Przejdź do zawartości

Gdynia na codzień

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Gdynia na codzień
Pochodzenie Wiadomości Literackie 1937, nr 27, str. 16
Wydawca „Wiadomości Literackie” Antoni Borman i Mieczysław Grydzewski
Data wyd. 27 czerwca 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
GDYNIA NA CODZIEŃ
Bardzo roztargniony byłem owego lipca trzydziestego piątego roku; zbyt przejęty powrotem, aby przyjrzeć się dokładnie naszemu „oknu na świat“. Poprostu szybko przelazłem przez to okno do wnętrza kraju i tutaj otrząsając pyłek podróżny, przysłuchiwałem się tak długo pieśniom zachwytu o tem oknie, aż wkońcu postanowiłem je poznać, pogapić się w niem trochę. Oto drzemie tam zaklęty w beton i żelazo wzniosły wysiłek narodu, oto fala morska przygrywa chwałą tęgiemu wyścigowi pracy; trzeba nadstawić ucha, zbadać, czy pieśń nie brzmi fałszywie. Bo moja to dziedzina.

Z tego dnia powrotu pozostały mi wspomnienia: majestatyczna uroda portu, młoda, hałaśliwa świeżość rozprażonego słońcem miasta, zapach tynku, mieszanina pracowitych dźwięków i lenistwa włóczących się ulicami urlopowiczów; i obojętna przymglona płachta morza — przyczyna u stóp skutku.

*

Ulice drzemią w niedzielnem popołudniu. Nieudany, kwietniowy dzień, cisza i chłodne, niezdecydowane słońce. Nastrój mdły, świąteczny. Załatwiam się z hotelem, poświęcam nieco czasu na obserwację smutnego wnętrza tego gmachu; martwo tu, pustawo i nieprzytulnie. Odrazu odczuwa się atmosferę wegetacji między sezonami. Szum fal dochodzi mnie w mrocznym hallu, medytującego jakby tu i od której strony „podejść“ do Gdyni. Natrętny rytmik zegara dręczy ucho, a oko błądzi po tapetach i stwierdza żałosną atrofję smaku tego wnętrza. Postanawiam wyjść stąd, i odrazu wzrok mój ogarnia pejzaż plastyczny i wymowny. Jestem przecież w samem mieście, a jednak budynki zdają się cofać przed moim wzrokiem, zamazując zmierzchem swoje kontury, oddzielając się ode mnie dzikim placem porosłym mizerną, zdeptaną trawką, poprzez którą prześwieca brunatna golizna jałowej gleby. Wreszcie miasto zaczyna pstrzyć się światłami, zatraca się w rzadkich neonach, i już zupełnie gubię jego treść. Odwracam głowę w prawo i chwytam jeszcze postrzępione resztki dnia, rozpaczliwie czepiające się zastygłych dźwigarów portowych. Widać niekształtne bryły okrętów znieruchomiałych w masywnych ramionach portu. Ufność biegnie na spotkanie powadze jaka bije stamtąd. Tęgi ten i gigantyczny obraz budzi we mnie uczucie podziwu i uspokaja nieco co do dalszych dziejów tej prywatnej wizytacji. I port się nie cofa, raczej zdaje się przybliżać, rzucając plastyczne kształty nad odwieczne tło pustaci morskiej. Lampy także nie mącą mi tego widoku, raczej niemrawo żarzą się gdzieś wdole, jak gdyby oddzielone. Port zdaje się dostojnie separować od miasta, wskazuje przymus tego sąsiedztwa.
Już i morze zasnuło się czernią, tylko daleka latarnia strzela nerwowo purpurą. Wolno idę białym, niewydeptanym trotuarem w kierunku neonów, rozglądając się w obie strony, po smutnych, niezabudowanych przestrzeniach. Po prawej stronie bieli się piasek, na lewo — wspomniana już trawka. Głosik kobiecy nuci coś monotonnego, męski, chrapliwy kaszel przerywa, cichną wkońcu oboje. Na Kamiennej Górze ledwie majaczy obojętny kształt krzyża. Na placu, w ciemnościach, rozpętało się nagle wściekłe ujadanie psów, i po chwili awantura kończy się żałosnym, urywanym skowytem. Wyszedłem na skwer Kościuszki i widząc że mi już miasto nie ujdzie, zatrzymałem się na rogu dwóch ulic i spojrzałem w stronę wybrzeża. Ale tam widać było tylko rzadki sznureczek lamp, niby tandetna broszka spinająca wspaniałą niewidoczną w tej chwili suknię. A bliżej bieliło się upiorne gmaszysko sezonowego lokalu zwanego „Morskiem Okiem“, które teraz, na skutek „ogórków“, ratowało się kinem. To przesadnie oświetlone paskudztwo jarzyło się nędznym jarmarcznym efektem w kręgu ciemnego, prowincjonalnego smutku. I tak tryumfowała jasna trumna tancbudy nad szlachetnym, czernią nocy pochłoniętym żywiołem.
Odwróciłem się i wszedłem w szeroką i jasną ulicę 10 Listopada. Mijałem leniwych spacerowiczów o twarzach zatroskanych kończącem się świętem, zrezygnowanych wobec nieuniknionego, powszedniego poniedziałku. Zamknięte sklepy wabiły przechodniów oświetlonemi wystawami, które trwały jak gdyby w zawstydzeniu spowodowanem impotencją niedzieli. Trzymając towarzysza pod ramię, odezwała się kobieta: „Patrz ta torebka“… „Właśnie, torebka, tylko trzeba mieć co w nią włożyć“… Powlekli się dalej; on w paltociku, kwaśny na twarzy, ona swobodnie wypięta, wsłuchana w ukryte życie wzdętego macierzyństwem brzucha. Kilkanaście osób kiwało się nad brzegiem trotuaru, gapiąc się w skandaliczny bezsens jezdni, wsłuchując w dźwięki jazzu pobliskiego baru. Minąłem ich, przyjemnie obcy, próżno starając się „objąć nieobjęte“. Ale po chwili wróciłem i wszedłem do baru; tam, patrząc na ruchomą masę tańczących, na stoliki zastawione wódką i czarną kawą, gdzieindziej znów kuflami piwa, zjadłem na stojąco chaotyczną kolację w postaci jajek na twardo, zimnej cielęciny z chrzanem i masy jakichś kruchych rogalików, które chrupałem w takt nerwowych dźwięków „karioki“. Wkońcu, w ucieczce przed łakomstwem, przemknąłem obok „Morskiego Oka“ w stronę hotelu. W łóżku przeżuwałem jałowość wrażeń, z sympatją wsłuchując się w szum morski za oknami.

*

Rankiem udaje mi się spotkać dobrego znajomego z wczesnej młodości, wesołego, ruchliwego dziennikarza. W zakątku najbliższej kawiarni, szybko przeszedłszy rejestr wspomnień, przechodzimy na tematy wybrzeża. Mój dziennikarz jest trzeźwym tubylcem, co w połączeniu z jego zawodem pozwala mi nasłuchać się wielu rozsądnych rzeczy. Otóż Gdynia (bo do portu on się nie wtrąca, port jest tabu) skręca się przedewszystkiem w uściskach własnych problemów socjalnych, i te kwestje będziemy najpierw oglądali, potem roztrząsali i kalkulowali: gwoli uświadomieniu rodaków z gór i dolin. Wytyczamy sobie marszrutę na dni najbliższe. On nie chce mnie niczem suggerować, niechaj sobie sam wyłuskam dobre i złe. Wszystko jednak trzeba rozpatrywać na tle szlachetnej i krótkiej przeszłości tego miasta i błędy wyławiać po gospodarsku, kierując się rzetelną troską. I niechaj węszyciele defetyzmu odwrócą swe rozdęte nozdrza, bo tu kocha się prawdę i szanuje się ludzki wysiłek.
W małym, radośnie terkocącym samochodzie przemierzamy tereny tego chaotycznie rozbudowanego miasta, które zdaje się być przerażone własnym rozkwitem. Wokół głównych arteryj — Świętojańskiej i 10 Lutego — sterczą, stworzone ambitnym, bezplanowym gestem, samotne gmachy z żelazo­‑betonu obok potulnie przycupniętych, ziewających prowincją klitek. Zastygły w oczekiwaniu na towarzystwo, tęsknie spogląda taki samotnik mdłym blaskiem swoich okien ku dalekim sąsiadom ponad mizernym, trawiastym obszarem, ponad buremi piaskami, które go za byle podmuchem wiatru owijają welonem pyłu. A jeśli już się połączyły domy murowane, solidarnie tworząc ulicę, to i wówczas oczekuje co trzeci na jaki taki przyodziewek z tynku, wrzeszcząc narazie krwawą nagością cegły. Suniemy w tunel na Przejeździe; gracko umyka spod naszych kół osaczony nadbiegającemi ze wszech stron pojazdami rowerzysta, aby za chwilę otrzeć się przyjaźnie o łeb koński, poczem minąwszy szczęśliwie przesmyk między dwoma samochodami, beztrosko naciska pedały, tryumfująco oglądając się na kipiel, z której cało wyszedł. Zawracamy, znów ryzykujemy nurka w tunel, i rozterkotany samochód przenosi nas w ulicę Świętojańską, trakt dumny spowodu mieszczącego się na nim komisarjatu rządu i także z tej przyczyny, że prowadzi w stronę Gdańska, gdzie mój towarzysz ma coś załatwić.
Jadąc tak w słońcu i po gładkiej jezdni, w męce przeżuwam chaos wrażeń gdyńskich. W tej chwili umysł mój nasuwa porównanie z aparatem fotograficznym, który w pośpiechu oddał szereg fragmentów na jednej kliszy. Ciągle mi czegoś brak, i uginając się pod tyranją mego krótkiego pobytu tutaj, staram się uzupełnić całość doznań intuicją. Niewątpliwie Gdynia nie była przygotowana na tak wielki rozwój, niemniej jednak wymagała ścisłego planu nowoczesnego miasta portowego. Jako praktyczny obserwator widzę, że była budowana jak gdyby w tańcu. Jako człowiek nastroju i gość kilku wielkich miast portowych świata, stwierdzić muszę wesołą odrębność Gdyni jeśli chodzi o atmosferę cechującą nadbrzeżne skupiska. Jak podlotek, który przed pierwszą randką źle maluje usta, tak Gdynia wzrusza swoim nieporadnym flirtem z uwodzicielskiem doświadczeniem morza. Ciągle zdają się być przed pierwszym pocałunkiem. I czy aby społeczeństwo nie ochłodło w edukacji swojej pupilki, czy starczy mu charakteru aby połączyć samotne budynki, wytyczyć ulice, wykrztusić drewniane rudery, trawę i piaski pokryć asfaltem, przystroić miasto w klomby, umyć i uczesać i dopiero zaprowadzić na pierwszy bal. Bo Gdynia może przywiędnąć na rzecz faworyzowanego braciszka Sandomierza. A stary, stężały w patynie wieków Gdańsk marzy sobie po sąsiedzku i duma, mądrze zadumany.

*

Cień zmierzchu opada na miasto wielką, wilgotną plamą. Tylko fragmenty czerwienieją w poblaskach zachodu. Wolno wspinam się na Kamienną Górę, klucząc w rzadkim drzewostanie. Wkońcu, siadam na szczycie w pobliżu krzyża i patrzę wdół, przed siebie. Bezładnie i głucho trwa miasto w swej rozsypce. Gdzieś tam, jakby niechętnie, łączy się z pobłażliwie wyniosłym portem. Miasto zdaje się być jakieś rozgrzebane, nagle wstrzymane w biegu, zdezorjentowane. Widok ten wzrusza i przejmuje troską, bo gdziekolwiek rzucić okiem, wszędzie czegoś brak; jedno nie skończone, już inne rozpoczęte. Choćby dzielnica willowa na Kamiennej Górze, tandetnie spartaczony teren, naszpikowany wąskimi, na skutek skąpych rozmiarów parcel, paskudnemi pudełkami często niewykończonych will. To zapobiegliwość przelotnych kombinatorów, różnych inżynierów i architektów spod ciemnej gwiazdy, spekulantów na gwałtownym rozwoju miasta, na popłochu i gorączce złota, rzuciła na poszczególne fragmenty Gdyni irytujące piętno swojem „aby żyć“. I kiedy tak patrzę na miasto, wydaje mi się, że oto resztki tej woli i wysiłku, które stworzyły ujmujący swą szlachetną prostotą port, legły utrudzone nad wodą i przedrzemały Gdynię. Ale czas jeszcze nadbiec z pomocą. Znów sypie czernią nocy, zatapia miasto brunatnem rozlewiskiem, na które wyskakują świetliki latarniane. Schodzę wdół, przenika mnie chłodny wiatr, zgania z tego wzgórza. Późno wracam do hotelu z wędrówki po ulicach, pełen dźwięków i obrazów, z których staram się odcyfrować sens tutejszego bytowania.

*

Jedziemy z wizytą, o której mój towarzysz nie chce mi dać żadnych wyjaśnień, poza zwięzłem: „Sam zobacz i osądź“. Wiem, że to będzie dzielnica bezrobotnych, że się napatrzę biedy, nawącham smrodów i wrócę zgorzkniały i bezradny. W Gdyni jest bezrobocie: spłynęło tu w swoim czasie mnóstwo biedoty z całego kraju a nawet z zagranicy, istne karawany, pielgrzymki rodzin pieszo wlokące się miesiącami, z dobytkiem w taczkach, i wszystko to ulokowało się na ziemi i pod ziemią, czekało, dostawało pracę, znów ją traciło, ciągle płodziło dzieci, i stąd ten przyrost… Cało wykpiwamy się z tunelu i suniemy szeroką i długą ulicą Morską. Po obu stronach wiadome już kontrasty: blok z żelazo­‑betonu, a w jego cieniu schron z mieszanego materjału, jaki dostarcza okoliczne śmietnisko. Dużo wolnych, niezabudowanych placów, po których wiatr śmieciem wiruje. Mijamy popielaty masyw gmachu szkoły morskiej z dwiema kotwicami u wejścia; bezradna nagość tych kotwic sprawia wrażenie surowości, zbyt przeforsowanego symbolu. W pewnej chwili widzimy zdaleka, poniżej poziomu ulicy, plac pełen mężczyzn otaczających niepokaźny domek. To bezrobotni i urząd pośrednictwa pracy. Jest to widok, od którego bije wprost ekstraktem zaciętej cierpliwości, czujnej nadziei. Prawie wszyscy ci ludzie są podobnie ubrani; prążkowane, welwetowe spodnie, grube buty, kurtka i czapka sportowa, to jakby mundur bezrobotnego. Nieopodal widać uszeregowane rowery, popularny środek komunikacyjny robotników. Oto skala ironji: w Ameryce przyjeżdżają bezrobotni do biur pracy samochodami, tutaj należy posiadać rower. Zbyt wielkie są odległości od miejsc zamieszkania, i w stosunku do autobusów rower szybko się amortyzuje. Na pobliskim dziedzińcu szkolnym, zapatrzone w wyczekujący trud swoich ojców, dzieci odprawiają ćwiczenia gimnastyczne. Niezbyt to pokrzepiające sąsiedztwo dla młodszego pokolenia proletarjatu. Ruszamy dalej i po kilku minutach wysiadamy aby pieszo pójść w kierunku górującego ponad piaszczystym obszarem Grabówka.
Jest to wzgórze obficie pokryte plugawemi ruderami. Wieje stamtąd kwaśnym, jadowitym smętkiem. Wkraczamy między zabudowania i owiani fetorem nieskanalizowanych wychodków, wspinamy się podgórę krętemi wykopami, nieomal ocierając się o gliniaste ściany, po których spływają brunatne ścieki. Ulice tu nie istnieją, w spadzistych, wilgotnych zaułkach pełzają roje mrukliwej dzieciarni o starczych, ziemistych twarzyczkach, nielękliwe, zerkające na nas posępnie spodełba. Budynki są bardzo rozmaite, wszystkie parterowe; świeżo pomalowane, mają kolor przeważnie siny, przystosowany do ogólnego charakteru. Ale tych odświeżonych, powierzchownie schludnych baraczków jest zaledwie kilka, większość, to naprędce sklecone nory, jakieś deski i drągi połączone przemyślnemi sztuczkami, oblepione błotem, obetkane szmatami, o dachach z karbowanej blachy, z napół zgniłych desek pokrytych ziemią, porastających trawką; żałosne schrony tłoczące się wgórę jedno nad drugiem, z ustępami tuż przy oknach, wszystko razem skotłowane, cuchnące, ociekające brudem ludzkim niby wielka latryna. Wsadzam głowę w otwór i widzę wewnątrz przerażone, stłoczone w mroku widma ludzkie. Dziecko jakieś podskoczyło do drzwi, rozjaśniło się trochę, i szybkie moje spojrzenie przyłapało trawę rosnącą pod narą, obskurne wiadro i skrzynię zamiast stołu, staruchę w czarnej koszuli z siwemi skołtunionemi włosami, która skryła się za zasłonę z gazet — poprzetykanych wypalonemi zapałkami. Cofnąłem głowę, krztusząc się od zaduchu, i powlokłem się dalej.
Jest to nędza osobliwa, nie ta wiadoma, wielkomiejska, nieomal tradycyjna. Magnes pracy przyciągnął tu ludzi z całego kraju, ale przyszło ich za wiele, uwikłali się w wegetacji, postanowili oczekiwać, nie widząc innego wyjścia. Wyzysk spekulantów mieszkaniowych zmusił ich do stawiania prowizorycznych schronisk, które powoli przeistoczyły się w trwałe osiedla najczarniejszego bytowania. To dzikie budownictwo porastało cudze grunta, stąd koczownictwo, lęk przed wysiedleniem. Powstał osobliwego rodzaju „przemysł“. Oto znaleźli się groszowi kapitaliści, którzy pobudowali prymitywne baraczki, pomalowali je „na sino“ i zaczęli odnajmować za komorne. Jeśli odnajmujący tracił pracę, wówczas on skolei przyjmował sublokatorów po dziesięć złotych miesięcznie, i tak nieraz powiększało się grono mieszkańców do dziesięciu w jednej izbie. Stąd zasłony z gazet, które nie przeszkadzają naturalnemu przyrostowi, i w ten sposób rodzą się dzieci, które w tłoku nie mogą odnaleźć swych rodziców. Te ponure fakty stworzyło lekkomyślne otwarcie terenów gdyńskich dla rzesz bezrobotnych, których Gdynia i port nie były w stanie całkowicie zatrudnić. Tak zdrowy element roboczy, zżarty nędzą i oczekiwaniem, przeistacza się powoli w „lumpenproletarjat“, w zawodowych łazików żyjących z kradzieży, z zapomóg (o ile są), a często z grabieży i z żebraniny. Tak wyprodukowany pasorzyt społeczny już nie ozdrowieje. Istnieje projekt aby tych, co nie posiadają dowodu osobistego, wysiedlać z terenów nadbrzeżnych jako ze strefy granicznej — a przecież ci ludzie przyszli tu po ten dowód osobisty, po stabilizację, przywołał ich tu głos pracy, twarda konieczność bytowania. Okrutna jest bezwzględność tego pozbycia się ich. Dokąd pójdą?
Stoimy na szczycie Grabówka, i mój towarzysz uzupełnia wizję lokalną swemi uwagami. Jest tylko jedna pompa na 5 000 mieszkańców tego piekiełka. Trudności terenowe sprawiają, że ludzie trwają w ustawicznej ekwilibrystyce, przenosząc wodę do mieszkań. Zastanawiam się nad kwestją prania, to przecież niezły kąsek dla wyobraźni. Łaźni także niema. W dni deszczowe i wietrzne ustępy się wywracają, a ulewa spłukuje kloakę, która ścieka wdół, rozsiewając na okolicę potężny fetor. W razie pożaru musi to wszystko spłonąć bez reszty, i aż dziw bierze że to się dotychczas nie stało. Słucham dalej koszmarnych informacyj, zapatrzony w ruchliwe życie ludzi na tym wrzodzie. Podobno na 5 000 mieszkańców Grabówka 75% jest bez pracy, ale cyfry wobec tego co widzę, są bez znaczenia. Grabówek ma bliźniaczych sąsiadów, osiedla Obłuże, Witomino, Mały Kack, Chylonja, Demptowo, Leszczynki. Są to peryferje Gdyni, mokradła i torfowiska. Na Leszczynkach mieszkają ludzie w szałasach, do których włażą po drabinach. Na noc drabiny te wciągają do wnętrza. W jednym z takich szałasów szczury wyjadły oczy niemowlęciu. W czasie roztopów tereny te stają się jednem grzęzawiskiem, i kobiety przenoszą swe dzieci na rękach do odległych szkół. Odbywają się tam rozprawy nożowe, o których wieści nie przedostają się na zewnątrz.
Opuszczamy to wzgórze męki, ślizgając się po rozmokłej spadzistości. Siedząc w samochodzie, oglądam się jeszcze. Ach, żeby tak wyprowadzić tę biedotę w ludzkie bytowanie, a cały Grabówek oblać naftą i podpalić, zaorać to piętno hańby naszych czasów. Jedziemy w kierunku Gdyni, ale sądzone nam jest jeszcze raz zapuścić sondę w dno. W pobliżu szkoły morskiej widzę porosłe trawą fundamenty, i byłbym minął to nieciekawe napozór miejsce, gdyby nagle z podziemnej czeluści nie wypełzło umorusane dziecko. Wysiadam i zdaleka widzę przez otwór w jamie dwie kobiety krzątające się koło garnków. Jedna z nich ostentacyjnie wypina się do mnie tyłem i nieruchomieje cierpliwie w piwnicznym mroku. Okrążam fundamenty i napotykam wetknięty między gruz i śmiecie, błyszczący czystością kawał szyby. Za tem okienkiem widać firaneczki z czerwonej bibułki, a w firaneczkach wściekle wpatrzoną we mnie, beznosą i o czerwonych powiekach twarz niemłodej kobiety. Cofam się w stronę samochodu i czuję na plecach bezbolesne uderzenie; oglądam się — stoi parę wynędzniałych postaci i ciska we mnie, jak w zapowietrzonego, jakiemiś śmieciami. Dziennikarz objaśnia że ktoś, kto postawił te fundamenta, wziął pożyczkę z banku na budowę domu, poczem uciekł zagranicę. Teraz mieszka tam kilka rodzin, niedawno policja zrobiła obławę i wyłowiła bandę złodziei. W ten sposób przestępstwo przysłużyło się bezdomnym.
Wolniutko jedziemy w kierunku Witomina. Nagle mój towarzysz ożywia się i przyśpieszył jazdę. Pędzimy w tumanie kurzu, wślad za samochodem ciężarowym. W oddali sterczy nasyp kolejowy, po którym przesuwa się wąż pociągu towarowego. Zbliżamy się, i widzę na ścieżce poniżej nasypu kilkunastu mężczyzn na rowerach. Głowy mają zadarte w kierunku wagonów z pobielonemi wapnem kopcami węgla. Uwija się po nich człowiek, który zrzuca bryły węgla, i rowerzyści chwytają je nieomal w locie, chowają pod ramię i zawracają z łupem. Dzieje się to wszystko jak na dłoni, zgrabnie i w skupieniu. Ale mój towarzysz bacznie pilnuje ciężarówki; przejeżdżamy przez wykop w nasypie i pędzimy leśną drogą, wślad za tamtym. Widzimy kręcących się po lesie nędzarzy, wyczekująco zapatrzonych. Na widok ciężarówki ożywiają się, dają sobie znaki, nakrzykują wzburzeni. Ale wóz mija ich obojętnie, i siedzący w nim robotnik spogląda w niebo. Wówczas biegną, naprzemian wściekle i żałośnie pokrzykując. Niektórzy trzymają w torebkach nadpsute pomarańcze, niesamowicie żółcące się w tym głuchym lesie. Ciężarówka zasypuje ich kłębem kurzu i pędzi dalej. Zdaleka widać bramę, przed nią wyczekujący tłum. Na widok ciężarówki czają się jakby do skoku. Wśród wycia i przekleństw ciężarówka mija bramę, opadnięta zgrają gramolącą się do środka. Walka jest nierówna, dozorujący robotnik usuwa się w kąt, a z platformy wystrzela na ziemię pomarańczowy łup. Tutaj wre zacięta walka, ludzie wydzierają sobie zgniłe owoce, ślizgają się w kwaśno cuchnącej mazi. Zwolna cichnie awantura, obdartusy mijają nas z okrzykami tryumfu. Przystajemy w pewnej odległości od terenu śmietniska miejskiego, zawalonego stosami zgniłych pomarańcz. Ciężarówka pozbyła się już ładunku i ociekając zielonkawym sokiem, wolno zawraca po nowy transport. Nie pomaga oblewanie zepsutych owoców żrącemi płynami, wapnem czy karbolem. W zagajniku, tuż obok śmietniska, czają się nędzarze aby w nocy grzebać w odpadkach, kraść glebie ożywczy kompost, na którym miał wyrosnąć chleb nie dla nich przeznaczony.
Już późne popołudnie, żegnam się z moim przewodnikiem do jutra. Zostaję sam, przygaszony wrażeniami. Po obiedzie spaceruję nad morzem, jest mglisto, żałośnie, i monotonnie pojękuje syrena. Przemarzły, wracam do miasta. Mam ochotę na kawę, na jakiś przytulny kąt, idę więc do Café Bałtyk, wspaniałego, obficie oszklonego, nowoczesnego gmachu na 10 Lutego. Zajmuję miejsce przy oknie, odprężam się w ciepłym luksusie i zagapiony w szybę, popadam w medytację. Patrząc na przechodniów, doznaję nagle objawienia, chwytam bez pudła osobliwą atmosferę tego miasta. Jest to dziwaczna mieszanina: trzymał plac, odejmował sobie od ust, aż wkońcu uznał, że stosowna pora, i sprzedał. Ten co kupił, przybysz z wnętrza kraju, poczekał trochę i sprzedał, zarabiając czterokrotnie. Lament, zawiść. Inny wystawił dom pośrodku miasta, tandetnie, na handel, na komorne. Przyszli z komisji i uznali, że fundamenty za słabe, dom stoi próżny. Bankructwo. Przyjechał partacz, inżynier, zwąchał się z tubylczą szują, założyli firmę, świetnie prosperują ku rozpaczy zdolnego, uczciwego architekta, który nie może być tak tani jak te opryszki. Polskie Klondike czy Eldorado, jest gdzie rzetelnym wysiłkiem się zbogacić. Nie da rady, za duża konkurencja. Za wielu z temi samemi planami karjery. Atmosfera kantu, pośpiechu i ambicyj. Szczęściarz potrąca zawiedzionego i biegnie dalej. Jedni się poruszają zbyt powoli, inni za szybko. Pieniądz brzęczy i przygłusza czystą melodję przyszłości.
Wychodzę na ulicę. Mgła pierzcha, ale jest szarawo. Wzrok zaczepia się o wysokie latarnie, biegnące wzdłuż trotuarów. Nieładne są te wysmukłe, kamienne szubienice. Surowe, kanciaste. Idę pod Kamienną Górę. Wokół krzyża biegają dwie sylwetki. Syrena ciągle jęczy, bo na morzu mgła. Gnębi mnie nieokreślona tęsknota, smutny dzień dziś miałem.

*

Nazajutrz pogoda, mnóstwo słońca, morze jasne, widać sylwetki okrętów, od portu idzie pracowity gwar, zgrzyty, trzaski. Właśnie jedziemy tam, aby odwiedzić pewien statek handlowy. W łoskocie przeładunku, uchylając się instynktownie pod kołyszącemi się wgórze ciężarami, w pyłach, w mieszanej woni surowców, rdzy i farby, przemknęliśmy się na pokład. Na pokładzie spokój, widać tylko jednego marynarza, który obserwuje monotonny ruch dźwigara ładującego pękate worki do luku. Zaglądam do luku, bucha na mnie chłodny, korzenny zapach, nadole leży na workach marynarz i pogwizduje. Okręt jest obciągnięty brunatną powłoką, którą czas smaruje stare, zużyte statki. Zmieniam się na chwilę w estetyzującego pięknoducha i z przyjemnością wyławiam patynowe smaczki, ale zaraz lodowata rzeczywistość przegania precz moje sentymenciki. Oto wchodzę do śmierdzącego loszku, gdzie warstwy lepkiego brudu zdają się jeszcze pomniejszać karle ubikacje, które odrazu pozbawiają gościa wszelkiej ochoty poruszania się. To pomieszczenie marynarzy; siedzę w jadalni i widzę, poprzez uchylone drzwi, łóżeczka, istne trumienki dla niedorozwiniętych fizycznie. Przysiada się do mnie bosman, zdrowy ale rozeźlony chłop, i zaczyna się pogwarka. Nic nadzwyczajnego, tyle tylko że ogromnie źle się żyje marynarzom na statkach handlowych. Siedząc w tym kubryku i spozierając tu i ówdzie, trudno mi nie wierzyć tym historjom. Może chcę popatrzeć na robactwo? Nie chcę, ale idę i patrzę. Są rzeczywiście pluskwy i prusaki; karaluchy, jak mnie zapewnia bosman, ukryły się, zato w nocy kąsają okrutnie. Ryzykuję powiedzenie: „No cóż, to są brudy, czegóż sobie tego nie wyczyścicie?“. Bosman patrzy na mnie chwilę jak na tumana, wkońcu już na dobre poirytowany, drze się: „Gdzie, kiedy czyścić?! Po pierwsze, niema czasu, a po drugie, tutaj jest za ciasno, muszą być robaki! Jak na morzu są dwie zmiany na dobę, to po dwunastu godzinach harówki człowiekby z głową we wszy się zanurzył, byleby trochę wytchnąć! My tu jak na katordze jakiej średniowiecznej żyjemy. Pojechałbyś pan w morze, kiedy okręt oblodzony a fala brezent co i raz zrywa i trzeba się pławić po pas w wodzie, albo gdybyś pan zobaczył palacza co sam obsługuje cztery paleniska, zarazem czyści je, wyciąga węgiel z bunkra, wypróżnia popielniki, a wszystko to w tańcówce a fala co i raz chluśnie do kotłowni. Za mało ludzi jest do roboty, bo wyzysk, co żeruje na tem że ta marynarka handlowa taka młoda i w ogólnem zamieszaniu można z niej krew ssać, aż ci trupem wysuszonym człowiek do morza się stoczy. I na każdą skargę zaraz chrzczą komunizmem, trzymają go tem w szachu i zamiast podciągnąć ażeby nie żył jak bydlę, to tylko ciągle węszą komunę, że już czasem wprost wstyd, że nawet ideologji nie potrafią rozróżnić, tylko tak paplą, żeby im było na rękę. Przyjeżdża się do swego portu i ani nawet do tej żony nie ma czasu się dobrać, bo niby ośmiogodzinny dzień pracy w porcie, ale jak na statku jest jeden marynarz i czterech chłopaków do pomocy, to trudno o te chwile rodzonej przyjemności, bo taka odległość do domu, że gdzieby tam kto nadążył. W zeszłym roku wyprawiłem kobietę na wieś do matki, bo żadnego z niej pożytku a utrzymanie w mieście drogie. Pół roku jej nie widziałem. Kapitanowie wyciskają marynarza jak cytrynę, a tylko słowem bąkniesz, że mięso podgniłe, już cię niema, choćbyś dziesięć lat na tym statku pracował… Jużeś komunista! Bo on sam zawiaduje prowjanturą, i musisz żreć co ci dadzą, inaczej wont. Jeżeli marynarze nie uzyskają nowej ustawy żeglarskiej, cała marynarka handlowa zmarnieje pod uciskiem armatorów. A myślisz pan, że robotnik portowy to już taka arystokracja?! Pół roku musi czekać bez roboty aż go dopuszczą do komisji kwalifikacyjnej i dopiero jak im się wyda odpowiedni, wtedy dostaje kartę portową, która mu pozwala starać się o pracę w porcie. No a jak te robotę dostanie, to i wtedy jest gorzej sytuowany od robotnika lądowego, bo tamten wie przynajmniej ile jego budowa czy tam co innego będzie trwała, może sobie ułożyć jaki budżet, dostaje tydzień urlopu po roku pracy, podczas gdy robotnikowi portowemu przyobiecali trzy dni i nie dostaje tego, bo jest płatny od godziny, ciągle przechodzi z rąk do rąk i kiedy ostatni tydzień w roku przepracuje w jakiej firmie, to przecież nie da mu ona trzech dni urlopu. I dopiero czeka chłopina na ten urlop co mu pod nosem razporaz ucieka. Czasem wyczeka się cały dzień na przeładunek a później nagle kilkanaście godzin musi harować jednym ciągiem. Ja już nie wiem, panie kochany, czy to musi być taka podłość na świecie. Przecież to hańba że człowiek głoduje albo znów pracuje nadmiernie, jak bydlę jakie. Najpierw trzeba doprowadzić żeby miał co do gęby włożyć i nie świecił gołym tyłkiem i mieszkał przyzwoicie, a potem można się z nim kłócić, kto mądrzejszy, czyja idea lepsza. Najprostszych potrzeb nie mogą nam zaspokoić, jakbyśmy z innego, jakiego podlejszego gatunku pochodzili“.
Patrzałem w jego poruszaną szczerym gniewem twarz i wyniosłem z plugawej kajuty pewność, że tam jest racja. Agitowała przez niego najszczersza krzywda. Ale jednak myśl moja wróciła do Grabówka, bo ten przynajmniej miał siły mówić, podczas kiedy tam trwała straszliwa, senna wegetacja. Opuściłem statek w poczuciu, żem oto znów obciążył swoje sumienie porcją niepokojów socjalnych, że wizje krzywdy ludzkiej walą mi się pod nogi niby kłody.
Tego dnia przyjechałem do Gdańska, do portu. Stały tam dwa inne nasze okręty. Zwiedziłem je, powodowany jedynie chęcią porównania ich z poprzednim. Jeden z nich znacznie większy i nie tak stary. Wewnątrz był urządzony dość przyzwoicie, kajuty marynarzy były obszerniejsze i czysto utrzymane. To mi dodało otuchy, pomyślałem sobie, że tamto było wyjątkowe, taki stary gruchot, który lada dzień się unieruchomi. Ale przyszła kolej na drugi, i znów zgrozę zacząłem łykać haustami. Zanim zeszedłem po wąskich schodkach do kubryka, zaczerpnąłem powietrza, buchnęło bowiem na mnie gorącym smrodem, jakby tam nie ludzie mieszkali, tylko djabli już wiedzą co. Poprostu ciasna jama zarosła brudem, wychodek, jadalnia i łóżka i wszystko w kupie, aż podziw bierze, że można tam przebywać, mdło mi się robi, wychodzę, dosłuchując skarg grupy marynarzy, jota w jotę co i na tamtym statku. Wieczorem spotykam przypadkowo znajomego maklera okrętowego. Opowiadam mu co widziałem, nie jest wcale zdziwiony i mówi: „Tak jest wszędzie, wszystkie okręty towarowe są brudne, marynarze, to niechluje, brak kobiecej ręki. Nawet nie zdają sobie sprawy ze swych warunków“. Ten przynajmniej był świadom rzeczy: „Nie zdają sobie sprawy“… O syta, błoga nieświadomości!
Podczas mego kilkudniowego pobytu w Gdyni i okolicy, nie mogłem się oprzeć zdziwieniu, jak świetna idea, ugruntowana na najczystszych zasadach dobra narodowego, realizująca się tak wspaniale, z takim tęgim rozmachem — mogła dopuścić do efektów które wyżej naszkicowałem. To nic, że nadmierne tempo rozbudowy spowodowało miejscowy, gdyński kryzys. Mury mogą poczekać, ale nie mogą czekać ludzie, a zwłaszcza dzieci, które wyrosną z ponurą wizją środowiska, w jakiem ujrzeli światło dzienne. Jeśli starczyło energji żeby tyle pieniędzy zakląć w mury, niechaj jeszcze trochę uratuje tysiące istnień. Pragnę powiedzieć obywatelom słodko drzemiącym w optymiźmie, że sens Gdyni jest istotnie wielki, ale że nie wszystko jest w porządku, że trzeba wstrzymać rozśpiewany pochód i w skupieniu połatać wnętrze. Obawiam się, że pochód nieco się rozprasza; żeście się wyśpiewali i chcecie teraz Gdynię zostawić samą sobie. Zdążyłem zauważyć, że obecny komisarz rządu w Gdyni jest pierwszorzędnym gospodarzem, ale i on, mówiąc poprostu, pieśnią nic nie wskóra. Nie należy identyfikować Gdyni z portem; to wprawdzie bliskie sobie ale bardzo inne. Port jest już prawie gotową, niezależną firmą, dobrze prosperującą i przynoszącą dochód. Natomiast Gdynia potrzebuje wielkich wkładów. Pozwolę sobie zauważyć jako laik pełen dobrej woli, że nieźle byłoby chyba połączyć port z Gdynią i stworzyć całość samorządową, bez protektoratów obojga ministerstw. Gdyniaby na tem świetnie wyszła. Ta nieładna i wzruszająca, wielka i lekkomyślna, młodziutka Gdynia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.