Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Chodźże, chodź, nie marudź, spóźnimy się... pójdą sobie i cała frajda przesadnie.
I cała różowa z radości, Żabusia ciągnęła Helenę, która przyglądała się na wystawie sklepu ułożonym w wachlarz materyom.
— Weźmiemy doróżkę! Babcia, dziadzio i Nabuchodonozor z niańką — już są tam od godziny...
Skinęła na doróżkę i wskoczyła, ciągnąc za sobą Helenę.
— Do Łazienek... a po kawalersku!...
Dorożkarz mrugnął porozumiawczo, śmignął batem i ruszył z miejsca.
Żabusia z radością zaczęła się wiercić i trącać łokciem Helenę.
— Wziął nas za... takie dwie.. jak dziadzia kocham! Widziałaś?
— Widziałam — odparła Helena z uśmiechem.
Obie ubrane były jasno, w sukniach silnie na biodrach ściągniętych, w dużych kapeluszach, okolonych piórami. Iluzyowe białe woalki dochodziły im do ust silnie wykarminowanych. Obie miały kwiaty, zatknięte za paskami sukien.
— Wzięłam makaroników dla Nabuchodonozora — prawiła Żabusia.
Zadzwoniła bransoletami, sięgnęła do kieszeni i wydobyła z niej kilka kartek.
— Patrz! — mówiła — to list od tego mazgaja Drzewieckiego, a to kartka, którą wczoraj do mnie napisał Majeski, podczas, gdy graliśmy w sekretarza!
Schowała papierki i uderzywszy parasolką w kark dorożkarza:
— A prędzej, sałato! — wołała — spóźnimy się przez ciebie!
Zwróciła się znów do milczącej Heleny.
— Będzie jeden emeryt, jeden malarz, jeden urzędnik z nadwiślańskiej, jeden pomocnik adwokata, jeden żyd i jeden taki, co nic nie robi. Kazałam im wszystkim mieć fiołki w butonierkach.
— Czy sądzisz, że wszyscy przyjdą — spytała Helena.
— Spodziewam się! Ile razy napisałam taki anonim i naznaczyłam randkę, wszyscy przyszli!... To strach pomyśleć, jak ci mężczyźni są łakomi na takie awanturki! Dostaną świstek papieru, lecą na drugi koniec świata... nie pytają, kto pisze... może kpi... może zasadzka... gdzie tam... pędzą na złamanie karku!...
Dorożka zjeżdżała powoli w dół Łazienek
— Widziałaś „Osę“? — spytała Helena.
— Widziałam, jesteś bardzo podobna.
Helena skrzywiła usta.
— Ja nie znajduję — odparła z grymasem.
W „Osie“, humorystycznym świstku, pojawiła się karykatura. Była to czarna sylwetka, rodzaj chińskiego cienia, wcięta w stanie, z olbrzymim kapeluszem na małej główce.
Pod ryciną napis:

Co to jest?
Ni pies, ni wydra, lecz coś nakształt świdra,
A po ulicach szasta się.

Jakkolwiek owa sylwetka zdaleka tylko przypominała Helenę, jednak ona sama pierwsza zwracała uwagę wszystkich na to podobieństwo.
— To ja! — mówiła, wskazując na rysunek — a gdy ktoś zaprzeczał, dodawała pośpiesznie — wiem o tem, że to mam być ja... i drwię sobie z tego!
Wysiadły z powozu i dążyły na tak zwaną górkę.
Obie ławki, stojące po obu stronach platformy pagórka, zajęte były doszczętnie.
Na jednej z nich siedziała babcia w fioletowym kapeluszu, dziadzio, czytający „Kuryerka porannego“, niańka zezowata w niebieskim kaftanie i Nabuchodonozor, ubrany w białą, flanelową suknię, ozdobioną masą koronek. Obok ławki stał biały wózek, wspaniały, wylakierowany z nawpół opuszczoną budą.
Na przeciwległej ławce tłoczyło się sześciu mężczyzn, ubranych starannie, z fiołkami w butonierkach. Siedzieli ścieśnieni rzędem w dziwaczną i śmieszną kolumnę. Wyczekiwali na coś, lub na kogoś z wyciągniętemi szyjami. Jeden z nich laską rysował hieroglify na piasku, drugi, mały żyd o szpiczastej głowie, zdawał się być zahypnotyzowany błękitnemi oczami Nabuchodonozora.
Żabusia zdaleka dostrzegła tę galeryę i trąciła Helenę łokciem. Okrążały właśnie pagórek i zatrzymały się na dole, mając przed sobą sześć grzbietów męzkich, śmiesznych, głupich, wyczekujących. Żabusia liczyć zaczęła.
— Jeden, dwa, trzy...
Na szelest ich sukien mężczyźni obejrzeli się. Twarze ich rozjaśniły się, emeryt podciągnął kołnierzyk; Żabusia i Helena dusiły się ze śmiechu. Szły teraz pod górę ścieżką, jedna za drugą i Nabuchodonozor, zobaczywszy matkę, zaczął wrzeszczeć, wierzgając nóżkami, odzianemi w białe buciki.
— Mamusia!...
Dziadzio złożył „Kuryer“ i wyrzekł z radością w głosie.
— A ot i nasza Żabcia!...
Helena i Żabusia zbliżyły się szybko, powstał gwar i zamieszanie, Żabusia porwała na rękę córkę, dała jej makaroniki, przyczem zgubiła list Drzewieckiego, który Helena podniosła i do kieszeni jej wsunęła.
— Przyszłyśmy tu na chwilę przed próbą, idziemy bowiem próbować te żyjące bohomazy — paplała Żabusia.
Mówiąc, z pod złotych rzęs patrzyła na mężczyzn, którzy, zawiedzeni w swem oczekiwaniu, znów wyciągali szyje nakształt żórawi.
Helena nie mogła wstrzymać się od śmiechu.
— Z czego się panie tak śmieją? — zapytał wreszcie dziadzio.
Lecz Żabusia zatrzepotała rękami.
— Z niczego! — wołała — niech dziadzio nie będzie zanadto ciekawy, bo się nie uchowa! Chodź, Heleno!...
I znów powstał hałas i zamieszanie. Nabuchodonozor wrzeszczał, domagając się iść z matką, niańka uspakajała dziewczynkę, klaszcząc w dłonie, babcia wołała „cicho“, Helena i Żabusia zanosiły się od śmiechu, dziadzio im wtórował basem, nie wiedząc przyczyny.
— Bądźcie zdrowe!... a nie powpadajcie pod scenę! — wołała matka.
Młode kobiety schodziły z pagórka, szeleszcząc jedwabnemi spódnicami. Śmiały się ciągle, jak szalone; będąc na dole, obejrzały się na rząd pleców męzkich i znów parsknęły śmiechem.
— A to galerya! — wołała Żabusia — i pomyśleć, że będą tu tak tkwić do wieczora...
Wskoczyły w doróżkę.
— Do Wielkiego teatru a po kawalersku!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ciemno w kurytarzach, ciemno za kulisami, ciemno w sali.
Na środku sceny, oświetlonej jednym gazowym płomykiem, kilkadziesiąt osób kręci się wśród wrzawy i hałasu.
Próba się skończyła, wszyscy zbici w masę otaczają dystyngowaną postać profesora-malarza, który kieruje układem obrazów.
W kącie Żabusia chichocze się z Drzewieckim, Helena widocznie unika Fajfra, który, rozgorączkowany, krąży koło niej. Inne kobiety, postrojone, pachnące, śmieją się, tworząc grupy, lub rozchodzą się po kulisach, macając płótna, biorąc w rękę sznury, wsuwając głowę w budkę gazmajstra.
— Patrz pani... to gazetami z tyłu wylepione!...
— Jakie to brudne!...
— A co za powietrze!...
Kręcą nosami, dobywają chustki. Ta i owa wyjmuje z za pasa bukiecik fiołków i przykłada do nosa.
— Nie mogłabym być aktorką — woła jedna.
— Ani ja!...
— Ani ja!...
Helena nie odpowiada nic, chłonąc w siebie z pewną lubością piwniczną atmosferę teatru. Usiadła na krześle prawie na proscenium, oparła głowę o pierwszą kulisę i patrzy szeroko rozwartemi oczami na otwartą przed nią czarną jamę sali.
Nagle słyszy głos Fajfra.
— Pani wie!... Mój ojciec jutro przyjeżdża!
Drgnęła cała.
— Cóż mnie to obchodzi! — rzuciła przez ramię.
Fajfer stał chwilę milcząc, zasłonięty kulisą.
— Przejdę ciężkie chwile! — wyrzekł nareszcie — ojciec dowiedział się o wszystkiem!
— O czem?
Nie odpowiedział ani słowa, czując, że pomiędzy nim i nią coraz większa rozpada się przepaść. Szczególniej od chwili wejścia za kulisy, Helena zmieniła się w dziwny sposób. Unikała go, udawała prawie, że go nie zna. W owych obrazach przyjmował udział cały „bawiący się“ świat Warszawy. Fajfer nikł wśród tej falangi dojrzałych mężczyzn; zdawał się być źle ubranym i zanadto szybko wybujałym w górę chłopakiem. Duma Heleny podrażnioną została tembardziej, że Majeski o wiele lepiej się prezentujący, silnie był teraz zajęty Żabusią, która wyłącznie dla siebie zagarnęła i Drzewieckiego. Przytem kilku właśnie z „szykowniejszych“ mężczyzn zaczęło zwracać uwagę na Helenę i przedstawiło się jej podczas prób poprzednich. To wszystko wpłynęło na przykre jej obejście się z Fajfrem.
Chłopak stał chwilę za kulisą i wreszcie znikł cicho, jak cień.
Helena odetchnęła.
Wstała z krzesła i, przeczekawszy długą chwilę, wyszła wreszcie kurytarzem, prowadzącym na scenę Rozmaitości. Idąc, patrzyła na drzwi zamknięte, prowadzące do garderob aktorskich. Zdawało się jej w tej chwili, że już raz w życiu była w takiej garderobie i że zna jej wnętrze dokładnie, w tej samej chwili asocyacyą myśli przesunęło się przed nią zdanie Borna: „zdejm maskę szczerości“! Aktorzy w fałszu swoim, starając się grę doprowadzić do granic prawdy, mają także maski szczerości na twarzy. Szła teraz wśród kulis teatru Rozmaitości. Kilku maszynistów stało koło budki suflera, oświeconych słabo bijącem światłem dziennem z drzwi na kurytarz otwartych, Helena przeszła mimo, myśląc teraz o Bornie. Nie przyszedł, nie pokazał się wcale. Widziała go zdaleka na ulicy, rozmawiającego z Drechnerem. Miała ochotę przyśpieszyć kroku i zrównać się z nim, lecz ogarnął ją jakiś lęk i coś nakształt wstydu.
Czuła teraz, iż pomyliła się co do uczuć, jakie żywił dla niej ten człowiek, ale przyznać się do tego nie chciała.
Zeszedłszy ze schodów, pod filarami teatru spotkała męża, który wiódł ożywioną rozmowę z jakimś nieznanym jej mężczyzną.
Zobaczywszy Helenę, przystąpił ku niej i, przedstawiając jej swego towarzysza, wyrzekł:
— Pan Brochwicz!... prosi właśnie o pozwolenie zrobienia twego portretu!...
Natychmiast twarz Heleny rozjaśniła się.
Brochwicz, uchyliwszy kapelusza, ponowił swą prośbę.
— Pragnę zrobić pastel... i rysunek. Rysunek będzie umieszczony w albumie piękności warszawskich...
Helena skłoniła głową.
Serce jej pełne było nieokreślonej dumy. Szybko oznaczyła dzień i godzinę pierwszego posiedzenia.
Brochwicz podał swój bilet i skłoniwszy się nizko, odszedł.
Helena szła teraz obok męża i w chodzie jej, w spojrzeniu na innych przechodniów, zdawała się tryskać nieskończona pycha. Podniosła wysoko głowę, zesznurowała usta. Zdawało się jej, że czyni łaskę, idąc tak trotuarem i dozwalając swą twarz oglądać tłumowi.
Nagle Świeżawski, który szedł obok niej kwaśny i niezadowolony, odezwał się surowym głosem:
— Nie pozwolę ci pozować do tego portretu, chyba pod jednym warunkiem...
— Jakiż to warunek?
— Ze ten Brochwicz i mój portret także zrobi i to przedtem nim twój rozpocznie. Możesz mu to powiedzieć...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.