Głownia piekielna/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Głownia piekielna |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1849 |
Druk | S. Orgelbrand |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Oskar Stanisławski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kapitan Russell i towarzysz jego zbliżyli się zupełnie do pojazdu, który stojąc między nimi a oberżą pod Cesarskim orłem, zasłaniał ich zupełnie od strony okien hotelu. Usiadłszy potem na kamiennéj ławce, stojącej na boku drzwi pocztowych, obaj cudzoziemcy zdawali się bacznem i biegłem okiem przypatrywać koniom które zaprzęgano.
— Mój przyjacielu, ten koń z pod siodła musi być równie dobry jak jest piękny, — rzekł po chwili Russell do pocztyliona, — mało widziałem koni tak silnéj powierzchowności.
— Ba! ba! i powierzchowność jego nie jest wcale zwodnicza, mój obywatelu, — odpowiedział pocztylion, któremu pochlebiła pochwała jaka spotkała jego konia, — dotrzymuje tego na co patrzy, — dla tego też przezwałem go Karmelitą... i godzien jest tego imienia... poczciwe... konisko...
— Doprawdy... — przerwał Russell, — nie mogę się wydziwić.. co to za piękne zwierzę... jaka pierś... jaki krzyż... jaka noga!...
— A głowa jaka ładna dodał Pietri, — mała i wydatna jakby jakiego arabczyka.
— Oh! oh! — zawołał pocztylion, — jak to zaraz widać, moi obywatele, że jesteście prawdziwi znawcy, to też wierzcie mi, kiedy wam powiem, że z moim Karmelitą i Sankiulotą (tak nazywam mego drugiego konia), galopem wpadam na każdą ćwierćmilową górę.
— Nie dziwi mnie to bynajmniéj, mój przyjacielu... i musi też być nie mała przyjemność mieć takiego konia pod sobą.
— Wierzę... wierzę... ale bo on też niesie lekko... lekko... że to aż miło... — odpowiedział pocztylion uniesiony zapałem, — pan go nie poczujesz, to jakbyś łódka płynął; jabym z moim Karmelitą puścił się nawet do Rzymu.
— Chociaż jestem marynarzem, często bardzo jeździłem konno, — rzekł Anglik, — ale nigdy nie miałem szczęścia dosiąść takiego wierzchowca...
— Co temu to wcale nie przeczę, mój obywatelu, i mogę panu zaręczyć, że nigdy nie wsiądziesz na podobnego...
— To szkoda!
— Ba! cóż robić?
— Mój przyjacielu... czy chcesz sobie zarobić czterdzieści franków, — rzekł Anglik po chwili milczenia.
— Czterdzieści franków, — powtórzył pocztylion zdumiony, — zarobić czterdzieści franków, ja?
— Tak.
— Jakimże to sposobem u djabła?
— Sposobem bardzo prostym.
— Zobaczmyż ten sposób.
W chwili kiedy Anglik miał objawić swój wniosek, chłopiec z oberży przebiegł ulicę i rzekł do pocztyliona:
— Piotrze, nie potrzebujesz się bardzo spieszyć, gdyż właściciel tego powozu nie jest jeszcze gotów.
— A cóż on tam robi, ten opieszalec? — odpowiedział pocztylion, — dla czegóż mu było tak pilno kazać zaprzęgać?
— Alboż ja wiem? — odpowiedział chłopiec, to wygląda jak baba jaka... Zamiast wina pije zsiadłe mleko, a na obiad miał wodziankę i jajka na miękko....
— Wodziankę, i wina nie pił! Otóż mi człowiek, — zawołał Piotr głosem potępiającym.
Poczem dodał:
— Przez ciebie wdaję się w niepotrzebną gawędkę, i oto....
Tu zwróciwszy się do Anglika, rzekł.
— Więc cóż tedy, obywatelu.. przed chwilą mówiliście mi, że będę mógł zarobić...
Russell spojrzał wzrokiem porozumienia na pocztyliona, pokazując mu chłopca z oberży, poczem rzekł do niego:
— Pójdźmy na podwórze, mój przyjacielu... tam powiem ci dwa słówka tylko.
— Niemożna, obywatelu, zostawiać Karmelitę samego, dopierażby on uczęstował Sankiulotę... Patrzajcie no na tego zucha... on już zaczyna, — dodał Piotr zbliżając się do swych koni, które chrapały i zaczynały zrywać się do siebie. — Hej, Karmelito, — krzyknął, — stać, zbójco! Jak się tylko ruszysz jeszcze, to ja ciebie przywitam.
— A więc słuchaj, — rzekł Anglik nachylając się do ucha pocztyliona, i szepcząc do niego czas jakiś po cichu.
— Doskonale! — zawołał pocztylion z śmiechem; — a to myśl szczególna!
— No cóż, mój kochany, przyjmujesz?
— Dalibóg!..
— Jeśli przyjmujesz, oto masz dwadzieścia franków... na miejscu dostaniesz resztę.... Przy tem wszystkiem, cóż ty ryzykujesz? Przecież w tem nie ma nic złego.
— Nic złego, dalipan! Ale to mi myśl, prawdziwa myśl marynarza!... Znam ja to... przecież byłem na poczcie w Dieppe... Trzeba było widzieć korsarzy, kiedy pochwycili dobrą zdobycz, jak za jedno tak, albo nie, brzęczącem srebrem albo i złotem płacili! Widziałem takiego, który zapłacił aż dwadzieścia pięć Napoleonów staremu garbatemu zakrystyanowi, za to tylko, ażeby się dał przebrać za kobietę w kapelusz z piórami i w suknię z falbanami, i żeby się potem dał wozić w dorożce z nimi i z ich gołąbkami.
— Cóż chcesz, mój kochany, — odpowiedział Russell z uśmiechem, — marynarze nie tak często bywają na lądzie, ażeby sobie mieli odmawiać swoich małych kaprysów, zwłaszcza kiedy to być może bez szkodzenia nikomu.
— Nie inaczéj! ma się rozumieć.
— A zatem, zgoda?
— Ba! — odpowiedział pocztylion, — z takim hyrlakiem, jak ten którego powiozę, który wina nie pije i tylko wodziankę zajada, nie ma sobie czego odmawiać... Zresztą, wszakże go to nawet nie nastraszy.... Zgoda, obywatelu.
— Oto dwadzieścia franków, — rzekł Russell wsuwając pocztylionowi sztukę złota do ręki, — późniéj otrzymasz drugie tyle.
— Dobrze... Ale śpieszcie się, bo to blisko mila drogi... mniejsza jednak o to, zostawię wam dosyć czasu... Jeżeli mój jegomość uważać będzie że zbyt wolno jadę, powiem mu że Sankiulota ma odciski. Śpieszcie się, obywatelu... Udajcie się uliczką na lewo, a potem zaraz znajdziecie się na właściwéj drodze.
Po chwili czasu obaj podróżni znikli.
W kwadrans potem, kiedy pocztylion ciągle zajęty był powściąganiem swego Karmelity i jego towarzysza, oberżysta z pod Cesarskiego Orła stanął we drzwiach i zawołał na niego:
— Daléj, mój chłopcze, na koń, na koń...twój pan chce już wsiadać do powozu.
— Djabli wezmą! — mruknął Piotr, siadając opieszale na konia, — to ten pijak zsiadłego mleka dosyć wcześnie wyrusza, a moi dwaj marynarze nie będą mieli czasu przybyć na wzgórze.
To powiedziawszy, pocztylion zajechał przed drzwi oberży; gospodarz skwapliwie spuścił stopień, zamknął drzwiczki za podróżnym, który wsiadł do powozu, poczem zdjąwszy szlafmycę, ukłonił mu się z największem uszanowaniem, i rzekł do pocztyliona:
— Ruszaj żywo, Piotrze, bo panu się śpieszy.
— Już to ja lotem ptaka zawiozę obywatel, — odpowiedział Piotr głośno trzaskając z bicza ruszywszy galopem z miejsca, śpiesznie przejechał przez miasto i wkrótce stanął na trakcie bitym; ale ujechawszy, ze dwieście kroków, nagle zatrzymał konie, i obróciwszy si<2 na siodle, zdawał się czegoś oczekiwać.
Podróżny zdziwiony tym wypoczynkiem, spuścił jedno okno i zawołał:
— A cóż? co się stało, mój chłopcze?
— Co się stało?
— Tak.
— Alboż ja wiem?
— Jakto, ty nie wiesz?
— A jużci... że nie wiem.
— Dla czegóż więc stoisz?
— Wszakże pan wołałeś: stój!
— Ja...
— A tak, obywatela, i dla tego zatrzymałem się.
— Mylisz się, mój kochany, wcale nie wołałem na ciebie.
— Tak jest, obywatelu.
— Powiadam ci że nie...
— Ale kiedy tak jest, obywatelu, słowo honoru! toś się pan chyba nie spostrzegł.
— Jeszcze raz powiadam, że się mylisz.. jedź daléj, mój przyjacielu, i staraj się nagrodzić czas stracony....
— Bądź pan spokojny, jak ruszę, to wszystko połamię, chcę ażeby ani kawałka nie zostało z pańskiego powozu, gdy staniemy na przeprząg!
I znowu ruszył galopem.
Lecz po dwóstu może krokach téj szalonéj jazdy, nowe i nagłe nastąpiło wstrzymanie.
— Cóż to znaczy? — zawołał podróżny, — cóżeś znowu zrobił?
— Niech cię milion kroć sto tysięcy, fur, beczek, batalionów! — krzyknął Piotr zsiadając z konia, kończąc swoje przekleństwo pod nosem, i udając jakoby poprawiał postronki u orczyków.
— Czy się co zerwało w twoim zaprzęgu?
— A do stu piorunów!
— Może się koń rozkuł?
— Niech cię milion kroć sto!...
— Powiedzże mi przynajmniéj co ci się stało, mój kochany.
— Nie zważaj pan na to... to nic mój obywatelu... ten gałgan lejcowy wierzgnął oto za nadto wysoko i zaczłapał... muszę mu teraz nogę przełożyć.
— To jeszcze, nie wielkie nieszczęście, rzekł podróżny głosem łagodnym; staraj się przynajmniéj, ażeby to się już więcéj nie przytrafiło.
— Jak ruszymy teraz to polecimy jak jaskółki, mój obywatelu, — odpowiedział Piotr siadając znowu na koń; poczem dodał zcicha: — Poczekaj ty niedołęgo... patrzaj jaki mi ptaszek... Otóż to pić zsiadłe mleko.... Słowo honoru... człowieka aż litość bierze.
I jeszcze raz ruszył galopem, trzaskając z bicza.
Noc zaczęła zapadać.
Kilka gwiazd błyszczało już na wschodzie, a słońce zaszedłszy od kilkunastu minut, rzucało tylko wątpliwe światło, na którem drzewa stojące po bokach drogi roztaczały swe długie i szerokie cienie.
Zdala... prawie na końcu widnokręgu, widać było wśród białawego odbicia gruntu kredowego, drogę prowadzącą na wyniosłe wzgórze, otoczoną ogromnemi wiązami, których wierzchołki ogołocone jeszcze z liści, tworzyły nad nią jakby sklepienie.
Za tem naturalnem sklepieniem, odbijał się na czystem i błękitnem tle nieba księżyc będący na nowiu.
Powóz toczył się szybko od dziesięciu minut, a pocztylion od czasu do czasu, jakby umyślnie, dla zabawy, trzaskał z bicza słuchając odbijającego się echa; w tem nieznacznie konie zwolniły biegu, z galopu przeszły w kłus, z kłusu w powolny truchcik, aż nareszcie powóz zupełnie stanął.
Piotr zsiadł z konia, obejrzał tylną nogę swego wierzchowca i zawołał:
— A bodaj cię jasne pioruny! otóż znowu mój koń mi zakulał.
— Co!... zakulał? — powtórzył podróżny zawsze głosem spokojnym, chociaż te ciągłe przystanki mogły były nawet człowieka świętego skusić do niecierpliwości. — Co!... za — kulał?...
— Okropnie kuleje.. — odpowiedział Piotr trzymając jeszcze konia za nogę.
— I jakimże to sposobem mogło mu przyjść to okulawienie?
— Niech mnie djabli wezmą jeśli wiem jakim sposobem....
— Więc zostaniemy na drodze?
— Nie, mój obywatelu... nie byłoby to nic tak niebezpiecznego, gdybym mógł tylko zobaczyć od czego on tak okulał, ale już noc się robi coraz ciemniejsza.
— Prawda, że bardzo jest ciemno, — wtrącił podróżny. — Trzeba będzie pamiętać zapalić latarnio na pierwszym przeprzęgu.
— Ah! już czuję palcem co to jest, — zawołał pocztylion, — to kamyk wcisnął się między róg a podkowę... Gdybym go tylko mógł wyjąć... toby nic nie było.
— Spróbuj, mój kochany, gdyż powiedziawszy prawdę, jakieś nieszczęście nas prześladuje, — odpowiedział podróżny głosem najspokojniejszym w świecie.
Tymczasem pocztylion przeklinał głośno i złorzeczył kamykowi, którego nie mógł wydobyć, a śmiał się ukradkiem z powodzenia swego podstępu, rachując sobie w duchu, że dwaj marynarze mieli już dosyć czasu, ażeby stanąć na miejscu umówionem; dla tego też niegodziwiec krzyknął radośnie i z wielkiem zadowoleniem:
— Nareszcie... wydobyłem już ten przeklęły kamień; teraz dopiero ruszymy z kopyta... i polecimy jak ptaki.
Jakoż, powóz szybko w dalszą puścił się drogę.
Noc zupełnie już zapadła, lecz dzięki czystości nieba i jasności gwiazd, ciemność nie była jeszcze zbyteczną.
Tym razem pocztylion jednym tchem stanął u stóp wzgórza.
Tu dopiero zatrzymał zdyszane konie, a zszedłszy na ziemię, zbliżył się do drzwiczek i rzekł do podróżnego:
— Przybyliśmy teraz pod wysoką górę, pójdę ja kawałek przy koniach, ażeby im ulżyć trochę; jak tylko staniemy na wierzchu, zahamuję koła, bo spadek z drugiej strony jest bardzo przykry....
— Dobrze, mój przyjacielu, — odpowiedział podróżny.
Rzeczywiście, przez parę minut pocztylion szedł przy koniach; lecz zwalniając coraz bardziej kroku, gdy tymczasem powóz zwolna postępował w górę, Piotr pozwolił wyprzedzić się pojazdowi.
W téj chwili Russell i Petri wyszli z krzaków ciągnących się nad drogą, i spiesznie zbliżyli się do pocztyliona. Ten, idąc ciągle, zdjął swój kapelusz z galonem, kurtkę z czerwonvm kołnierzem i palone bóty; Anglik zdjąwszy nawzajem swą opończę okrętową, wdział na siebie spencer, bóty i włożył kapelusz na głowę. Pocztylion uśmiechając się z wielkiem zadowoleniem na to wszystko co tylko wesołym żartem być sądził, oddał swój bicz Anglikowi, mówiąc do niego:
— Już to ja zawsze powtarzam, że myśl pana jest bardzo zabawna... prawdziwa myśl majtka hulaki, chociaż pan nim nie jesteś.
— Cóż chcesz, mój kochany... ja namiętnie lubię konie, i dla mnie będzie to największą roskoszą, jeśli przynajmniéj przez kwadrans czasu pojadę na twoim pięknym i silnym rumaku.... Wszakże to kaprys bardzo niewinny, nieprawdaż?...
— Ma się rozumieć!... cóż to może szkodzić temu lubownikowi wodzianki co tam siedzi w berlince? Ale co to za cierpliwość tgo człowieka... wiesz pan że on mnie już samego zniecierpliwił... to jakby krwi nie miało w żyłach.
— Czy tak myślisz? — rzekł Russell zbliżając się do powozu.
— Musi to być jakiś korzeniarz co porzucił swój handel... i pewnie nie zły człowiek. A więc, daléj, mój obywatelu, siadajcie na koń, noc jest ciemna, a ten amator zsiadłego mleka nie spostrzeże się wcale. Ja usiądę za powozem, z waszym towarzyszem... O pól mili od stacyi jest druga góra.
— Otóż... w tem miejscu, — rzekł Russell, — ja zsiądę... ty odbierzesz swój ubiór, ja się przebiorę, i rzecz będzie skończona; teraz mój przyjacielu, oto masz twoje dwadzieścia franków.
I wsunąwszy Piotrowi sztukę złota w rękę, Russell podwoił kroku, dopędził konie może o dwadzieścia kroków od wierzchołka góry i dalej szedł przy nich.
Noc była tak ciemną, że podróżny nie mógł się spostrzedz na téj zamianie osób; zresztą, nie dziwiło go to bynajmniéj, że pocztylion jak się to często zdarza, same konie pozostawił na chwilę w czasie jazdy pod stromą górę; ale gdy powóz bliskim już był wierzchołka, podróżny odezwa! się do pocztyliona:
— Mój chłopcze, nie zapomnij tylko dobrze przytwierdzić hamulec.
— Zaraz, panie, — odpowiedział mniemany pocztylion półgłosem, i poszedłszy za powóz rzekł pocichu do Maltańczyka i do Piotra:
— Siadajcie teraz z tylu i trzymajcie się dobrze ressorów, zatamuję koło.
Obaj usiedli na wskazanem miejscu i silnie uchwycili się ressorów, gdy tymczasem Russell brząkając łańcuchem odczepił go od hamulca, który na boku zostawił, zamiast go właśnie podłożyć pod koło.
Nareszcie Anglik dosiadłszy konia, spiął go ostrogami i z przerażającą szybkością puścił się z góry.
— Do stu piorunów! on nas zabije! a w dodatku jeszcze i tego wodziankowego biedaka, — zawołał Piotr słysząc brzęk łańcucha odbijającego się o kamienie, — wasz towarzysz źle hamulec przytwierdził.
Maltańczyk zamiast odpowiedzieć pocztylionowi, ugodził go oprawą pistoletu tak silnie w głowę, że Piotr puści! ressor którego się trzymał, i potoczył się na drogę, gdy tymczasem powóz pędząc na dół z niesłychaną szybkością, znikł w gęstym obłoku kurzawy.