Gösta Berling (Lagerlöf, 1929)/O wielkim niedźwiedziu z Gurlity

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Gösta Berling
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O WIELKIM NIEDŹWIEDZIU Z GURLITY.

W ciemni lasu żyją zwierzęta, nieznające spokoju, o szczękach zbrojnych w lśniące zęby i ostrych pazurach, żądnych szyi tętniącej krwi, i oczach łyskających złowrogo.
Wilki wychodzą na łup nocą i pędzą za saniami chłopa, aż matka musi wziąć dziecko od łona i rzucić im, by ocalić życie własne i męża.
Żyje tam ryś, zwany „gepa“, którego imienia nie dobrze jest w lesie wymawiać, a ten, kto to uczyni, winien wieczorem dobrze zamknąć drzwi i wszelkie otwory owczarni, gdyż inaczej „gepa“ przybędzie na pewno. Niczem mu stroma ściana, bo ma pazury, niby ostre haki stalowe, a zwinny jest tak, że lada otwór starczy, by wcisnął się do owczarni. „Gepa“ wbija zęby w szyję, ssie krew, szarpie, rozbija i nie ustanie, aż zbraknie łupu, aż ostatnia owca legnie trupem. Nazajutrz znajduje gospodarz wszystko wyniszczone, bo ryś nie zwykł zostawiać po sobie nic żywego.
W borach żyje też sowa, hukająca nocą, a jeśli hukniesz w odpowiedzi, to przyleci cicho jak mara i wykluje ci oczy, bowiem nie jest to ptak sprawiedliwy, ale dusza zaklęta.
Najgorszym jednak mieszkańcem lasu jest niedźwiedź, silny, niczem dwunastu chłopa. To „niedźwiołak“. Wstąpiła weń dusza człowieka, więc musisz strzelać jeno srebrną kulą. Taki go strach otacza, jak żadne inne zwierzę, bo tylko srebrna kula daje mu radę. Moc w nim wielka żywię i czyni tak odpornym, że zwykły ołów na nic. Dzieci nie śpią, długo leżąc w łóżeczkach, i boją się tego potwora, którego wspomagają piekielne moce.
Ktoby napotkał przypadkiem w lesie takiego niedźwiołaka, ludozwierza, rudego misia, niechże nie zmyka i nie broni się, ale legnie plackiem, jakby nie żył. Zdarzało się nieraz w wyobraźni dzieciom, że tak leżały, z niedźwiedziem nad sobą, czując gorący, straszny oddech jego, on zaś przewracał je łapami, a potem poszedł kopać im grób. Dzieci wstawały wówczas pocichutku i przemykały zręcznie przez gąszcz, zrazu wolno, potem zaś biegły co sił w nożętach, byle dalej.
Strach pomyśleć coby było, gdyby niedźwiedź domyślił się, że nie całkiem naprawdę zmarło któreś, albo gdyby nadżarł z wielkiego głodu, albo spostrzegł, że wstało i pobiegł za biedactwem!.. Boże!
Strach jest to czarownica, co siedzi w ciemności i śpiewa człowiekowi do ucha pieśni czarodziejskie, a serce napełnia przeraźliwemi myślami. Stąd się bierze owo przygnębienie, tamujące życie i ćmiące rozblask pól i niw. Natura zła jest i podstępna, jak śpiący wąż, i dowierzać jej nie trzeba. Żaliż nie piękny jest Löffen o lśniących wodach, a przecież czyha na żer i rok w rok zabiera topielców. Wszak uroczo wabi las, a wierzyć mu niesposób, bo mieści niespokojne zwierzęta, opętane duszami czarownic i krwiożerczych rozbójników.
Strzeż się potoku szumiącego, żywie w nim choroba i śmierć, gdy brodzić będziesz po zachodzie. Kukułka wesoło kuka z wiosną... prawda? Ale na jesieni przemienia się w okrutnego jastrzębia, o bystrych oczach i ostrych szponach. Nie dowierzaj też mchowi, wrzosom, ni górze! Natura zła jest i opętana przez moce piekielne, nienawidzące człowieka. Stopy bezpiecznie postawić nie możesz nigdzie i dziw zaiste, jak może ujść tym zakusom słabe plemię ludzkie.
Strach, to czarownica, co siedzi w ciemni wermlandzkich lasów, śpiewa zaklęte pieśni i ćmi rozblaski niw i pól. Poraża radość życia. Moc jej wielka jest, wiem to, zaprawdę, gdyż w kołysce swej czułam stal, a w kąpieli węgle żarzące.
Zresztą nie sądźcie, iż chcę opowiadać coś strasznego.
To jeno stara historja o wielkim niedźwiedziu w Gurlity i może sobie wierzyć w nią kto chce, jak to bywa zawsze w opowiadaniach myśliwskich.
Niedźwiedź mieszkał na szczycie wspaniałej grani, zwanej Gurlitą, stromo i niedostępnie sterczącej z nad Löffenu, w górnej jego części. Wykrot obalonej jodły był ścianą, oraz dachem jego osiedla, gałęzie i krzewina słoniły je, a szpary uszczelniał śnieg. Spać sobie tam mógł spokojnie, od lata do lata.
Czyliż poetą i marzycielem jest ten kudłaty król lasów, ten kosooki zbój? Czyliż przespać chce mroźne noce i szare dni zimowe, a zbudzić się od szumu potoków i świergotu ptactwa? Leżeć chce pewnie, śniąc o wzgórzach pełnych poziomek, o mrowiskach smakowitego, drobnego ludku i białych jagniętach na zboczach gór. Chce ujść zimie życia, szczęśliwiec!
Wichr dmie i przemiata pomiędzy jedle, szaleni od głodu myszkują wilk i lis, czyż jeno misiowi wolno spać? Niechby wstał i poczuł, jak kąsa mróz, jak ciężko grzęznąć w śniegu... niechby wylazł z jamy!
Usłał sobie dobre leże, niby królewna z bajki, i jak ją królewicz zbudził pocałunkiem, tak jego wiosna obudzi. Chce, by go ze snu cucił promień słońca, padający na koniec pyska, lub kropla topniejącego śniegu, co przenika futro. Biada temu, kto mu przedwcześnie sen przerwie.
Ale przypuśćmy, że ktoś nie liczy się z pretensjami pana lasów! Nagle spada nań chmara ołowianych lotek, które kłują, niby komary natrętne!
Słychać tuż krzyki, wrzawę, strzały. Miś otrząsa się, przeciąga i, usunąwszy na bok krzaki, patrzy, co to takiego. Niezłe tany będzie miał stary zawadjaka. To nie wiosna hałasuje wokół legowiska, na wiatr obala jedle i śniegiem wiruje, to rezydenci... kawalerowie z Ekeby.
Znani są dobrze królowi lasów. Pamięta on dobrze tę noc, kiedy to Baerencreutz i Fuchs zaczaili się nań w stodole chłopskiej, gdzie miał przyjść. Właśnie zdrzemnęli się nad kieliszkiem, gdy wpełzł ostrożnie przez sitowiany dach, gdy miś dobywał z poza przegrody ubitą krowę, runęli nań ze strzelbami i nożami. Zabrali mu krowę, pozbawili ślepska jednego, ale uszedł żywy.
Ho, ho znają się dobrze miś z rezydentami. Napadli nań innym razem, kiedy zagospodarował się na zimę wraz z małżonką i dziećmi, tu, na królewskiem dworzyszczu Gurlity, i napadli zgoła niespodzianie. Uciekł, coprawda, zmiótł co stało w drodze i pognał, kul nie bacząc, ale poraził go strzał w łopatkę i gdy wrócił do domu, zobaczył farbę na śniegu. Dostojną jejmość ubito, a dziatki uprowadzono do ludzkich osiedli, by tam służyły człowiekowi i były mu przyjaciółmi.
Dudni ziemia, rozpada zaspa, kryjąca wnijście do jamy i wypada z niej wielki niedźwiedź, wróg rezydentów. Miejcież się na baczności, mości Fuchsie, łowco niedźwiedzi, i pułkowniku Baerencreutz, mistrzu rabuża i ty, Gösto Berlingu, bohaterze stu przygód. Biada poetom, marzycielom i zdobywcom serc! Gösta stoi z bronią gotową do strzału, a miś sadzi prosto na niego. Czemuż nie strzela w szeroką komorę i o czemś rozmyśla, w chwili, gdy właśnie ma niedźwiedzia na muszce? Reszta narazie strzelać nie może. Czyżby sądził, że trzeba mu stać na baczność przed królem lasów?
Gösta w istocie stał, rozmyślając o Marjannie, złożonej w Ekeby chorobą, po ow rej nocy w śniegu spędzonej. Padła i ona ofiarą nienawiści, ciążącej na całej ziemi, a nim wstrząsa odraza ku sobie, że mógł mimoto iść, by zabijać.
Niedźwiedź wali na niego. Ślepy jest od noża jednego z rezydentów, chromy od kuli drugiego, rozsrożony, skudłaczony i samotny, od czasu postradania żony i dzieci, a Gösta patrzy nań. Nie chce odbierać życia biednemu, ściganemu zwierzęciu, rabować reszty tego, co ma po obrabowaniu przez ludzi.
— Niechże mnie zabije, nie ja jego! — pomyślał.
Niedźwiedź już o kilka kroków, Gösta stoi jak na baczność, a potem nagle ustępuje z drogi i prezentuje broń przed królem ostępu.
Niedźwiedź pognał dalej, wiedząc, że nie czas na rozmowę, wpadł w las, przedarł się przez zaspy wysokości człowieka, zbiegł karkołomnemi żlebami na dół i przepadł bez śladu. Wszyscy stali dotąd gotowi, czekając na strzał Gösty, a teraz zaczęli grzmieć za uciekinierem.
Ale wszystko na nic, krąg został przerwany, niedźwiedź zczezł z kretesem... Fuchs beszta, Baerencreutz klnie, a Gösta śmieje się wesoło z naiwnych kolegów, którzy przypuszczali, by człowiek jak on nieszczęśliwy, mógł uczynić krzywdę drugiemu stworzeniu boskiemu!
Wielki niedźwiedź z Gurlity ocalał tedy, ale zbudzony ze snu, postanowił zalać chłopom sadła za skórę. Żaden niedźwiedź nie umie zręczniej rozszarpywać dachów w niskich oborach i wypadać z zasadzki.
Mieszkańcy okolic górnego Löffenu nie byli w stanie obronić się przed rabusiem i posyłali raz po raz do rezydentów, by przyjechali już raz z nim skończyć.
Przez cały luty szukali go dzień po dniu, noc po nocy, ale wymykał się, łącząc z chytrością lisa rączość wilka. Gdy czyhali w jednym osiedlu, grasował w drugiem, gdy go tropili po lesie, ścigał jadących przez lód chłopów. Był to najzuchwalszy rabuś! Właził na strychy, wyjadał z garnków miód gospodyniom i zwalał konie gospodarzy, wprost u sanek.
Dumając nad tem wszystkiem, dorozumiano się wreszcie, co to jest za niedźwiedź i dla czego Gösta nie mógł doń strzelać. Niesamowicie gadać o tem, a strasznie pomyśleć, ale nie było to, zaprawdę, niedźwiedź pospolity i nikt, ktoby nie miał srebrnej kuli w lufie, zabić go nie był w stanie. Kula owa musiała zostać odlana ze srebra i śpiżu dzwonu, w noce czwartkową, na nowiu księżyca, w wieży kościelnej, ale tak, by nie wiedział o tem proboszcz, ni kościelny. Jakże trudno o taką kulę.

Żył w Ekeby człowiek nad wszystkich innych zgryziony tem wszystkiem, oczywiście Anders Fuchs, wielki misiobójca. Nie jadł i nie spał, trawiony rozpaczą, że nie może go dostać, i doszedł wkońcu także do przekonania, że poradzi tu jeno owa srebrna kula.
Szorstki był w zachowaniu major Fuchs i wcale nie piękny. (Ciało miał niezdarne, szeroką, czerwoną twarz o policzkach obwisłych i kilka podbródków. Górną, grubą wargę obsiadła mu czarna szczeć, a głowę sztywne, czarne włosy. Przytem nie marnował słów, ni czasu przy jedzeniu, a kobietom nie słał wabnych uśmiechów, ni spojrzeń. Pewny, że nie znajdzie nigdy podobającej mu się niewiasty, odłożył na bok miłość i wszelkie tego rodzaju baraszki. Dziwne też było, że wędrował teraz po księżycu, jakby szukał w nim powiernika spraw sercowych. Nie czynił tego zresztą wcale, ale myślał jeno o srebrnej kuli, którą odlać należało na nowiu.
Nadszedł wkońcu wieczór czwartkowy, kiedy księżyc, szeroki na dwa palce, wisi na niebie, zaraz po zachodzie słońca, przez parę godzin. Major Fuchs ruszył, nie nie mówiąc w Ekeby, wziął do torby myśliwskiej stalowe krzesiwo, formę do kul i strzelbę. Poszedł wprost do broeńskiego kościoła, by zobaczyć, czy szczęście zechce skłonić się ku zacnemu, jak on człowiekowi.
Kościoł stał na wschodnim brzegu wąskiego sundu, pomiędzy górnym a dolnym Löffenem, a major Fuchs musiał przejść przez most. Kroczył tedy zadumany prosto ku niemu, nie patrząc na wzgórza brobijskie, odcięte ostrym konturem na pogodnem niebie, ani też na skałę Gurlity, o krągłym wierzchu. Patrząc w ziemię, roztrząsał pytanie, w jaki sposób posiędzie klucz od bramy kościelnej, tak by nikt nie widział.
Wchodząc na most, usłyszał rozpaczne wrzaski i podniósł oczy.
Onego czasu był mały Niemiec, Faber, organistą w Broby. Człek niski, sucherlawy i nikły pod każdym względem. Kościelny, Jan Larsen, tęgim był za to chłopem, ale go bieda gniotła, gdyż proboszcz brobijski zabrał mu podstępnie całe pięćset talarów, przy dziale majątkowym spuścizny ojcowskiej.
Kościelny zalecał się do siostry organisty, młodej Fabrówny, ale organista nie chciał przyzwolić na małżeństwo, to też nie byli wielkimi przyjaciółmi. Właśnie tego wieczora zdybał kościelny organistę na moście i rzucił się nań. Chwyciwszy go za piersi, trzymał w wyciągniętych rękach w powietrzu poza poręczą, klnąc się na wszystko, że go ciśnie do wody, jeśli mu nie da nadobnej dziewicy za żonę. Ale Niemczura nie dawał za wygranę i oponował wytrwale, mimo że widział pod sobą czarną czeluść wodną, pomiędzy białemi brzegami przerębli.
— Nie! Nie! — wrzeszczał co sił.
Kto wie, czyby kościelny nie wykonał pogróżki, gdyby w tej chwili nie wszedł na most major Fuchs. Przerażony kościelny posadził organistę na moście i wziął nogi za pas.
Faber padł majorowi na szyję, dziękując za uratowanie życia, ale major strząsnął go z siebie z odrazą. Nie miał żadnego upodobania w Niemcach, od czasu, kiedy kwaterował w Putbusie na Rugji, za wojny pomorskiej. Nigdy jeszcze śmierć głodowa nie zajrzała mu tak zbliska w oczy, jak wówczas.
Mały Faber wyraził ochotę oskarżenia kościelnego o zamach morderczy przed naczelnikiem Scharlingiem, ale major objaśnił go, że nie warto chodzić, gdyż w tej okolicy zabicie Niemca nie warte złamanego szeląga i i na dowód, że tak jest, zaproponował mu, że go własnoręcznie ciśnie w wodę.
To uspokoiło całkiem małego Fabera, tak że zaprosił wybawcę do siebie na kiszkę smażoną i odleżałe piwo.
Major Fuchs przystał, pomyślawszy, że organista musi mieć w domu klucz kościelny, i poszli ku wzgórzu, na którem stał kościół, plebanja, oraz domki kościelnego i organisty.
— Proszę przebaczyć! — powiedział Faber, wprowadzając majora do izby. — Niebardzo dziś u nas porządnie, ale było dużo roboty, gdyż właśnie razem z siostrą zarżnęliśmy koguta.
— Pi! pi! pi! — wykrzyknął major.
Zaraz też wniosła ponętne Fabrówna odleżałe piwo w wielkich dzbanach glinianych. Wiadomo, że major niechętnem okiem patrzył na kobiety, ale ta dziewczyna wzbudziła w nim pewną życzliwość. Uroczo wyglądała w staniczku i czepeczku. Jasne, gładko zaczesane miała włosy, a samodziałowa sukienka była czyściuteńka. Krzątała się tak żywo i miała tak rumiane, krągłe policzki, że majorowi przyszło do głowy, iż niezwłocznie zacząłby konkury, gdyby spotkał dziewczynę dwudziestoletnią, jak ta właśnie. Ale mimo ruchliwości i ponęt wielu Fabrówna miała zapłakane oczy i może to właśnie usposobiło łagodnie majora.
Mężczyźni jedli i pili, ona biegała tam i sam, potem zaś podeszła, dygnęła i spytała brata:
— Jakże każecie, panie bracie, ustawić krowy w oborze?
— Umieść dwanaście po prawej, a jedenaście po lewej, tak by się bość nie mogły! — odparł mały Faber.
— Oj, do licha! — zawołał major. — Widzę, macie mości Faber, sporo dobytku!
Organista miał właściwie tylko dwie krowy, a nazwał jedną „dwanaście“, zaś drugą „jedenaście“ by wspanialej brzmiało, gdy o nich wspomni. Potem dowiedział się major, że organista przebuduwuje obejście przeto krowy chodzą za dnia po polu, a nocują w kolebie.
Dziewczyna przystąpiła na chwilę ponownie do brata i rzekła z dygiem, że cieśla zapytuje, jak wysoka ma być obora.
— Zmierz krowy! — rozkazał. — Zmierz krowy!
Majorowi spodobała się ta odpowiedź.
W toku rozmowy spytał major organisty, czemu oczy siostry jego są tak czerwone, i dowiedział się że dziewczyna płacze, gdyż jej nie pozwala wyjść za kościelnego, który jest biedny i zadłużony.
Coraz to większa zaduma ogarniała majora, spijał dzban piwa po dzbanie i jadł kiszkę za kiszką całkiem bezwiednie, a organista patrzył z przerażeniem na ten apetyt. Ale im więcej jadł i pił major, tem jaśniej mu było w głowie i coraz to większej nabierał ochoty przysłużyć się małej Fabrównie.
Był to tensam major Fuchs, który razu pewnego zjadł biednej komornicy głowiznę, mającą starczyć na całe Święta Bożego Narodzenia.
Rozkoszował się dobrocią kiszki i postanowił dokazać tego, by oczy małej już nie płakały.
Przy tem wszystkiem, nie spuszczał oczu z wiszącego na ścianie klucza kościelnego, o wyginanem uchu, a gdy tylko Fabra zmożyło ciężkie piwsko, tak że chrapnął smacznie, major chwycił klucz, sięgnął po czapkę i wyszedł.
Wylazł zaraz omackiem na schody wieży kościelnej i dotarł, przy pomocy rogowej latarki do dzwonów, rozdziawiających nad nim olbrzymie płaszcze. Zdrapał pilnikiem trochę spiżu z dzwonu, dobył krzesiwa i formy do lania kul, ale nagle spostrzegł z przerażeniem, iż zapomniał całkiem o srebrze, co było rzeczą najważniejszą. Jeśli kula miała posiadać siłę, musiał ją ulać tu, we wieży. Wszystko dobrze, jest czwartek na nowiu i nikt nie wie, że tu siedzi... niestety bezradny całkiem. Major zaklął, aż jękły dzwony.
Zaraz potem usłyszał czyjeś kroki na schodach. Tak, w istocie, ktoś szedł na górę, ciężko stąpając.
Major stał i klął, aż dzwony wtórowały, ale zrobiło mu się nieswojo i jął dumać, kto to był ów nieproszony pomocnik, chcący wraz z nim lać kulę. Kroki zbliżały się. Ktoś szedł widocznie prosto na wieżę.
Major skrył się wśród belek rusztowania, zagasił lalarkę i czekał. Nie czuł strachu, ale gniewało go to, że wszystko będzie na nie, gdy zostanie spostrzeżony. Ledwo się schował, czyjaś twarz wyjrzała otworem w podłodze.
Poznał zaraz skąpego proboszcza z Broby. Oszalały niemal z żądzy, krył swe skarby po miejscach najdziwniejszych. Niósł w ręku paczkę banknotów, a sądząc, że nikt nie patrzy, podniósł deskę podłogi, położył pieniądze i odszedł zaraz spiesznie.
Poskoczył major do skrytki. Cóż za masa pieniędzy! paczka przy paczce, a pomiędzy niemi, brunatne woreczki skórzane ze srebrem. Major wziął tyle jeno, by starczyło na kulę, a resztę zostawił.
Zeszedł niebawem ze srebrną kulą w lufie i jał rozmyślać, czy mu ta noc czwartkowa przyniesie jeszcze więcej pomyślności. Dziwy dzieją się wielkie w takie noce. Skierował kroki naprzód do mieszkania organisty, dumając, czy przeklęty niedźwiedź wie, że krowy Fabera stoją dziś w nędznej kolebie, tak prawie jak w szczerem polu.
Tak... zaprawdę! Oto nadchodzi właśnie coś wielkiego, czarnego i zmierza naprzełaj prosto do koleby. Musi to być niedźwiedź.
Major podniósł broń do oka i chciał strzelać, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. Przywiódł sobie na pamięć zapłakane oczy Fabrówny. Wspomniał, że ma dopomóc jej i kościelnemu, ale wielką to było dlań ofiarą, zrezygnować z zabicia niedźwiedzia, władcy Gurlity. Mawiał potem często, że nie mu w życiu nie sprawiło takiego trudu. Ponieważ atoli dziewczyna była zgrabna, mała i ponętna, musiał to czynić.
Pobiegł coprędzej do kościelnego, wydobył go, napół nagiego z łóżka i rozkazał strzelić do niedźwiedzia, myszkującego wokoło koleby organisty.
— Zastrzel niedźwiedzia, a da ci napewne siostrę! — powiedział. — Zyskasz także ogólny szacunek, nie jest to bowiem zwierz zwyczajny i najwybitniejsi ludzie w okolicy uważaliby sobie za zaszczyt ubicie go.
Wcisnął mu w rękę własną broń z kulą srebrną i spiżową, odlaną na wieży, w czwartkową noc, na nowiu, a przytem dygotał z zazdrości, że nie on, lecz ktoś inny położy trupem króla lasów z Gurlity.
Kościelny zmierzył w niedźwiedzia — miły Boże! Mógłby raczej, mierząc tak, trafić w Wielką Niedźwiedzicę na niebie, nie zaś w zwierza włażącego już na dach faberowskiej koleby. Strzał huknął, aż Gurlita odpopowiedziała echem.
Jak mierzył tak mierzył kościelny, dość że niedźwiedź padł na miejscu. Tak bywa zawsze ze srebrną kulą. Można strzelać do gwiazd, a trafia się zwierzynę w serce,
Wybiegli natychmiast ludzie z domów i zagród ciekawi co zaszło, gdyż żaden jeszcze strzał nie grzmotnął jak ten i nie zbudził tylu wiewiórek. Wszyscy zaczęli wysławiać kościelnego, gdyż niedźwiedź był istną plagą całej okolicy.
Wyjrzał też i mały Faber, ale major Fuchs zawiódł się na nim srodze. Mimo, że wszyscy wielbili kościelnego i że ponadto ocalił jego krowy, mały organista nie odczuł wcale podziwu, ni wdzięczności, nie rozwarł ramion i nie powitał zwycięzcy, jako bohatera i szwagra.
Namarszczył się major, zaczął tupać rozwścieczony taką nikczemnością i zaczął tłumaczyć małemu człowiekowi, o ciasnem sercu, doniosłość czynu. Ale słowa utykały mu w ustach, z gniewu, że nadaremnie zrzekł się zaszczytu ubicia niedźwiedzia. Pojąć nie mógł, by człowiek, który dokonał takiego bohaterstwa, nie zasługiwał na najdumniejszą oblubienicę świata.
Kościelny, oraz paru parobczaków poszli po nóż i zaczęli go ostrzyć, w celu doraźnego zdjęcia skóry ze zwierza, inni wrócili do łóżek, a major został, by dopilnować sprawy.
Po namyśle udał się raz jeszcze do kościoła, otwarł bramę, wylazł po stromych schodach, budząc zaśnione gołębie i dotarł do dzwonów.
Po pewnym czasie, w toku zdejmowania z niedźwiedzia skóry znaleziono w jego paszczy zwitek banknotów. Suma wynosiła okrągło pięćset talarów. Nie sposób wyjaśnić jak się to stało, ale był to widać niedźwiedź niezwykły, a przeto pieniądze przyznano bez oporu jego pogromcy.
Wieść rozeszła się zaraz rano, a mały Faber oprzytomniał jakoś, zrozumiał bez trudu doniosłość bohaterskiego ezynu i oświadczył, że dumny będzie, jeśli nazwie kościelnego swoim szwagrem.
Major wrócił do Ekeby w piątek, po obfitej uczcie niedźwiedziej u kościelnego i zaręczynach u organisty. Ale był smutny, nie odczuwał żadnego wesela z powodu zwycięstwa nad wrogiem i nie cieszyła go wspaniała skóra, otrzymana od kościelnego w podarku.
Sądziłby ktoś, że żal mu było powabnej dziewczyny?... O nie, nie ten był powód żałoby. Bolało go jeno, że potężny, jednooki władca Gurlity, padł nie z jego ręki.
Wróciwszy do rezydenckiego skrzydła, cisnął bez słowa skórę pomiędzy siedzących u komina kawalerów. Nie wtajemniczył ich wcale w swe przygody i dopiero duży później wydobyli zeń prawdę. Nie zdradził też proboszcza brobijskiego, który pewnie nie domyślił się nigdy kradzieży.
Rezydenci obejrzeli dokładnie skórę.
— Pyszna jest! — zawyrokował Baerencreutz — Chciałbym wiedzieć w jaki sposób zbudzono tego draba?
A może ubiłeś go w jaskini?
— Zabito go na polach broeńskich!
— Hm... — zauważył Gösta. — Był to zwierz, zwierz, co się zowie, ale nie tak wielki, jak niedźwiedź Gurlity.
— Gdyby był jednooki — dodał Kevenhiiller — sądziłbym, żeś naprawdę ubił gurlitskiego króla lasów, ale ten niema ani śladu rany, ni blizny na oku, to też nie jest chyba niedźwiołakiem.
Major zaczął wyklinać głupotę swoją, ale po chwili rozpromienił się tak, że mu twarz niemal wypiękniała. A więc król lasów nie padł z ręki drugiego człowieka!
— Boże! Jakże jesteś dobry! — powiedział do siebie i złożył ręce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.