Flamarande/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

Odjechałem do Paryża z końcem września, wypędzony z Cantal zimnem, które stawało się już przejmującem. Chciałem wziąć ze sobą Ambrożego, do którego przywiązałem się pomimo a może w skutek moich podejrzeń. Przedstawiałem mu, że mogę zapewnić mu utrzymanie i że nie rozumię jego schronienia się w górach na zimę, kiedy obawiał się chorób i reumatyzmu.
— Nie znasz pan naszego kraju, odpowiedział: tu tylko na wysoczyznach wiatr jest nieprzyjemny; ale jak śniegi spadną, nie cierpimy już wcale zimna. Śnieg zamyka nas i chroni jakby namiotem. Czasem pokrywa na metr nasze dachy; wtedy grzebiemy drożynki aby przejść z jednego budynku do drugiego, a w niektórych wsiach żyją wtedy tak wesoło, jak świerszcze skrzeczące w bochenku chleba. Tu w Flamarande nigdy tak głęboko nie jesteśmy zagrzebani, bo na tej ostrej skale łatwiej da się śnieg co dzień odkopać. Stajnie zostawiają zwykle zasypane, a nawet kładą tam na noc dzieci — gdzie im cieplej i zdrowiej.
— To i Esperance ma sypiać na śniegu tej zimy?
— Pod śniegiem, a to rzecz zmienia; zresztą dla czego ten malec miałby być czemś lepszem od innych dzieci i bać się zimna?
— Nie wiem, ale może do tego nie przyzwyczajony. Mówicie, że należy do południowej rasy.... Jeźli chował się w gorącym klimacie....
Ambroży przypatrywał mi się uważnie. Czułem, że się zdradzam, i zacząłem spiesznie mówić o czem innem.
Wracałam przez Clermont do Paryża. Spodziewałem sic wyrzutów hrabiego z powodu opóźnienia ale hrabia nie zdawał się spostrzegać mojej opieszałości, i nie zapytał mnie nawet jak używałem wolnego czasu. Zainteresował się tylko umieszczeniem trumien z popiołami przodków w odnowionej kaplicy i zapłacił rachunek wydatków, nie zapytawszy nawet dla czego kazałem naprawić wieżycę. Próbowałem napomknąć o Gastonie, ale dał mi znak ręką abym przestał i już mi się nie udało powrócić do tego przedmiotu.
Pani hrabina zjechała pierwszych dni listopada. Przeżyła ten czas jak na pustyni, bo sprzedaż Sévines zajęła wiele czasu; a hrabia utrzymywał, że w skutek tego nie mógł pojechać do niej do Włoch ani sprowadzić jej do Paryża. Nie był już zazdrosny tak jakby nawet nie był zaznał nigdy tego uczucia. Był też teraz w najlepszem usposobieniu. Długi miał popłacone, zdrowie mu służyło, powolną miał żonę i ślicznego syna; a było to wszystko czego pragnął. Roger był jeszcze więcej popsuty, gwałtowniejszy i powabniejszy niż kiedykolwiek. Pani wyglądała doskonale, a może nawet i wypiękniała. Obawiałem się, że ją zobaczę wychudłą i smutną jak przed odjazdem. Zastałem ją jednak wbrew oczekiwaniu wesołą i zadowoloną. Przeważyła się szala; zapomniała Gastona, Roger wystarczał jej i wypełnił zupełnie próżnię jej serca.
W takim stanie rzeczy zapytywałem sam siebie, czy godziło się tem niebezpiecznem odkryciem mącić spokój który już zupełnie odzyskała? Podniosły się więc znowu dawne wątpliwości. Memu odważnemu postanowieniu pocieszenia tej zbolałej matki winien byłem powrót do moralnego i fizycznego zdrowia. Teraz — widząc ją zupełnie spokojną, czułem, że odkrywać tajemnicy nie mogę, że muszę nadal pozostać zbrodniarzem wobec niej, a winnym w mem własnem sumieniu. Nieśmiałość moja w jej obecności zwiększyła się jeszcze. W pięknych moich marzeniach w Flamarande, pochlebiałem sobie, że szczerem wyznaniem a naprawieniem złego, zdobędę jej prawie przyjacielską przychylność, którą mi w chwili boleści okazywała. Oddałbym był życie a urągałbym wściekłości i pogardzie mojego pana, byle widzieć jej radość i wdzięczność, ale cóż, ona nie przypominała sobie nawet Gastona. Była piękną i spokojną. Patrzała na mnie spokojnie, mówiła łagodnie, grzecznie i zimno. Oczy jej nie spoczywały już na moich jakby pytać chciały: gdzie moje dziecko? Zapomniała o wszystkiem i byłem już znowu tylko pokojowcem hrabiego. Nie miała nawet dla mnie żadnego rozkazu.
Pewnego dnia, zastała mnie w przedpokoju, gdzie niepowściągliwemu Rogerowi służyłem za konia; trzymał mnie za szyję i całował ale równocześnie piętami obszturkiwał mi boki. Z żywością porwała go na ręce, jakby się obawiała, żebym mu co złego nie zrobił. — A! pani, rzekłem do niej podnosząc się, ja tak lubię dzieci!
— Ja wiem, odpowiedziała, że pan masz dobre serce; ale nie trzeba psuć Rogera. Nadużywa tej dobroci i zrobi się później złośliwym.
Uważałem tę chwilę za najstosowniejszą do mojej spowiedzi i chciałem ją prosić, żeby mi użyczyła chwilkę rozmowy na osobności; ale nim zebrałem myśli, zniknęła, unosząc z sobą syna, ja zaś nie miałem odwagi pójść za nią.
W kilka dni potem oddał mi listonosz list pod jej adresem, na którym poznałem pismo pani de Montesparre. Miałem zamiar nie służyć więcej za szpiega i chciałem oddać list Julji, kiedy nadszedł hrabia i szybko wziął mi z rąk list mówiąc: — Pójdź za mną. — Kiedy znalazłem się w jego gabinecie, rzekł do mnie: — Przeczytaj!
Wahałem się, drżałem cały i już miałem wybuchnąć. Hrabia nie myślał nawet uważać tego. Złamał pieczątkę i włożył mi list do ręki:
— Czytaj-że!

„Montesparre 2. stycznia 1846.

„Droga moja Rolando! Chciałabym pomówić z tobą; będę w Paryżu za kilka dni. Zajmę to samo mieszkanie co zawsze i będę czekać na ciebie. Męża twego widzieć nie chcę. Nie będę ci nic mówić o Salcédzie, nie wiem nawet gdzie jest. Idzie tu tylko o mnie. Mam prosić cię o jedną przysługę, a cokolwiek zaszło między nami, znam cię nadto dobrze aby być pewną, że mi jej nie odmówisz.

Berta.“

— Doskonale! rzekł hrabia, odbierając mi list. Pani Berta już pocieszona, ubiega się o inny związek małżeński. — Pani Flamarande nie ma nic lepszego do roboty, jak słuchać nowych zwierzeń, a może i pośredniczyć. Daj mi skrzyneczkę na listy.
Utrzymywałem, że to podchwytywanie listów jest niedorzecznością. Gdy pani Montesparre, przyjedzie do Paryża, niepodobną jest rzeczą, żeby się nie spotkała gdzie z panią hrabiną, wtedy porozumią się, a podchwycenie tych listów obudzi tylko podejrzenie pani Flamarande.
— Bardzo jesteś nierozsądny, odpowiedział hrabia, jeśli myślisz, że pani Flamarande nie odgadła dawno tego wszystkiego, co jej powiedziano w listach. Wyspowiadała się swojem milczeniem, przyjęła karę w pokorze, spełniła swój obowiązek i naprawiła swój błąd. Chcę, żeby ją nadal zostawiono w pokoju; bywa bardzo mało, nie zmartwi ją to wcale, jeżeli zupełnie bywać przestanie. Będzie tylko u siebie przyjmować, a pani de Montesparre nie odważy się prześladować ją aż tutaj. Wszystko złoży się dobrze; ale czemuś mi nie mówił, że pani baronowa jest w Montesparre?
— Nie było jej podczas mojej tam bytności.
— Mówiono że chorowała ciężko, że jeździła na południe, w podróży okrywa się tajemniczością. Zapewne nowa jakaś namiętność nią owładnęła; zanadto ma jej wiele, jak na przyjaciółkę kobiety, która nie powinna mieć żadnej namiętności. Wydaj rozkaz, żeby tej nie przyjęto, gdyby się przedstawiła.
Nie wydałem żadnego rozkazu i ośm dni przeszło bez wzmianki o baronowej. Umyślnie dowiadywałem się w jej hotelu: przyjechała; ale upłynęło znowu ośm dni i ani pokazywała się w hotelu hrabiego, ani też nie przysłała listu. Hrabia był pewny, że nie chce się już widzieć z hrabiną, czy to czując się obrażoną jej milczeniem, czy też że zapomniała już swojej zachcianki. To podług niego było najprawdopodobniejsze. Kobiety, mówił, są mniej szkodliwe aniżeli sądzą; ich lekkomyślność sama odwraca je częstokroć od złych zamiarów, któremi nam zagrażają.
Nie byłem tak spokojny. Kto wie czy pani Montesparre nie miała w swem ręku klucza do tej tajemnicy. Jeżeli Ambroży poznał mnie „pod Fiołkiem“, mógł się wiele domyśleć, a jeżeli potem poszedł do Sévines, mógł domysłów swych udzielić pani Montesparre. Jeżeli człowiekiem, który znikł jak zaczarowany za mojem zbliżeniem się, a którego Ambroży nazywał Szymonem młynarzem, był — jak się domyślałem — przebrany Salcéde, a baronowa bawiła też w tym samym czasie w Montesparre, mogli we troje dochodzić prawdy, i co najmniej przeczuć ją. W liście do hrabiny mogła Berta przezornie żądać tylko przysługi dla siebie, aby odwrócić podejrzenie jej męża, a przy widzeniu wszystko jej powiedzieć. Trzeba więc było spieszyć mi się i uprzedzić ją, bo w przeciwnym razie musiałbym dźwigać ciężar wstydu będąc wystawiony na jej pogardę.
Nie sypiałem znowu po nocach i czułem się bardzo chorym. — Trzeba już raz skończyć, mówiłem sobie, jutro powiem — i nic nie mówiłem, obawiając się tego gromu, który miał spaść niespodzianie w to tak ciche i spokojne serce.
A zresztą, jak i kiedy mówić w tym domu, gdzie każdy kąt był doglądany osobiście przez pana? Może mi już nie ufał, a nie okazując tego, mógł mnie nadto dobrze szpiegować, żeby nie wiedzieć, że ja nie szpieguję wcale. Raz już w Sévines schwycił mnie w chwili, gdy miałem zdradzić tajemnicę, gdy widział żonę u nóg moich. Myślałem że łatwiej mi będzie widzieć się z panią po za domem, zręczniej mi było mówić z nią u drzwiczek powozu; ale znowu Roger z swoją boną grubą i bardzo ciekawą Normandką, tamował mi przystęp do powozu.
Uwziąłem się więc śledzić panią po całym Paryżu i drogo zapłaciłem kabrjolet, aby zdążyć za jej ekwipażem. Nie robiła jednak wcale albo bardzo mało wizyt, i to po największej części w hotelach. Nie było więc sposobu spotkać ją na schodach i mówić z nią w kurytarzu. Nie jeździła do szwaczek i modniarek, bo te obsługiwały ją w domu. Na publicznych spacerach, prowadziła zawsze Rogera za rękę, zresztą nie mogła by się zatrzymywać a tem mniej ukrywać dla pomówienia z służącym. Pewnego dnia gdy Roger był zakatarzony, i pani sama wyjechała z domu, śledziłem ją jeszcze pilniej niż kiedy, i ze zdziwieniem zobaczyłem ją na drodze do Bulońskiego lasku. Było ciemno i dżdżysto, pora wcale nie była do przechadzki stosowną.
Wtedy jeszcze lasek ten nie był tem, czem jest dzisiaj. Nie było tam ani sadzawek, ani skał, ani wodotrysków, były tylko drzewa, krzaki i piasczyste drogi, melancholijne półcieniste aleje, zupełnie opustoszałe. Wiedząc, że pani lubi takie wertepy, spodziewałem się że wysiądzie, i że nareszcie będę mógł z nią pomówić bez przeszkody. Nieszczęściem, mogłem tylko jechać z dala za jej powozem, bo miałem złego konia, więc straciłem ją z oczu jak tylko minęła bramę Maillot, od której ja byłem jeszcze daleko.
Jakkolwiek tego dnia mało jeździło ekwipażów, jednak ślady kół krzyżowały się na piasku tak, że musiałem jechać na oślep. Ten przeklęty piasek utrudniał jeszcze ruch konia. Zapłaciłem więc woźnicę i wyskoczywszy z powozu zapuściłem się w głąb lasku, ufając więcej memu szczęściu niż rozsądkowi i przenikliwości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.