Przejdź do zawartości

Flamarande/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pan Salcéde dał się nieco prosić, aż wezwana przez męża na pomoc hrabina, z uśmieszkiem dziecięcym wsunęła znów rączkę pod ramię młodego markiza i „prosimy“ szepnęła słodkim swoim głosikiem.
Mężowie jeszcze nie oszukani są nadzwyczaj prostoduszni, a już oszukani, albo ci, którzy dopiero się domyślają że są nimi, wpadają z jednej ostateczności w drugą. Nie miałem zaszczytu być żonatym, widziałem też wszystko jaśniej od mego pana: na drodze wskazanej mi przez niego zacząłem tu robić pierwsze moje trafne spostrzeżenia.
Panu Salcéde zdawało się, że botanika tak pochłonęła wszystkie jego zmysły, że nigdy zakochać się nie potrafi. Wydawał się niewinnym jak dziecko, i był nim rzeczywiście mając lat dwadzieścia jeden. Nad wiek poważny i nadzwyczaj surowych zasad, uważał kobiety jako istoty lekkomyślne, pozbawione wszelkich wyższych dążności i niezdolne do żadnej użytecznej pracy; ale prawo natury wyższem jest nad wszelkie rozumowania. Dość mu było zobaczyć tę śliczną kobietę, by ją namiętnie, do szaleństwa pokochać. Im więcej opanowywało go to uczucie, tem mniej był świadomy swojego stanu. Ale ja dostrzegłem wszystko: śledziłem jego spojrzenia i ruchy wzrokiem chłodnym i nieuprzedzonym. W przeciągu kwandransa młodzieniec ten przebył całą przepaść. Głos, twarz i cała postawa, która przed godziną tchnęła zdrowiem i dumą, zdawała się być złamaną. Szedł nie widząc drogi, szedł bez siły, bez woli prawie, jak człowiek pijany.
Nakoniec po półgodzinnym marszu ujrzeliśmy ogromną wieżę zamku Flamarande, dominującą nad innymi opustoszałymi budynkami. Krajobraz, który pani znajdowała prześlicznym, mnie się strasznym wydawał. Wieża wznosiła się na stromej skale, dwieście lub trzysta metrów wysokiej, a u jej podnóża szumiał przeraźliwie potok najeżony skał odłamami. Na stokach okolicznych gór rozciągały się smutne jodłowe i bukowe lasy, a zachodzące słońce rzucało krwawe swe promienie na kilkanaście nędznych chat przyczepionych do tej nagiej i samotnej skały. Robiło to wrażenie, jakby dekoracji teatralnej, ale czułeś, że to dekoracja, przeznaczona do przedstawienia jakiegoś tragicznego wypadku, lub strasznej niewoli. Dzierżawcy wybiegli na nasze spotkanie, a że niepodobieństwem było zajechać przed bramę zamkową, kilkunastu włościan popychało koła powozu, aż nakoniec dociągnęły nas konie do stóp wieżycy. Pani była w wybornym humorze; wszystko jej się tu podobało. Stary dzierżawca, Michelin, przedstawił nam swojego syna, synowę i całą rodzinę, która gotową była wynieść się z pomieszkania, aby nam całe skrzydło wolne zostawić. Hrabinie nie podobało się jednak tych kilka ciemnych pokojów, umeblowanych wypłowiałymi sprzętami z czasów Ludwika XIV. i wolała nocować na wieży na świeżej słomie. Objad kazała zastawić w wielkiej sali parterowej, a stara pani Michelin z pomocą sługi i synowej wzięły się do dzieła z pospiechem.
Okolica tutejsza obfitowała w zwierzynę, nasze więc zapasy były tu zbyteczne i dzięki panu Salcéde, który dniem poprzód polował tu z synem dzierżawcy, spiżarnia obficie zaopatrzoną była w kuropatwy i zające. Pani Michelin wybornie wszystko przyrządziła, a p. hrabia strzeżonym przezemnie winem podchmielił sobie nieco, pijąc do wszystkich swoich przodków, którzy przed wiekami zamieszkiwali to zamczysko. W końcu zapowiedział na jutro wyborne polowanie, na co p. Salcéde ze względu na panią hrabinę żadną miarą zgodzić się nie chciał, mówiąc, że nie wypada w takich dzikich górach panią samą na cały dzień zostawiać. Hrabina nie chciała pod żadnym warunkiem pozbawić panów tej przyjemności i oświadczyła, że nigdzie jeszcze tak się jej nie podobało jak w Flamarande i że samotność jednodniowa wcale jej nie zrobi przykrości. Zamówiono więc Ambrożego Ivoine, tego co niósł wczoraj pakunki za markizem, na przewodnika i o trzeciej obiecywano sobie wyruszyć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.