Głownia piekielna/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Głownia piekielna
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1849
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Byłoby to powątpiewać o domyślności czytelnika, gdybyśmy chcieli przypuszczać, że w owéj ładnéj dziewicy, protektorce Onezyma, nie odgadł jeszcze panny Sabiny Cloarek, która dopiero pięć lat miała, kiedy jéj matka umarła skutkiem okropnego wstrząśnięcia; spodziewamy się także, iż taż sama domyślność czytelnika nie zawiodła go względem jéj ochmistrzyni, Zuzanny Robertowéj, niegdyś mamki Sabiny, a potem powiernicy pani Cloarek.

Co do korsarza, Kapitana Kamienne-serce i jego wiernego kanoniera... lecz wstrzymajmy się z obawy, ażeby nie urazić czytelnika w jego przenikliwości.
Otóż pan Segoffin wszedł do salonu, z którego dopiero co wyszli panna Cloarek i Onezym, a w którym znajdowała się jeszcze pani Robertowa.
Segoffin, od dwunastu lat przez które nie widzieliśmy go wcale, nie bardzo się odmienił; zawsze był postaci wychudłéj, bladéj i obojętnéj jak arlekin, uwieńczonej małą czarna peruczką nakształt kalotki; a jedyne zmiany jakie czas albo wypadki zrządziły w jego rysach śmiesznej powagi, były następujące:
1. Głęboka blizna poczynająca się od lewéj skroni i kończąca się na dole twarzy. (Rana spowodowana jak mówił, nieszczęśliwym upadkiem na skorupy butelki).
2. Świeża strata lewego oka, strata bolesna, przykryta szerokim czarnym plastrem (spowodowana pewnie, innym, równie nieszcześliwym wypadkiem).
Pomimo tych ciężkich ciosów zadanych jego wdziękom, pan Segoffin nie mniéj przecież zadzierał głowę do góry; był on w białej w różowy groszek muślinowjé chustce angielskiéj zawiązanéj koło bocianiéj szyi, z długiemi końcami spadającemi na czarną sukienną kamizelkę, w długim surducie koloru orzechowego i w takichże spodniach, które odsłaniały powabnie jego czarne pończochy z grubego jedwabiu i sznurowane trzewiki; prawą rękę (pozbawioną dwóch palców, które jak mówił zostawił przez nieostrożność pomiędzy zębami jakiejś machiny), opierał się na grubéj trzcinie, gdyż mocno kulał skutkiem drugiéj jakiejś nieuwagi; jednem słowem, widząc Segoffina, możnaby go poczytać (gdyby nie owa blizna), zajakiego pisarza przy notaryuszu, lub sędziego prowincyonalnego, które to godności, pozornie, zupełnie odpowiadały jego nowym obowiązkom kommissanta pana Cloarek, negocyanta towarów rueńskich.
Ujrzawszy Segoftina, pani Robertowa, pomimo szyderstw, któremi go zwykle od tylu lat obarczała, nie myślała przecież ukryć pewnego zadowolenia, jakie widok jego w niéj obudził, i oddana radości, jaką jéj ten powrót sprawił, nie spostrzegła z początku, że Segoffin usiłował ciągle tak stawać, ażeby go tylko z profilu lub w dwóch częściach twarzy widzieć mogła, chcąc tym sposobem odwlec jak najdłużéj chwilę tłomaczenia się z nowéj straty swego oka; lecz ochmistrzyni biegnąc na spotkanie swego dawnego współdomownika, dostrzegła wkrótce, że wyjechawszy z dwoma oczami, jeśli nie bardzo ładnemi i wielkiemi, to przynajmniéj bystremi i zdrowemi, kommissant pana Cloarek powrócił teraz z ogromnym plastrem na oku; i z lego powodu zawołała:
— Ah! mój Boże! Segoffinie, cóż ty masz na oku?
— Gdzie znowu?
— Jakto! gdzie? na prawem oku.
— Na prawem oku!... moja kochana.
— Tak jest... ten ogromny czarny plaster.
— Ah!... dobrze!... dobrze! — rzekł obojętnie nasz bohatyr, — wiem ja co to jest.
— I mnie się zdaje że wiesz dobrze... co do mnie, obawiam się tylko, ażebym nie zgadła.
— Bez ceremonii... powiedz.
— Znowu jakaś rana... pewnie skutkiem nowéj niezręczności?...
— Bagatela! — przerwał Segoffin głosem wesołym, — jedno oko... głupie jedno oko...
— Czy to być może!... więc straciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może, moja droga.
— Tylko tego ci jeszcze brakowało... więc... więc jesteś ślepy teraz?
— Na twoje usługi.
— Dziękuję za taki zaszczyt.
— Nie zawsze tak będziesz mówiła, moja droga; co będzie to będzie.
— Już to od dawna powtarzasz mi tę przepowiednię, mój biedny Segoffinie.
— Jeszcze kilka lat a zostanie ona urzeczywistnioną.
— Rzeczywiście, piękny dla mnie widok, bo chciałabym wiedzieć, jeżeli to daléj tak pójdzie, co z ciebie za kilka lat pozostanie? Bo powiedziawszy prawdę, ty z każdej podróży z panem Cloarek, powracasz z jakimś ubytkiem, od czasu jak Pan oddał się handlowi. Wszakże jesteś tylko jego kommissantem, a ja przekonana jestem, że nawet w domu inwalidów znalazłabym jeszcze wojskowych mniej rannych od ciebie.
— Cóż robić, moja droga, każdy stan ma woje przypadki!
— Więc to pilnując twego stanu, straciłeś oko?
— Nie inaczéj.
— Chciałabym też wiedzieć, jakim to sposobem.
— Sposobem najprostszym w świecie: Pan Cloarek zarzucał mi od dawna pewien nieporządek w moich cyfrach. Skądże to pochodziło? oto stąd, że mój wzrok od jakiegoś czasu pogorszył się okropnie; powiedziałem tedy sobie: jest na to środek: trzeba nosić okulary, nie prawdaż, moja droga?
— Rzecz jasna jak słońce. Cóż daléj?
— Kupuję więc okulary. Było to w Lionie... Ha! łotr kupiec! — zawołał Segoffin ściskając pięść z wyrazem mściwego gniewu. — Ha! niegodziwiec!... Ha! wisielec!...
— Segofiinie, uspokój się, mów daléj.
— Słońce świeciło prześlicznie; magazyn tego optyka wychodził prosto na południe.... na wybrzeże Renu, prosto na południe... moja droga... pamiętaj o tem!
— Cóż na tem zależy, mniejsza o to!
— Przeciwnie, to jest bardzo ważna okoliczność, jak się otom wkrótce przekonasz... Żądam okularów do sprobowania... Niegodziwiec daje mi jedne... przymierzam je na nos:.. W téj chwili słychać krzyk jakiś na wybrzeżu... ma się rozumieć... biegnę do drzwi przez samę ciekawość.
— Poznaję cię, poznaję zupełnie.
— Biegnę więc do drzwi... zawsze z okularami na nosie... Pamiętaj o tem, moja droga.
— Cóż się lody stało?
— Patrzę na jedną, na drugą stronę, w górę i na dół, ażeby się dowiedzieć skąd wyszedł ten krzyk, gdy nagle... Ah! moja droga...
— Dokończ.
— Czuję w prawem oku ból tak okropny, jak gdyby mi je kto czerwonem żelazem przebił....
— Ah! mój Boże!... i cóż to było?
— Przez pomyłkę tego niedołęgi optyka, jedno ze szkieł moich okularów było nadzwyczajnie powiększające, — rzekł Segoffin głosem żałosnym, — było to szkło palące... gdym więc nos podniósł do góry, słońce działało prostopadle na okulary, jedno szkiełko skierowało się prosto na moje oko jak gdyby na hupkę.... wypaliłem oko... moja droga... oślepłem...
— Czy to być może! — zawołała pani Robertowa zdumiona, nie mogąc prawie uwierzyć temu dziwnemu zjawisku optycznemu, — więc tym sposobem utraciłeś oko?
— Co się stało, odstać się nie może... ale powinienem wyznać na usprawiedliwienie optyka, że od czasu jak tylko jedno mam oko, to jedno oko warto jest dawnych dwoje... prawdziwie, mam teraz moje piętnastoletnie oczy... i widzę cię tak piękną... jak wtedy, kiedyś miała lal piętnaście, moja droga.
— Na nieszczęście, mój biedny Segoffinie, ja, co mam tylko moje czterdzieści trzy letnie oczy, widzę cię takim, jakim jesteś rzeczywiście, lecz mówiąc otwarcie, żałuję cię szczerze z powodu tego nowego wypadku. Spodziewam się, że to już będzie ostatni, gdyż Pan powiedział pannie Sabinie, że zapewne przestanie już podróżować; a na nieszczęście te wszystkie przypadki spotykają cię zawsze tylko podczas waszych wycieczek, ale koniec końcem, prócz twojego przypadku, jakże odbyliście waszą podróż?
— Bardzo dobrze.
— Czy Pan zadowolony jest ze swoich interesów?
— Bardzo zadowolony; sprzedaliśmy wszystko jak najlepiéj.
— Czy pan zdrów?
— Jak ryba.
— A jego smutek.... kiedy sobie przypomni śmierć naszej biednéj pani?
— Ten go nigdy nie odstępuje... Zamyka się wtedy sam jeden na parę godzin, a kiedy wyjdzie, widać że plakał... Potem przechodzi to... i powraca znowu od czasu do czasu.
— A charakter jego?
— W porównaniu z nim, jestem prędki jak iskra.
— Więc w podróży... równie jak tutaj, nie porywają go już owe dawne uniesienia?
— Wcale a wcale.
— Doprawdy, pomyślawszy tylko, jaki to on był przed dwunastu laty... co, Segoffinie?
— To taka różnica, jak dzień do nocy!
— Przypomina mi to, że jeszcze dzisiaj ta biedna i kochana panna Sabina, miała jeden z tych nerwowych napadów, przypomniawszy sobie śmierć swój biednéj matki. Przy takiem nieszczęściu, to przynajmniéj jest dobrze, że ona nie poznała pana w jego kostiumie bretońskim... tego strasznego wieczoru, kiedy Pani umarła. Biedna dziewczyna, zawsze jest przekonaną że matka jej umarła ofiarą jakiegoś obcego człowieka, i to okrutne wspomnienie nie raz do obłąkania ją prawie przywodzi.
— Jakie to szczęście, że ta smutna tajemnica, pozostanie jéj na zawsze nieznaną, rzeczywiście była to noc okropna.
— Ah! Segoffinie, ile to wypadków zaszło od tego czasu, ile to niespokojności dla téj biednéj panienki, dla Pana.
— Ja tylko zawsze byłem spokojny, moja droga.
— Alboż ty się kiedy czem niepokoisz?
— Czy poddałem się kiedy rozpaczy?
— Nie... to prawda.
— Kiedyśmy pana widzieli w rozpaczy, z powodu że się stał przyczyną śmierci żony, kiedy potem odjęto mu urząd sędziego, który mu zapewniał utrzymanie, cóż ja ci wtedy mówiłem, moja droga, kiedyś utyskiwała nad naszą przyszłością? Mówiłem ci:
Dla wilka las... dla gołębia strzecha.
— I to jeszcze prawda; lecz co się tyczy tego pięknego przysłowia, którego jak wtedy tak i dzisiaj jeszcze nie bardzo rozumiem... przyznasz sam, że ono nie bardzo mogło być dla mnie zaspokajające.
— To być może, ale ja rozumiałem się dobrze... i rozumiem się jeszcze... Otóż, Pan sprzedał resztę swego mienia, ażeby zapewnić utrzymanie dla swéj córki, i pojechaliśmy....
— Tak... i przez dwa lata nie mieliśmy żadnéj o was wiadomości.
— Ba! Pan Cloarek pomimo trzydziestu lat wieku bawił przez ten przeciąg czasu w pewnym domu handlowym ażeby się nauczyć.... handlu... bo miał wrodzone do lego upodobanie; — dodał Segoffin z pewną ironią, — musiałaś to nie raz spostrzedz, moja droga.
— Doprawdy, że nie... trzeba chyba twojéj przenikliwości, Segoffinie, ażeby to dojrzeć.
— A jednak, moja droga, rzeczywiście tak jest, jakem ci to miał zaszczyt oznajmić; Pan sobie powiedział: — niech djabli wezmą urzędowanie... moja córka ma ledwie z czego żyć... przez kilka lat... Już to ja nie jestem stworzony na sądownika... mam upodobanie w handlu... zostanę negocyantem; — i sławnym został negocyantem, bo zrobił piękny majątek dla córki, nie rachując jeszcze, że sam, co dawniéj był porywczym jak kogut, dzisiaj łagodny jest jak baranek, nie prawdaż?
— Istna prawda, Segoffinie; i przyznaję się, że nie tyle mnie dziwi majątek którego się pan dorobił; bo handel, to jak loterya, ale dziw mnie ta nadzwyczajna zmiana jego charakteru.
— Ba... — przerwał Segoffin z szyderskin uśmiechem, — to skutek handlu!
— Co mi ty pleciesz, Segoffinie?
— Niezawodnie, moja droga, — dodał je wielbiciel głosem wyroczni, — handel jest węzłem zjednoczenia pomiędzy ludźmi, bo czujesz to przecież bardzo dobrze, że gdyby nogocyant przedstawiał swój towar w towarzystwie silnych kułaków, lub gdyby przyjmował kupujących, kopiąc ich nogami, to nie bardzoby sobie ułatwił odbyt swoich produktów.
— Jednakże, Segoffinie, porozumiejmy się tylko, stan sędziego wymaga charakteru przynajmniéj równie towarzyskiego juk stan negocyanta; jakimże się to sposobem dziać może, że pan uspokoił się w handlu, jak ty powiadasz, on, co dawniéj był tak gwałtowny, on, co, przypominasz to sobie dobrze, swoich zwierzchników wyrzucał przez okna?
Ta kwestya, wyższéj dotycząca psychologii, musiała zmieszać na chwilę kommissanta; jednak, ponieważ rzadko dawał się podejść, odpowiedział wkrótce: — To rzecz najprostsza w świecie... sama to zrozumiesz natychmiast... moja droga... to rzecz prosta...
— Słucham tedy!
— I dziecko zrozumiałoby to.
— Więc cóż?... słucham!
Oto, rzekł Segoffin uroczyście: — dla wilka las... dla gołębia strzecha...
— Wiesz, ty się nigdy nie zmienisz, Segoffinie, nieznośne stworzenie, — zawołała ochmistrzyni przerywając swemu towarzyszowi; — wiek, podróż, handel, nic ciebie przemienić nie zdoła, moralnie ma się rozumieć, bo fizycznie, to rzecz wcale inna!
— Słuchaj niewdzięczna przyjaciółko, rzekł Segoffin wyjmując z kieszeni i ofiarując Zuzannie pudełko dziwnego kształtu (każdy marynarz lub kanonier byłby łatwo poznał to pudełko, jako służące do zapałek), tak mszczę się za twoją srogość.
— Cóż to jest, Segoffinie? — zapytała Zuzanna.
— Małe podarunki utrzymują przyjaźń a w głębi twéj duszy, zawsze tam jest jakaś cząstka dla mnie... złośliwa kobieto...
— Czy ja przyjaźń czuję dla ciebie? wiesz o tem aż nadto dobrze szkaradny człowieku, odpowiedziała ochmistrzyni otwierając pudełko i rozwijając dosyć wielki kawałek pargaminu zawierający podarunek Segoffina, który najprzód się już uśmiechał z wrażenia jakie dar jego miał wywołać.
— Ah! mój Boże! — zawołała Zuzanna prawie z przerażeniem, — ten pargamin jest opalony na jednym końcu a na drugim poplamiony krwią!...
— O! prawda! — odpowiedział obojętnie kommissant pana Cloarek, — jest to reszta pargaminu który mi służył do zapalenia świecy, a zawijając kolczyki i szpilkę złotą, które się w nim znajdują, ukłułem się w palec... zawsze jak widzisz jestem niezręczny... Dla tego też nie dziwiłbym się gdyby i te świecidełka były trochę pokrwawione... ale one się łatwo obmyją wodą.
Ochmistrzyni wyjęła z pargaminu (który, prawdę powiedziawszy, pochodził z części na boju armatniego) dwa ogromne złote kolczyk naśladujące linę związaną i dużą szpilkę złot; z kotwicą opatrzoną królewską koroną (dodajmy jako wiadomość mającą swoje znaczenie że trzydzieści lat temu, wielu majtków królewskiéj marynarki angielskiéj, nosiło jeszcze złote kolczyki, i zapinało swoje wełniane koszule dużemi szpilkami złotemi lub srebrnemi).
Ochmistrzyni więcéj zawdzięczając pamięć jak sam podarunek, nie bardzo bowiem była skłonną obciążać swoje uszy tak ogromnemi kolczykami, zatknęła przynajmniéj w gorsie otrzymaną śpilkę, mówiąc do Segoffina:
— Prawdziwie, bardzo jesteś grzeczny; kolczyki te i śpilka mianowicie, są bardzo gustowne; a ponieważ mieszkamy nad brzegiem morza, przeto wybór téj śpilki z kotwicą jest bardzo stosowny.
— Właśnie o tem myślałem, — odpowiedział Segoffin skwapliwie, — gdyż te małe błyskowi pochodzą od żony pewnego kapitana okrętu, która przyjęta za nie kilka sztuk wyrobów rueńskich, które mi Pan ofiarował.
— Słuchajno, mości podróżny, — rzekła Zuzanna biorąc ze stołu robotę na drutach, nad którą jeszcze wieczorem pracowała, — widzisz że nie sam tylko myślałeś o nieobecnych.
— Jakto, Zuzanno... ta robota...
— Przeznaczoną jest dla ciebie na ciepły zimowy szalik.
— Ah! Zuzanno! — zawołał Segoffin, rzeczywiście wzruszony pamięcią ochmistrzyni, — Zuzanno... nigdy tego nie zapomnę...
Na nieszczęście, wyrazy wdzięczności Segoffina zostały przerwane przybyciem pana Cloarek i jego córki, którzy prowadząc się pod rękę weszli w téj chwili do salonu.
Rysy Iwona, liczącego wtedy czterdzieści dwa lat wieku, nie bardzo były zmienione; tylko włosy jego zaczynały już siwieć i cera znacznie ogorzała; zresztą zdawało się jak gdyby jeszcze zyskał na sile i zwinności; oblicze jego promieniało radością, a w oczach błyszczały łzy rozrzewnienia; wszedłszy do pokoju, zawołał:
— Światła... dużo światła, ażebym się mógł dobrze przypatrzyć mojéj córce drogiéj.
I wysunąwszy się lekko z objęcia Sabiny, cofnął się nieco, ażeby ją lepiéj zobaczyć przy blasku lampy.
Stojąc na środku pokoju, z sercem bijącem gwałtownie, rękoma naprzód wyciągniętemi, wpatrywał się w swą córkę wzrokiem rozrzewniającéj tkliwości, jak gdyby się chciał przekonać, czy wątłe i drogie zdrowie téj ukochanéj istoty nie polepszyło się lub pogorszyło w czasie jego oddalenia. Podczas lego badania, cała trwoga, cała nadzieja, całe ubóstwienie rodzicielskie, objawiło się w postawie, w poruszeniach, a nawet w konwulsyjnem drżeniu ust Iwona, gdyż zanadto był wzruszony, ażeby w téj chwili choć jedno mógł wymówić słowo.
Sabina, z twarzą zarumienioną uczuciem najżywszéj radości, i z równą chciwością przypatrywała się rysom swego ojca. Z wyrazu nieopisanego szczęścia malującego się w obliczu Iwona, przekonała się wkrótce, że obok rumieńca silnego zdrowia wystąpiła na jego licu barwa tegoż samego szczęścia i wzruszenia, która i jéj lica okrasiła; dla tego, bardzo była uradowaną, widząc że jéj ojciec uspokojony był w swéj obawie o stan jéj zdrowia; a potem także, chociaż przekonana, że Cloarek przedsiębrał tylko spokojne, lubo dalekie niekiedy podróże w widokach swego handlu towarami rueńskiemi, jednakże nie raz drżała na myśl nie o niebezpieczeństwach, ale przynajmniéj o rozmaitych wypadkach towarzyszących nieodłącznie podróżom, nawet najspokojniejszym świecie; dla tego też dwakroć była szczęśliwą, oglądając swego ojca w tem kwitnącem zdrowiu, jakie zawsze w nim widziała.
Po tem milczącem wzajemnem przypatrywaniu się sobie, Iwon przywoławszy Sabinę lekkiem skinieniem głowy w swoje objęcia które do niéj wyciągnął i przyciskając ją do swych piersi, zawołał:
— Pójdź.... pójdź, moje dziecię kochane.... widzę że mogę cię uścisnąć z całą pełnością serca mojego, znajduję cię jeszcze zdrowszą niżeli przed moim odjazdem...
Zwróciwszy się po raz pierwszy do pani Robertowéj, rzekł do niéj z wylaniem, ściskając uprzejmie jéj ręce;
— Dziękuję... dziękuję z głębi serca mojego, za wszystkie twoje starania Zuzanno, wiem ile one musiały się przyczynić do polepszenia zdrowia Sabiny...
Spoglądając na córkę, Cloarek wyciągnął do niéj ręce i powiedział:
— Jeszcze... moje dziecię, jeszcze.
I ojciec i córka powtórnie uścisnęli się serdecznie.
— Moja droga, — rzekł po chwili Segoffin do ochmistrzyni, — ojciec i córka, to jak kochankowie po długiem rozłączenia... chętnieby pewnie chcieli pozostać sami.
— Masz słuszność, panie Segoffinie, — odpowiedziała ochmistrzyni zmierzając do drzwi.
— Ah! Zuzanno, — powiedział Kommissant pana Cloarek wychodząc za nią do przyległego pokoju, jakąż to piękną mielibyśmy sposobność do pozostania sam na sam... gdybyśmy potrzebowali téj czułéj samotności?
— Na nieszczęście, miłość jest ślepa, mój biedny Segoffinie, a ty jesteś dopiero w połowie....
— Nie przeszkadza to wcale, ażebyś została panią Segoffin, — rzekł kommissant głosem najgłębszego przekonania. — Co ma być, to będzie.
I zamknąwszy drzwi pocichu, wyszli z pokoju, w którym Cloarek został ze swą córką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.