Garnitury do okien

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Wazow
Tytuł Garnitury do okien
Pochodzenie Wybór nowel
Wydawca Drukarnia
A. T. Jezierskiego
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Anc
Źródło skany na Commons
Indeks stron
Garnitury do okien.

Nie czytałem ostatniego romansu Leona Daudeta Les Morticoles, wyszedł on zeszłego roku w Paryżu, ale z recenzyj i cytat dziennikarskich wnoszę i zrozumiałem, że Les Morticoles — ten wyraz nie istnieje w słowniku Larousse’a i oznacza coś jak ludożercy (raczej śmierć uprawiający. P. t.) — mają za przedmiot brak serca nauki lekarskiej, która nie cofa się przed żadnem okrucieństwem, a to dla zbogacenia się nowemi owocami doświadczeń na żywem ciele.
Znajdują się tam opisy okropnych cierpień w szpitalach pod nożem chirurga; chorzy, którzy nie mają imion, tylko numery, grają tam rolę bezdusznej materyi dla badań naukowych, tajnego zbiorowiska drobin i tkanek żywego organizmu.
Sumienie ludzkie wzdryga się na podobne sceny, a sala operacyjna wygląda, jak rzeźnia. W stosie nagromadzonych tam okropności umysł ludzki nie chce widzieć ostatecznego humanitarnego celu, do którego one dążą. Człowiek czuje się zmiażdżonym, a zimną krew profesora objaśniającego przypisuje brakowi serca, lub też zwierzęcemu zdziczeniu jego, lecz oba te przypuszczenia są niesprawiedliwe. Najczęściej ma się przed sobą objaw heroizmu.
Zaprawdę, nasz stołeczny doktór Czirykow nie może nigdy być obwiniony o podobny występek, spełniony w imię nauki.


∗             ∗

Doktór Czirykow był po obiedzie. Marząc palił cygaro w oczekiwaniu kieliszka benedyktynki, którą zazwyczaj przynosi mu służąca Wakarelka[1].
Nagle dał się słyszeć na ulicy turkot powozu, który się zatrzymał przed domem.
Doktór powstał i popatrzył przez okno. Zobaczył młodego człowieka, wyskakującego z powozu, który wszedł do furtki i w jednej chwili był już w pokoju.
— A co tam nowego? — zapytał doktór, poznając w przybyłym urzędniczka z ministeryum robót publicznych.
— Panie doktorze, moja żona jest bardzo chora! — wyszeptał zadyszany i przerażony Szandow.
— Co jest pańskiej żonie? — zapytał doktór z udanym, a właściwym lekarzom spokojem, wypuszczając z ust kłąb sinego dymu.
Szandow mu opowiedział, że żona jego przed trzema miesiącami została matką i od tego czasu ma wewnętrzne boleści, tak, że dotąd nie powstała z łóżka.
Czirykow pogładził z powagą siwiejące faworyty.
— Czy ją kto leczył?
— Leczyliśmy, zajmował się nią doktór O. i R.
Zmarszczył brwi doktór Czirykow.
— A teraz przychodzisz pan do mnie.
Spojrzał surowo, prawie z pogardą na Szandowa, jakby chciał tem lodowatem spojrzeniem dopowiedzieć: „Teraz, kiedy już niema żadnej nadzei[2]?”
— Ratujcie, panie Czirykow, pan jest moją ostatnią nadzieją, ocalcie mi żonę, ona taka młoda! — mówił błagalnie Szandow, patrząc z przerażeniem na ścienny zegar, bo każda minuta oczekiwania wydawała mu się wiekiem.
Doktór zastanowił się i powiedział:
— Dobrze, pojadę zobaczyć, tylko kwadrans mam swobodny; potem przyjmuję chorych.


∗             ∗

Jadąc, rozpytywał Szandowa, w jaki sposób leczono jego żonę. Z odpowiedzi coś zmiarkował i zachmurzył się. Nie ukrywał pewnego niebezpieczeństwa, ale Szandow nie patrzył na niego, on w myśli widział młodą swą żonę na łożu boleści, wyschniętą od strasznych cierpień. W przeciągu tych trzech miesięcy nietylko, że wydał wszystkie swoje oszczędności na doktorów i lekarstwa, ale zadłużył jeszcze kilkomiesięczny swój dochód. Machinalnie pomacał kieszenie kamizelki, w których nic nie znalazł, wiedząc, że ma natychmiast zapłacić pięć franków Czirykowowi. Na czoło wystąpiły mu krople zimnego potu. Tą myślą zajęty, nie słyszał nawet doktora, pytającego się dwa razy o jakieś objaśnienie.
Wkrótce powóz zatrzymał się przed domem.
Na żelaznem łóżku leżała bez ruchu młoda jeszcze i piękna kobieta; rysy jej były ściągnięte i wykrzywione cierpieniem, oczy, głęboko zapadnięte, wyrażały beznadziejną mękę i przestrach. Znużona dusza patrzała przez nie, jak przez szkło zamglone, co jest oznaką nieuniknionej śmierci. Błyszczały one przerażone.
— Ratuj, doktorze! — wyszeptała posiniałemi usty tak cicho, aby drżenie ust jej nie udzieliło się obolałemu ciału.
Egzaminowanie chorej trwało z jakie dziesięć minut, poczem doktór z lodowatą twarzą przeszedł do drugiego pokoju za Szandowem.
— Pańska żona jest w niebezpieczeństwie — powiedział mu bez przygotowania, poczem dodał: — ona była niewłaściwie leczona, mieliście do czynienia z szarlatanami.
Szandow rozłożył ręce, jakby się uniewinniał.
— Doktorze, ocal mi ukochaną żonę! mam troje drobnych dzieci, a z tych najmłodsze trzymiesięczne, nie dopuść, aby zostały sierotami!
I Szandow zapłakał.
— Nie bądź babą, żebyś płakał — rzecze mu lekarz — twoja żona może być ocaloną, ale tylko przez operacyę, ale „może tylko będzie”, nie jestem pewien.
Młody człowiek osłupiał, usłyszawszy słowo operacya.
— Nie można inaczej? — zawołał błagalnie drżącym ze strachu głosem.
— Ja panu powiedziałem: operacya konieczna i to najpóźniej jutro — wyrzekł stanowczo lekarz, biorąc za kapelusz.
— Zmiłujcie się doktorze, czekajcie!
— Pięćdziesiąt szans na sto, że może się ocalić życie tak drogie dla pana i dla dzieci — ale operacya. Bez tego jest zgubiona stanowczo, beznadziejnie — rzucił ostro Czirykow.


∗             ∗

Przepiękny wieczór majowy był niezwykle cichy, gwiaździsty i świetlany. Łagodny zefirek pieścił liście akcyj, oświetlone złocistemi promieniami palącej się na stole lampy. Doktór po skończeniu kolacji, wsparty na stole, palił cygaro, zamyślony i wpatrzony w gwiaździsty nieboskłon.
— To ty, doktorze, żądasz, aby cię jutro obudzono wcześnie? — zapytała jego żona, blondyna o pełnych kształtach, miłej powierzchowności, z łagodnem wejrzeniem, oddając najmłodsze dziecię uśpione służącej.
— O szóstej rano, koniecznie.
— A dlaczegóż to tak?
— Mam do wykonania ważną operacyę żonie Szandowa.
I opowiedział jej, o co idzie.
— Czy masz nadzieję ocalić ją?
— Żadnej, ona jest beznadziejna, jej godziny są policzone.
Żona popatrzyła na niego ze zdziwieniem.
— Po cóż więc ta operacya? Dlaczego napróżno wdajesz się w takie okropności?
— Niech i tak będzie — Doktór na to. — Ale to moje rzemiosło. Ja żyję z praktyki lekarskiej, a nie z sentymentów. Jakież będzie położenie lekarzy, jeżeli odmawiać będą leczenia, dziś jednemu, bo i tak wyzdrowieje bez ich pomocy, jutro drugiemu, bo i bez ich lekarstwa nie umrze, innego dnia trzeciemu dla tego, że umrze tak z ich operacyą, jak i bez niej. Nasze dzieci musiałyby umierać z głodu. Czy od Pipewa przyniesiono dziś rachunek?
— Tak, za garnitury do okien: 500 franków!
— Mając właśnie na myśli ten wydatek, ułożyłem się z Szandowem, że wykonam operacyę za 500 franków. Ona i tak umrze! On dał mi formalne zobowiązanie.
Mówiąc to, doktór Czirykow pieścił rumianą buzię dzieciny, którą Wakarelka trzymała na ręku.
Żona wyszła z pokoju, przeto nie dosłyszała ostatnich słów jego.


∗             ∗
Noc była cudownie piękna. Doktór miał niemiły sen: śniło mu się, że jacyś negrzy z grubemi wargami i wielkiemi żółtemi zębami zabrali mu jego chirurgiczne instrumenty, skaczą, rozrzucają je, ostrzą, przebijają sobie niemi ciało i rachunek Pipewa, z którego, o dziwo, krew się leje! Doktór biega za nimi, goni ich, a oni odmawiają mu oddania instrumentów, tak potrzebnych do jutrzejszej operacyi. I tym podobne głupstwa.

Nazajutrz doktór, wstawszy, zobaczył z przyjemnością na stole pudełko z instrumentami nietknięte.
Zresztą, nie potrzebował on ich już teraz. Bóg powołał chorą do siebie tejże nocy.









  1. Wieś Wakareli, słynie w Sofii dziewczętami, przychodzącemi do służby (Przyp. tłum.).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Wazow i tłumacza: Józefa Anc.