego zawsze martwe żywym zapałały ogniem, podobnym do błyskawicy, która wśród czarnej nocy rozdziera chmury i ogłasza światu grzmot strasznego piorunu. — Chodził po długich zamku kurytarzach. Jęczał i wzywał zemsty niebios na wroga. Przysięgając jego zgubę, dobywał miecza i miotał przekleństwa. Sam Wallenstein szanował te uniesienia i nigdy nie przerywał słów bez porządku wymawianych, między któremi zemstę najczęściej słyszano. Zresztą pułkownik Leslie wykonywał rozkazy Wallensteina z nadzwyczajną szybkością. Daremnie nieraz pytał go się książę Frydlandzki o przyczynę czarnego smutku. Nic nie odpowiedział Leslie lub mówił: nie czas jeszcze, najjaśniejszy książę.
A wtenczas włosy jeżyły mu się na głowie, drżał cały, zwracał wzrok ognisty na Wallensteina, a ręką dotykał się sztyletu lub miecza. Nie uważał na te oznaki bohater, ciągle łaskami obsypywał Lesliego, powierzał mu tajemnice i często powiadał, że wkrótce Ferdynand jeszcze się uniży przed tym, który go utrzymał na tronie a za to doznał jego gniewu i niełaski.
Zabij: złoto ci trudy nagrodzi sowicie.
Arnald:
Co! jabym miał tą zbrodnią splamić moje życie?
Nigdy. . . . . . . . . . . . . . .
Dnie upływały a Wallenstein, ciągle trapiony chęcią panowania i pragnieniem zemsty, nie mógł się nasycić swoją wielkością i jeszcze świetniejszych żądał zaszczytów. Jednego wieczora otoczony dworzanami, mając przy boku Lesliego, pułkownika Butlera, służącego w jego gwardyi, patrzył z wysokiej zamku egierskiego wieży na miasto i okoliczne pola, oświecone ostatniemi zachodzącego słońca promieńmi.
Zielone drzewa i kwiaty w ogrodach uprzyjemniały obraz rozwijający się szeroko przed oczyma.
Zdala czerniały się lasy i Czech niebotyczne góry. Lekki wietrzyk przynosił aż do Wallensteina ulatujace po powietrzu wonie. Wszystko szczęśliwem i wesołem było. Wszystko się uśmiechało. Ale piękne przyrodzenie nie było w zgodzie z sercem księcia Frydlandzkiego. Przypomniał sobie, jak piętnaście lat przedtem podobnież spoglądał z wieży na Egrę. Przypomniał sobie proroctwo astrologa, lecz kiedy stanęły mu ostatnie słowa w pamięci, mimowolny dreszcz po nim przeszedł i zbladły mu lica. Ale prędko ukrył to pomięszanie. W tej chwili czerwonawy promień słońca odbił się od wieży domu astrologa.
— Pułkowniku Leslie, widzisz tę wieżę?
— To wieża mego... To wieża — odparł żywo Leslie, — to wieża astrologa.
— Nie wiedziałem, że znasz jej pana — rzekł spokojniejszym głosem Wallenstein.
— Słyszałem niedawno o Adalbercie de Reichstal.
— I imię nawet — a to już zanadto.
— Szczególnym dowiedziałem się sposobem.
— Wyjaw mi go, — to mówiąc, skinął książę Frydlandzki, a dworzanie i Butler go opuścili.
— Wyjaw — powtórzył Wallenstein. — Wątpię, żeby jeszcze pamiętali.
— Żeby jeszcze pamiętali! — krzyknął Leslie z iskrzącemi się od gniewu oczyma. — Jest serce, co pamięta i co za każdą krwi kroplę odda jej strumienie.
— Cóż znaczy ta mowa, pułkowniku? — zawołał książę, porywając Lesliego za rękę i silnie nią wstrząsając. — Obudź się, bo widzę, że znów w szał zwyczajny wpadasz.
— Prawda najjaśniejszy książę, często pamięć nieszczęść mięsza mój umysł. Przebacz tej krótkiej zapomnienia się chwili. O Adalbercie de Reichstal i córce jego słyszałem od tutejszych mieszkańców.
— Więc jeszcze nie zatarła się pamięć jej śmierci, po piętnastu leciech zaburzeń i wojen. Leslie, ty, który jeden możesz zrozumieć moją duszę i objąć moje zamiary, przyszedł czas objawić ci zdarzenie, które goryczą napełniło kilka dni w mojem życiu.
Tu siadł Wallenstein i zaczął opowiadać swoją miłość ku Minnie i jej nieszczęśliwe skutki. Za każdem słowem zmieniała się twarz pułkownika, za wymówieniem imienia Minny drżały mu usta i piekielny ogień żarzył się w oczach. Nie mógł ostać na miejscu, chodził wzdłuż i wszerz, ciche wymawiał słowa i zdawał się walczyć sam z sobą. Wallenstein przyzwyczajony do tego, ciągnął powieść i trzymał oczy wlepione w wieżę Adalberta de Reichstal, która się jeszcze czerniała wśród mroku, jak pamięć zbrodni w przeszłości, nie widział przeto, jak Leslie dobył sztyletu, wtenczas, kiedy opisywał gniew młodego Alana i pojedynek z nim odbyty, i jak go znów do pochwy schował. Nareszcie temi słowy zakończył:
— Mimo największych starań, nigdy się nie dowiedziałem, gdzie uszedł lub gdzie przebywa.
— Może dowiesz się kiedy, najjaśniejszy książę — rzekł pułkownik i z uśmiechem szyderczym na ustach pytał się Wallensteina, — czy żadnych nie ma do wydania mu rozkazów.
— Leslie — krzyknął książę, — chcę odwiedzić dom astrologa, w którym pierwszy raz uczułem miłość i ostatni, mogę powiedzieć, bo później cala moja miłość w tem była. To mówiąc uderzył o rękojeść miecza. Nie kochałem nawet córki Starracha, nie, to nie była Minna de Reichstal. Chcę jeszcze raz zobaczyć starego Adalberta, jeśli żyje, a przynajmniej wejść jeszcze na wieżę, skąd mi przepowiedział przeznaczenie świetne. Tak, usiałem pod mojemi nogi trony i mocarze, zwalczyłem wszystkich, pokonałem wszystkich. Zostaje się jeszcze jedna część proroctwa, która jeśli się spełni, Adalbert był największym i najuczeńszym astrologiem.
— A jakaż to jest?
— Leslie, powiem ja tobie jednemu, że żelazo zabójcze wytrąci z moich rąk koronę cesarską.
Na te słowa spojrzał na sztylet pułkownik, jak gdyby chciał powiedzieć: „już to żelazo gotowe.“
— Ale może pomylił się Reichstal — dalej mówił Wallenstein. — A zresztą, powtarzam, że sława pierwszem była mojem życzeniem. A dosyć jej mnie otacza, koronę w drugim już kładę rzędzie; jeśli nią ozdobię moje skronie, tem lepiej; jeśli nie, to i tak przejdę do nieśmiertelności. Ale słuchaj, Leslie, chcę dziś jeszcze wieczorem odwiedzić astrologa. Pójdziesz ze mną.
— Nie mogę.
— Ja chcę — krzyknął książę Frydlandzki.
— Więc niech i tak będzie — odparł Leslie i rozeszli się.
Już zegar zamkowy dziewięć razy swe brzęki powtórzył. Niebo jaśniało rozsypanemi na jego błękitach gwiazdy. Księżyc na wozie z chmur złotych wznosił się po lazurowem przestworzu. Upał dnia letniego zwalniał się powoli. Słodka rosa odwilżyła podnoszące się głowy świetnych kwiatów a lekki wietrzyk poruszał liście drzew otaczających wały zamkowe. Przechadzał się po nich żołnierz zbrojny w świecący szyszak, w stalowy pancerz, ciężki pałasz i parę pistoletów wiszących u skórzanego pasa. Twarz jego zamyślenie wydawała; promienie księżyca oświecały ją zupełnie. Czoło zmarszczone od trudów wojennych i poczerniałe lica oznaczały walecznego wojownika. Wyraz poczciwości jaśniał w oczach, ale łatwo było poznać we wzroku smutek połączony z zadziwieniem. Wtem zbliżył się człowiek w szerokim płaszczu, z kapeluszem czarnemi ocienionym pióry. Skłonił się żołnierz na jego widok.
— Dobry wieczór, Walterze, cóż tak zamyślony chodzisz wzdłuż i wszerz warowni?
— Zamyślony! mości pułkowniku, a może mam przyczynę do tego — odpowiedział oddawna znany nam Walter.
— Cóż to może być?
— Oto niedawno widziałem księcia wychodzącego tą bramą z towarzyszem, którym, zdało mi się, że jest pułkownik Leslie.
— Leslie! — powtórzył zdziwiony nieznajomy. — Pewno cię wzrok omylił. Książę nigdy o takiej nie wychodzi godzinie.
— Znam ja dosyć Wallensteina — odparł, pokręcając wąsa, — wiele razy widziałem go na polu sławy. Widziałem, jak on, podobny do lwa wściekłego, ścierał się z heretykami.
— Zaręczam ci, pułkowniku Butlerze, że się nie zwiodłem. O Lesliem nie mogę twierdzić, bo nie często go widzę.
— Gdzież więc się udali, w jaką stronę?
— Do domu astrologa.
— Do domu astrologa? cóż to za astrolog?
— Zdaje mi się, że słyszałem od Lesliego o jakiejś Minnie.
— Od Lesliego! — krzyknął zdziwiony Walter. — Ach! to już takiemu dyabłu książę tajemnice powierza.
— Nie gniewaj się na mego towarzysza. Ale słuchaj, mam z tobą do mówienia. — I schylił się pułkownik do ucha żołnierza.
— Mów głośno, pułkowniku Butlerze. Nie mam nic do ukrycia na tym świecie. Racz mówić głośno, pułkowniku Butlerze, przecież nikt nie słucha, a ja nie cierpię tych szeptów, tych tajemnic. Prosto, otwarto, szczerze powiedzieć, to ja lubię. To przystoi na poczciwego żołnierza; a potem nikogo się nie boję, bo mam przyjaciela u boku, który wiele razy największej dał mi dowody przyjaźni.
— Tu mury słuchają — rzekł Butler, — ta drzewa w każdym liściu natężone mają ucho. — Nagle ze zwyczajnego głosu przeszedł do najsłabszego, ale cichą mowę żywemi wyrażał poruszeniami, znać było, że do czegoś namawia żołnierza. Głośniejsze czasem dawały się słyszeć słowa. — Wierz mi, to nie zdrada. To usługa dla monarchy. Dumny człowiek. Przysiągłeś na wierność cesarzowi. Obsypie cię bogactwami. Zaufaj mnie. Potrzeba dla spokojności państwa.
Twarz żołnierza podczas tej rozmowy rozmaitym podlegała odmianom. Gniew, oburzenie, pogarda, szybko w jego oczach przemijały.
Nareszcie lice jego ognistym pokryły się rumieńcem. Oczy zajaśniały najżywszym płomieniem.
Odepchnął Butlera.
— Milcz — krzyknął, — nikczemniku, milcz, szatanie pokusicielu. Przysiągłem na wierność nie Ferdynandowi, który jak słabe dziecko chwieje się na tronie, ale księciu Frydlandzkiemu. Ty sam niedawno w Pilzen tę samą składałeś przysięgę. Za Wallensteina życie bym oddał. Milcz, jeśli nie chcesz, żebym cię zrzucił z tych wałów. Śmierć jego. Ty śmiesz o tem myśleć? drżyj, nikczemniku.
— Uspokój się, Walterze, uspokój się.
— Ocal siebie, ocal pułk cały a za to obiecuję ci nagrodę. Oto masz zadatek wdzięczności cesarza. — To mówiąc, wyciągnął Butler sakiewkę pełną złota i podał ją Waltrowi.
Żołnierz porwał pieniądze i rzucił je ponad wysokie zamku egierskiego mury.
— Nie przekupisz mnie, zbrodniarzu — krzyknął w gniewie. — Odejdź, bo przysięgam, że tym pistoletem życie ci wydrę.
Wyjął broń z za pasa i przyłożył ją do serca Butlera. Cofnął się o kilka kroków zmieszany pułkownik.
— To wszystko żartem było — zawołał wyciskając śmiech udany na drżących ustach, — chciałem doświadczyć twojej wierności. Dobrze, Walterze, dobrze, widzę, żeś wierny księciu.
— Nie tak łatwo mnie oszukać — odparł Walter, — i Wallenstein o tem jutro będzie wiedział. Nawet i dzisiaj.
To mówiąc, skoczył z wału i jak strzała pobiegł ku domowi astrologa. Butler odwiódł kurek u pistoletu, skierował broń na żołnierza i wystrzelił. Ale po śmiechu usłyszanym i podwojonej szybkości kroków poznał pułkownik, że jego kula nie trafiła Waltera.
Żołnierz prędko mijał domy egierskie i po niedługim czasie przybył na wzgórek.
Miłość ku Wallensteinowi sił mu dodawała. Wszedł do domu niewstrzymany, jak niegdyś, zamkniętemi bramy i w cichości długi przeszedł korytarz. Słabe światło uderzyło go w oczy i ujrzał drzwi dawnego pokoju astrologa napół otwarte. Chciwy usłyszeć rozmowę Wallensteina, stanął przy nich i wszystko pilnem przebiegł okiem.
Słaby płomień lampy, w bladawych rozlewając się promieniach, oświecał Wallensteina stojącego z Lesliem przy łożu, na którem jęczał zgrzybiały starzec z długą, śnieżną brodą. Księgi różnej wielkości leżały po stołach, szafach i posadzce. Wallenstein obrócił się ku drzwiom.
— Zostań się tutaj, Leslie — rzekł do pułkownika i ostatnie jego chwile osłódź twoją przytomnością. Skłonił głowę Leslie a Wallenstein odszedł. Jak tylko ujrzał go na dziedzińcu, Walter wyskoczył z domu i silnym zawołał głosem:
— Najjaśniejszy książę, racz zatrzymać się przez chwilę i posłuchać wiernego żołnierza.
— Kto śmie mnie wołać — odparł Wallenstein, — kto śmiał śledzić moje kroki w pośród cieni nocy i badać moje zamiary.
To mówiąc dobył pałasza, ale poznał zbliżającego się Waltera.
— Któż ci pozwolił opuścić straż wałów?
— Twoje niebezpieczeństwo — po cichu odparł Walter, to mówiąc kląkł przed bohaterem i rzekł do niego:
— Najjaśniejszy książę, znasz wierność Waltera, wiesz, że zawsze jego męstwo odznaczało się na polu bitew. Przysiągłem tobie na wierność, przysiągłem nie mieć innego pana nad ciebie. Dzisiaj, oto niedawno, pułkownik Butler przybył do mnie, pełną złota ręką chciał namówić do zdrady, do zbrodni. Radził, bym cały pułk odwiódł od ciebie.
Nareszcie zakończył odkryciem największej zbrodni. Tak, najjaśniejszy książę, on chce, twojej śmierci.
— Mojej śmierci! Butler! mojej śmierci — krzyknął zdziwiony Wallenstein. — Jam go dobrodziejstwy obsypał, łaskami obdarzył.
— Nie, me dziecko, mylisz się, wierny mój przyjacielu. Zapewne chciał doświadczyć twojej wierności lub żartować. Ale zresztą dziękuję ci, Walterze, za ostrzeżenie i za to masz ten worek. — Ale — dodał ostrym głosem — wracaj prędko na swoje stanowisko, bo żołnierz żaden opuszczać go nie powinien, żeby gwiazdy nawet padały na ziemię. Szczęście twoje, żeś spotkał samego Wallensteina, a nie księcia Frydlandzkiego, bo wtenczas musiałbyś zginąć za karę niedbałości. Wracaj więc, Walterze i niech nikt się nie dowie, że Wallenstein mógł przebaczyć komu.
Usłuchał rozkazu wodza żołnierz, ale ze spuszczoną głową, ze smutkiem w sercu spiesznie wracał na stanowisko. Ledwie tam przybył, aliści ujrzał Wallensteina wchodzącego w bramy zamkowe.
Viens, ouvre ma prison; viens, prette-moi tes ailes;
Que tardes-tu? Parais, que je m’élance enfin
Vers cet etre inconnu, mon principe et ma fin.
Tymczasem pułkownik Leslie z założonemi rękoma w głębokiem zamyśleniu stał naprzeciwko łoża boleści, na którem umierał srogą znękany chorobą i podeszłą osłabiony starością Adalbert de Reichstal.
Adalbert podniósł się trochę, wyciągnął rękę ku Lesliemu i rzekł często przerywanym głosem:
— Jutro już mnie nie będzie; ale powiedz mi, śmiertelny człowiecze, czy to nie marą, nie snem było. Zdało się osłabionym oczom, że widzę Wallensteina. Ach! jakże się zmienił. Dawniej czoło bohatera jaśniało boską pogodą, teraz smętność i zmarszczki go szpecą. — Jednak choć osłabiony wiekiem, choć trapiony boleściami, poznałem jeszcze te oczy, ten wzrok pełen ognia, który tyle razy zwracał się na Minnę. Słyszałem, że wiele zwycięstw odniósł, a zapewnie teraz pnie się do tronu.
— Do tronu — powtórzył Leslie, — do tronu! a któż ci to odkrył? Czyż człowiek przy śmierci może zgłębiać najskrytsze śmiertelnych myśli, czyż dusza mająca się wkrótce oderwać od ciała, unosi się nad sercami innych.
— Nędzny prochu, słaby człowiecze — znów odezwał się Adalbert, — spojrzyj w to niebo, a tam poznasz myśli i zamiary ludzi. Przed piętnastu laty już wiedziałem, że Wallenstein pokona, zwycięży, wzniesie się wyżej, ale upadnie. Powiedz mu odemnie, jeśli jego przyjacielem jesteś, powiedz mu, że już kres życia dla niego się zbliża, lub lepiej nic nie mów, gdyżby cię nie usłuchał, niech losowi stanie się do woli.
Wtenczas Leslie zbliżył się do Reichstala.
— Przyjmuję — rzekł po cichu — tę wróżbę i tem śmielej postępać będę.
— Dla czegóż — rzekł po chwili Adalbert — zostajesz się przy umierającym starcu, dla czegóż pilnujesz osłabionego człowieka?
Nic nie odpowiedział pułkownik.
— Ostatnia moja chwila się zbliża, wszyscy mnie opuścili; żona, córka, syn może w zimnym spoczywa grobie; tyś jeden ulitował się nademną; zawdzięczę ci za to sposobem, który jeden mi tylko pozostał. Bogactwa złupili protestanci, siłę wiek odjął, ale wiek rozumu i nauki nie wydarł. Wesprzyj mnie ręką, zaprowadź do okna, niech raz jeszcze spojrzę na niego, a powiem ci co cię czeka, powiem ci jak daleka śmierć od ciebie.
Usłuchał Leslie starca; podniósł się Adalbert i wsparty na ręku pułkownika, słabym krokiem zmierzał do okna, przy którem stało jego krzesło i ogromny teleskop dawno już nie używany. Usiadł i drżącą ręką przysunął astronomiczne narzędzie. Gasnące oczy przyłożył — do szkła przybliżającego oku śmiertelnemu gwiazdy i nieskończone światy. Długi czas patrzył na niebo, nareszcie pchnął teleskop, który padł na ziemię i na drobne roztłukł się kawałki.
— Tyś już mi niepotrzebny — silnym zawołał głosem; — nieszczęścia same mi tylko wskazujesz.
Potem porwał z nadzwyczajną siłą rękę pułkownika i dość długo po niej linie się krzyżujące rozważał; nareszcie powstał, dobywając sił ostatnich, rzucił się w objęcia Lesliego i zawołał:
— To ręka Alana, nikt inny nie miał takich znaków. Zginiesz wraz z Wallensteinem. Wasze gwiazdy się spotkały, ale na śmierć waszą. Umieram, wiesz gdzie grób naszej rodziny, pochowaj mnie z żoną i córką.
Ostatnie to były słowa Adalberta de Reichstal, jeszcze raz podniósł oczy ku niebu, jeszcze raz ścisnął rękę przerażonego pułkownika i upadł na krzesło. Łzy płynące z oczu jego zatrzymała ręka śmierci, a dusza astrologa wzbiła się ku światom, które za życia rozważał.
— I ciebie jaż nie ma — cichym głosem rzekł Leslie; — wkrótce więc i ja zginę, ale zemszczony.
Całą noc przepędził pułkownik przy Adalbercie, nazajutrz rano wyszedł z pustego już teraz domu. Łza samotna spłynęła na jego lica, ale to ostatnia była, którą miał wylać za życia.
Ciała astrologa nie znaleziono w jego komnacie, a sąsiedzi zgromadzeni na pogrzeb Reichstala, rozeszli się, mówiąc po cichu, że zapewne Wallenstein kazał go przed śmiercią swoją pochować; niektórzy zaś wierzący w czary twierdzili, że duch ciemności przywłaszczył sobie Adalberta.
Ale wkrótce już nie mówiono o tem zdarzeniu, bo chodziła pogłoska, że książę Frydlandzki nie lubi, żeby wspominano o Adalbercie.
Pamięć bowiem nieszczęść, które z jego ojczyzny na rodzinę Reichstalów spłynęły, truła jego spokojność, a nieraz za wymówieniem imienia Minny bladły mu lica. Przestali więc mówić o Adalbercie de Reichstal, a pułkownik Leslie ani słowa nigdy nie wyrzekł o nocy, którą przepędził obok konającego starca.
Pastwić się będę.
Tygodniem później siedział pułkownik Leslie w ubogiej chacie, wśród czarnego lasu leżącej. Stały przed nim na stole puhary i konwie pełne węgierskiego wina. — Kilku wojskowych przechadzało się po komnacie, której okopcone i czarne mury posępność w serce wiewały. Już się zaczynało ciemnieć, a po kilku słowach, niecierpliwość oznaczających, zdawało się, że czekają na kogoś. Leslie oparł głowę na ręku i zarzucił szeroki płaszcz naokoło siebie.
Blada twarz, zmarszczone brwi i ponurość czoła, boleści duszy oznaczały. Wlepiał wzrok w drzwi chaty, ale ten wzrok nie miał już dawnej żywości. Martwe oczy, jakby u trupa, już się świetnym nie paliły ogniem, ale serce zato stokroć gwałtowniejszym wrzało. Serce wrzało namiętnościami a rozpacz nie mogła się utrzymać we wzdętych piersiach, częste jęki z nich wychodziły, często ręką uderzał o stół dębowy, ale na żadne zapytanie nie odpowiadał, i czasem się pogrążał w dumanie tak, że można było wątpić, czy żyje lub czy jego dusza, ciała nie stargała więzów.
Już noc ciemna zupełnie pokryła niebo. Już liczne pochodnie zaświetniały w chacie. Wiatr silny starodawne dęby uginał a, przeciskając się przez szpary niedobrze spojonego drzewa, z przeraźliwym świstem na wszystkie strony poruszał pochodni. Już niecierpliwość osób będących w chacie do najwyższego doszła stopnia. Często dawały się słyszeć wyrazy: „Chyba go szatan porwał.“ Już dziś nie przybędzie. Niewiedzieć po co tuśmy się zebrali. Jedźmy; i już nawet chcieli wychodzić z chaty i wsiąść na konie, kiedy — Leslie rozkazującym rzekł głosem:
— Czekajcie jeszcze! Zaręczam, że niezadługo tu będzie.
Ledwo słów tych dokończył otworzyły się drzwi i wszedł pułkownik Butler. Na jego widok skłonili się wszyscy. Niósł w swoich rękach małą szkatułkę lśniącą się złotem i drogiemi kamieniami i złożył ją na stole. Leslie nie ruszył się z miejsca i najmniejszego znaku uwagi na zdarzające się wypadki nie dawał.
Butler wystąpił na środek chaty, obtarł pot z czoła i rzekł do przytomnych:
— Towarzysze! przysięgliśmy na śmierć Wallensteina. Ferdynand, nasz prawy cesarz, powoływa nas do czynu, mogącego nam zjednać chwałę nieśmiertelną i względy monarchy. Tu krzyki radości: niech żyje Ferdynand, nasz cesarz! niech żyje Ferdynand! przerwały mowę pułkownika, ale kiedy wróciło milczenie, znów dalej mówił.
— Wszyscyśmy gotowi śmierć i niebezpieczeństwo ponieść, byleby spełnić wolę panującego. Towarzysze! nie kryję przed wami, że Wallenstein włada sercami żołnierzy, że wojsko kocha go jak ojca. Jednak udało mi się przekupić dwa pułki jego gwardyi i przyłączyć do naszego spisku większą część oficerów, którzy przysięgli mu na wierność niedawno w Pilzen. Kilku tylko nie można namówić, ale ci jutro zginą. Zaprosiłem ich na wielką biesiadę. Wśród okrzyków: Niech żyje książę Frydlandzki! — śmierć znajdą, a ich krew popłynie zmięszana ze strumieniami wina. Wśród puharów i radości, wśród śpiewów i poklasków upadną. Sam Wallenstein miał zginąć podczas tych godów, — ale na nieszczęście odmówił mojemu zaproszeniu. Dumny książę Frydlandzki nie raczył zasiąść u stołu pułkownika Butlera, ale za to śmierć mu obiecuję. Tak, bracia! śmierć jemu będzie za dumę, za spiski knowane na Ferdynanda. Pewnym jest korony cesarskiej, ale zamiast tronu, znajdzie zimną śmierci rękę. Kiedy jutro u mnie na biesiadę sproszeni wszyscy jego dworzanie radować się będą, trzeba, żeby który z was poszedł i własną ręką zamordował Wallensteina.
— Pułkownik Butler! Pułkownik Butler!
— Odważny nasz pułkownik! — krzyknęli otaczający go wojskowi.
Zbladł Butler na samą myśl zadania śmierci wielkiemu mężowi.
— Nie mogę — rzekł, — żadnym sposobem nie mogę. Muszę biesiady pilnować. Już biorę na siebie zamordowanie jego przyjaciół i jenerałów przywiązanych do niego. Ale ciągnijcie na los, czyja ręka ma utopić żelazo w piersi nienawidzonego człowieka. Niech los rozstrzygnie, komu przyjdzie oddać tak ważną ojczyźnie i dworowi usługę.
Na te słowa skoczył Leslie z krzesła, jak gdyby obudził się ze snu głębokiego.
— Ja — krzyknął, — ja mu serce tym żelazem przebiję; on ją wtrącił do grobu; ja zemszczę się na nim; towarzysze! wyświadczcie mi tę łaskę; towarzysze, powiedzcie: Twoja ręka niech się w krwi jego zbroczy, — a najwyższe szczęście moim będzie udziałem.
— Pułkowniku Leslie — odparł Butler, — nie odmawiamy ci tego. Niech więc twoja ręka w jego krwi się zbroczy.
— Tegom pragnął, tegom żądał — zawołał Leslie; — to moim przez tyle lat było celem; nie spuściłem go z uwagi ani w pustyniach Afryki, ani w krwawych z Indyanami walkach. W Anglii myślałem o śmierci Wallensteina; w Azyi myślałem o śmierci Wallensteina. Pod Lutzen, kiedy życie mu ocaliłem, myślałem o jego śmierci, moją ręką zadanej. Ciesz się, Minno; już blizka zemsty chwila; on cię zabił, on wlał truciznę w twoje serce. Twój brat go zabije i rozedrze jego piersi żelazem.
Skończył Leslie, usiadł i znów do dawnego wrócił milczenia; Butler wtenczas obrócił się ku niemu i rzekł:
— Pułkowniku, jutro jak posłyszysz u mnie okrzyki radości i pochwały Wallensteina, wymkniesz się z biesiady, a niech się nie omyli twoja prawica, niechaj twoje żelazo nie chybi, ale niech się zanurzy po rękojeść w piersi Wallensteina. Masz wolny przystęp do jego pokoju. Tem łatwiej wypełnić ci ten czyn szlachetny. Ale teraz mam ogłosić wam, towarzysze, że cesarz po śmierci Wallensteina każdego z was wyższym stopniem obdarza. Posłaniec dziś przybyły z Wiednia oddał w moje ręce tę szkatułę. W niej mieści się nagroda dla tego, który z nieustraszonym sercem pójdzie ocalić monarchę, zrzucając Wallensteina ze szczytu potęgi. Ta nagroda jest wielka i godna cesarza Niemiec, szczęśliwie nam panującego Ferdynanda.
To mówiąc, wziął Butler szkatułę, złożył ją przed Lesliem, otworzył i wyjął order złotego runa wiszący na łańcuchu lśniącym się złotem i dyamenty.
— Tobie się ten zaszczyt należy, pułkowniku, tobie cesarz go przeznaczył, a wkrótce stopień jenerała...
— Stój, Butlerze — krzyknął piorunnym głosem Leslie, — stój, nie dla złotego runa, nie dla Ferdynanda moja ręka wzniesie się na Wallensteina. Śmierć jego najlepszą dla mnie będzie nagrodą. Zemsta mi nakazuje zabić księcia Frydlandzkiego, nie chcę ani złota ani zaszczytów. Nie dla złota błąkałem się tyle lat, nie dla złota zniosłem burze morza i spiekłe wschodu słońca, nie dla złota bezsenne pędziłem noce, myśląc o zgonie wroga, nie dla złota daleko od ojczyzny w rozpaczy młode strawiłem lata. Wy nie wiecie, co to znaczy zemsta. Was złoto, was zaszczyty, was skarby poruszają. Mnie nic prócz zemsty nie wzrusza; wre ona w mojem sercu. Po śmierci Wallensteina wszystko mi jedno, czy zginę, czy na najświetniejszym tronie zasiędę.
To mówiąc, porwał za łańcuch ofiarowany przez Butlera, rzucił go pod stopy i zdeptał.
— Gardzę tobą, gardzę cesarzem, który cię przysłał, gardzę wami, gardzę światem. Tym jednym nie gardzę — i uderzył o rękojeść miecza, — bo w tym jedyna moja nadzieja.
Wyrzekłszy te słowa, wyszedł z chaty.
— On szalony! — krzyknęli wszyscy.
— Tem lepiej — ozwał się Butler, — kto szalony, nie trwoży się, stojąc nad przepaścią. Ale, bracia, pamiętajcie dobrze nagotować szable, bo jutro nie tylko Wallensteina krew popłynie. A teraz wracajmy do Egry.
To mówiąc, wyszedł z chaty a za nim inni. Wkrótce tętent ich koni szum wiatru przygłuszył.
Kiedy jego tryumfy wschód i zachód śpiewał.
Dnia następującego jedno skrzydło zamku egierskiego tysiącznemi jaśniało pochodniami. Liczni słudzy ustawicznie wychodzili i wracali w świetne pokoje zamieszkane przez pułkownika Butlera, a w których teraz wesoła odbywała się uczta. Siedzieli przy długim stole, uginającym się pod dzbanami srebrnemi i puharami ze złota, wodzowie i oficerowie wojska księcia Frydlandzkiego. Większa ich część już za obiecaną nagrodą przeszła na stronę spiskowych czyli dworu wiedeńskiego, kilku jeszcze wiernych zostało, niewiedzących nawet o zamachach podłych zdrajców.
Zanadto Butler znał ich cnotę i przywiązanie do wodza, żeby śmiał przed nimi o spisku napomknąć. Wolał ich się czarną pozbyć zdradą. Na lśniącej się sali bogatemi obiciami stali żołnierze gotowi na skinienie pułkownika, a miecze błyszczące już dobyli z pochew.
Tymczasem okrzyki: „niech żyje książę Frydlandzki, nasz pan i dobroczyńca“, odbijały się od wklęsłych sklepień, a za każdem krążeniem puharów, podwajały swojej mocy. Kilka razy Butler nie chciał wziąć w ręce złotej czary, ale kiedy coraz mocniej nalegać zaczęto, kiedy już stronnicy Wallensteina, dobrze winem zagrzani, wyrzucali mu nieżyczliwość ku księciu Frydlandzkiemu, wziął nareszcie w ręce świetny roztruchan, wzniósł go do góry i silnym zawołał głosem: „Niech tak krew Wallensteina popłynie i wylał pieniące się wino. Na te słowa powstali wierni Wallensteinowi. Ale biesiada zwątliła ich siły. Daremno drżącą ręką szukali rękojeści pałasza. Inni udźwignąć tyle razy zwycięskiego miecza nie mogli. Nogi odmawiały pomocy. Oczy dobrze zdrajców rozeznać nie mogły. A choć w sercu wrzała miłość ku wielkiemu wodzowi, napój bez miary użyty nieszczęśliwe skutki na nich wywierał.
Na znak dany przez Butlera u wszystkich drzwi komnaty ukazali się zbrojni żołnierze z dobytym orężem, a wkrótce miejsce, gdzie przed chwilą śpiewy i lejące się zewsząd wino radość i wesele ogłaszały, zamieniło się na miejsce mordu i rzezi.
Jednak nie bez bronienia się padali mężni. Niejeden z walecznością się opierał, niejeden śmierć własną przeciwnika zgonem pocieszył, ale mała ich liczba wkrótce uledz musiała. Komnata zasłana trupami, u ich wierności świadczyła i o przywiązaniu do wodza. Krew pomięszana z winem, miecze rozrzucone wśród puharów i stalowych naczyń stawiały widok tem sroższy, że dwie w nim były ostateczności. Polegli rozciągnięci na posadzce, oblani napojem i krwią własną, przypominali prawdę, że wesela; biesiady, pycha i okazałości tego świata kończą się na trumnie, i że grób wszystko pożera oprócz nieśmiertelnej chwały. Ten z wyrazem męstwa na twarzy ściskał jeszcze pałasz w nieżywej ręce, jak gdyby i po śmierci nawet nie chciał ostatniego opuszczać przyjaciela. Drugi trzymał jeszcze złotą czarę w skościałej prawicy i zdawał się wzywać radości na miejsce wesela i godów. — Ale wszyscy głębokie mieli rany to w piersi, to w głowę zadane, z których krew się sączyła i oblewała cały pokój purpurowym potokiem.
Tymczasem Wallenstein w swojej komnacie zabierał się już do spoczynku. Samotny, nieprzystępny nikomu, przez cały dzień pisał i układał w myśli zamiary i sposoby zaczęcia wojny z Ferdynandem.
Dumne widoki, obrazy sławy i nieśmiertelności, stawiała mu gorejąca wyobraźnia. Już widział swe i kapłani, witając go z drżeniem, stali u stóp zwycięscy. Tu znowu Ferdynand zstępował z tronu i oddawał rządy tych narodów własnemu wodzowi, pogardzonemu wodzowi, który podniósł się z zapomnienia i ciemności, mieczem zwycięskim rozstrzygnął w jednej chwili to, czego ciągła od ośmnastu lat już wojna dokazać nie mogła. Najwięcej zaś działała na namiętności Wallensteina myśl, że pokaże światu, iż cesarz Niemiec nic nie może działać bez niego. Wystawiał sobie książę Frydlandzki zbladłego Ferdynanda, zdejmującego koronę, składającego berło, zstępującego z tronu naddziadów i żebrzącego litości u stóp tego; z którego tyle razy się naśmiewał. Pochlebiały takie obrazy dumie naszego bohatera, zemsta jego lubiła niemi się nasycać.
— Piorun mojej ręki zdruzgoce wrogów — zawołał z uniesieniem, przybliżając się do okna. Czasem odgłosy hucznej biesiady, odbywającej się u Butlera, uderzały go w uszy. Blask rażący setnych pochodni oświecał cały dziedziniec zamkowy. Wpatrywał się jeszcze w mieszkanie Butlera, kiedy okrzyki i szczęk broni dały się słyszeć. Pomyślał Wallenstein, że zapewne spór jaki wszczął się między biesiadującymi. Zawołał więc na żołnierza strzegącego bram pod oknem będących:
— Idź, Walterze, zobacz, co się tam dzieje, i rozkaż im w mojem imieniu broń złożyć i zaprzestać kłótni.
Pobiegł Walter wypełnić rozkaz wodza, który sam się został.
Wtem usłyszał Wallenstein kroki po schodach i ktoś w klamkę uderzył. W tej samej chwili wypadły podwoje wybite z trzaskiem, a Leslie wleciał do komnaty. Blade lica, najeżone włosy, pomieszane oczy wydawały okropny zamiar, a miecz zemsty błyszczał w jego prawicy.
— Leslie! — krzyknął z początku Wallenstein surowym głosem.
— Nie Leslie, ale Alan de Reichstal — odparł pułkownik, — Alan de Reichstal szukający przez wiele lat zemsty! Umieraj!
Wallenstein wzruszył się na ten widok, wzruszył się, widząc człowieka, którego obsypywał dobrodziejstwy, na jego godzącego życie. Ale to wzruszenie zamieniło się na wzgardę. Nie mógł się bronić bohater, stał osłupiały, bo nigdy nie myślał, żeby ręka śmiertelnika śmiała podnieść się na niego, który się sam tak wzniósł nad innych ludzi, który postrachem świat napełnił i ludźmi pomiatał jak ziarnkami drobnego piasku. Nie wymówił żadnego słowa. Z początku szukał oczyma wiernego miecza, ale nie znalazł go nigdzie. — Rozciągnął więc ręce, jak gdyby chciał się rzucić w objęcia przyjaciela, ale zamiast przyjaźni spotkał żelazo przeciwnika i słowa: „Umieraj z ręki Alana!“ ostatniemi były, które słyszał na tym świecie.
Wściekły zabójca rzucił się na Wallensteina i wydarł z drżących piersi bijące jeszcze bohatera serce.
Oblany krwią wyleciał z zamku i pędem błyskawicy przebiegł Egrę. Wdarł się na wzgórek, wszedł do domu ojca, spuścił się do grobu rodziny Reichstalów, niepewnym krokiem zstąpił w czarne otchłanie, drżącą ręką otworzył żelazne kraty i wszedł do cichego grobu. Stało tam naczynie z czarnego marmuru, przyniesione niegdyś z dalekiego Egiptu przez Adalberta de Reichstal, w nie złożył jego syn serce bohatera i, podnosząc urnę, kląkł przed Minną i u jej stóp ją postawił.
Żadnej zmiany nie zaszło w tem miejscu poświęconem śmierci, od tego czasu, jak je Alan po pierwszy raz odwiedził. Jedna tylko osoba tam przybyła własnemi jego złożona rękami. Było to ciało Adalberta. Na Wysokiem siedzeniu obok Fatymy tu już od kilku dni spoczywało. Obrócił się do niego Alan. Ścisnął zimną rękę, przyłożył ja do ust drżących i cichym wyrzekł głosem:
— Ha! co? niemówiłem, zemsta, — jest zemsta, zginął.
Po chwili silniejszym zawołał głosem:
— A teraz cóż się ze mną stanie? Dla ciebie, o Minno, zostałem zbrodniarzem. Przyjm wydarte z jego piersi serce. Ale ja gdzież tułać się będę? Spada krew bohatera na mnie obmierzłego Bogu i ludziom. Krew dobroczyńcy rumieni się na mojej prawicy, uciekać trzeba.
— Zatrzymaj się! — zawołał głos do pioruna podobny; obrócił się Alan i ujrzał męża zbrojnego, który powtórzywszy wyrazy: zatrzymaj się, Leslie! dobył oręża.
W pierwszej chwili pułkownik nie poznał przeciwnika, ale wkrótce rozeznał rysy Waltera. Walter bowiem, jak tylko zobaczył zabitych stronników Wallensteina, i krwią zbroczonego Lesliego, pospieszył za nim, domyślając się strasznej prawdy, a chcąc się zemścić za ulubionego wodza, nie spuścił go z oka. Przybył za nim do domu astrologa, a kiedy Alan zapomniał zasunąć podłogi, która się na jego przyjęcie rozstąpiła, wszedł do grobu i usłyszał słowa wyrzeczone przez ostatniego z Reichstalów.
— Broń się, Leslie, czy raczej szatanie! — krzyknął żołnierz. — Jeśli wszyscy opuścili księcia Frydlandzkiego, przynajmniej mnie zdasz sprawę ze strasznej zbrodni.
— Broń się!
— Zabijaj — odparł, odsłaniając piersi Alan de Reichstal, — zabijaj a wyświadczysz dobrodziejstwo.
— Nie! — krzyknął żołnierz, — nie tak poczciwy katolik postępuje, nie tak żołnierz Wallensteina. Dobądź miecza, a wtenczas Bóg rozsądzi, kto z nas ma słuszność.
— Dobrze! — dobywając pałasza, rzekł Alan, — pewno zginę, bo to ramię w krwi bohatera całą siłę straciło. Ale naprzód o jedną cię łaskę proszę.
— O żadną, zbrodniarzu! — zawołał Walter.
— Więc nie będę walczył — rzekł Alan i rzucił pałasz.
— Mów, mów — krzyknął żołnierz, — co chcesz.
— Walterze, przysięgnij, że po zgonie, ciało moje złożysz obok rodziców i siostry, i że tym kluczem zamkniesz drzwi grobu i że nikomu nie wydasz tajemnicy, nie powiesz, że tu nasza rodzina spoczywa. Niech przynajmniej spokojnie to czoło tyle przez ciąg życia skołatane, w tem ciemnem miejscu po śmierci spoczywa.
— Zrobię, co żądasz, przysięgam na Boga, ale zabieraj się do walki.
Podniósł oręż Reichstal i stanął naprzeciwko Waltera. Za trzeciem uderzeniem pałasz żołnierza aż po rękojeść zanurzył się w piersiach Alana. Upadł pułkownik, Walter ostatnią wolę wroga wykonał, a potem wyszedł z grobu, zamknął drzwi kluczem, oddanym przez Alana, i z rozpaczą sam odszedł od domu, w którym tyle nieszczęść przez pół wieku blizko się zdarzało.
Już dzisiaj nie ma domu na wzgórku, nie ma nawet śladu żadnego zabudowania. Ale mieszkańcy Egry twierdzą, że grób rodziny Reichstalów zachowuje się dotąd we wnętrzu ziemi, i że tam Adalbert otoczony rodziną we śnie śmierci oczekuje na dzień, w którym trąba anioła, wskrzeszając śmiertelnych, ma uwieńczyć cnotę lub ukarać zbrodnię.