Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Z szumem i hałasem zajechał amerykan przed hypotekę.
Świeżawski rzucił lejce siedzącemu w tyle groomowi i sam zaczął Helenę z kozła zesadzać. Oboje ubrani byli świeżo, szykownie, jak z żurnala wycięci, w paltach jasnych, dobrze skrajanych, ona w wielkim, żółtawym kapeluszu, okolonym olbrzymiem piórem, on w kastorowym meloniku z odwiniętem rondem.
Pod arkadami hypotecznego gmachu, w mrowisku żydów i ludzi o podejrzanych twarzach kręcił się Drechner w długim palcie, którego poły po ziemi się włóczyły.
Ujrzawszy Świeżawskich, przyłączył się do nich i natychmiast, idąc po stronie męża, coś z cicha szwargotać zaczął.
Świeżawski zżymał się i ramionami ruszał. Helena szła prosto, już znudzona tem poobiedziem wiosennem, jasnem i przejrzystem, które spędzić po części musiała w zaduchu izb hypotecznych.
Musiała jednak zgodzić się na tę nudną, według słów Świeżawskiego „formalność“, gdyż potrzebowała pieniędzy na zapłacenie po części swych drobnych długów a Świeżawski dać jej naprzód miesięcznej pensyi, przeznaczonej na wydatki domowe, nie chciał bez owego pojechania do hypoteki a później do świeżo budującego się domu. Zła więc, z ustami odętemi weszła Helena do ciasnej izdebki, nazwanej kancelaryą rejenta X. i usiadła koło drzwi na nizkiem krzesełku o poszarpanem i kłakami obwieszonem pokryciu.
Kilkunastu żydów zalegało pokój, w którym wśród stęchlizny, pisali pochyleni nad brudnemi stołami młodzi mężczyźni. Co chwila jeden z nich wstawał i szedł ku półkom, zawalonym olbrzymiemi szaremi księgami.
Helena śledziła go wzrokiem. Za oknem jasno było i słonecznie. W pokoju panował zaduch z zastygłych w powietrzu wyziewów ludzkich ciał.
Świeżawski jednak czuł się tu w swoim żywiole. Chodził, biegał, otwierał drzwi, wypadał na korytarz, powracał. Delikatny, piękny jego profil, wyniosła, pańska postawa, dziwacznie odbijała od tych ludzi przeważnie do ziemi przygniecionych, tak szarych, jak te książki, które z półek wystawały.
Helena patrzyła na męża i dziwiła się jego ożywieniu. Rozmawiał z faktorami poufale, klepiąc ich po głowach, lub po ramionach, witał się z przechodzącymi rejentami, lub pisarzami, zdawał się być w swoim domu, na łonie jednej wielkiej rodziny.
Nareszcie Świeżawski skinął na Helenę, powstała, uniosła tren sukni i szeleszcząc spódnicami, przystąpiła do biurka, po za którem stał jakiś mężczyzna łysy, trzymając duży arkusz papieru w ręku. Zaczął czytać monotonnym i cichym głosem. Helena starała się z początku zrozumieć, lecz po chwili, nie mogąc dosłyszeć ani słowa, patrzyła w okno, lub na łysinę czytającego, która śmieszną półkulą wystawała z po za brzegów papieru.
Nareszcie myśl jej uleciała zupełnie po za ściany hypoteki. Wczoraj popełniła wielkie głupstwo. Poszła do ogrodu Botanicznego z Fajfrem. Spotkała ich ciotka Julia i zmierzyła surowym wzrokiem. Fajfer żalił się, że nie jest w stanie uczyć się i przygotowywać do egzaminu. Prosił ją pokornie, aby zechciała mu udzielić dłuższej rozmowy. Przystała, podniecona surowym wzrokiem ciotki a może i błagalnym głosem udręczonego miłością chłopaka. Obiecała mu, iż przejedzie się z nim w dorożce lub karecie któregokolwiek wieczoru, i uczuwszy pewnego rodzaju zadowolenie na myśl tej niezwykłej wyprawy, oznaczyła sama dzień, pojutrze w sobotę wieczorem, o ósmej, koło szpitala Dzieciątka Jezus. Dziś cofnąć się nie mogła, jakkolwiek szczerze tego pragnęła. Fajfer budził w niej coś nakształt litości i sentymentalnego rozmarzenia, później sentyment ten pozostawiał jej niesmak i gorycz...
Łysy jegomość skończył czytanie arkusza. Było tego dużo, bitym charakterem, ze cztery strony.
Helena, trącona przez męża, ocknęła się ze swych myśli; łysy pan uprzejmie podawał jej pióro, wzięła je i natychmiast ujrzała palce męża, który wskazywał jej miejsce, pozostawione na podpis jej nazwiska.
— Tu!... wyrzekł a głos jego miał w tej chwili jakiś odcień dawno nieznanej uprzejmości.
Helena drobnym, nierównym charakterem podpisała dwa razy swe nazwisko i rzuciła pióro.
— Czy mogę wyjść ztąd? — spytała.
Mąż skinął głową. Wyszła więc na korytarz i zeszła ze schodów. Świeże powietrze owiało ją. Doznała nagle wrażenia, jakby jej ktoś ukradł kapelusz. Sięgnęła ręką ku głowie. Kapelusz był na swojem miejscu, lecz wrażenie okradzenia trwało ciągle aż do chwili wejścia pod arkady gmachu.
Lecz już za nią dążył mąż czerwony cały i kłócący się z Drechnerem. Dość brutalnie wsadził Helenę do amerykana i wziął lejce z rąk grooma.
— Idź Drechner do dyabła! — wrzasnął, zacinając konie.
Amerykan ruszył z miejsca. Ten i ów obejrzał się za tą urodziwą parą ludzi, tronującą w swych jasnych tkaninach wysoko po nad głowami tłumu. Helena siedziała prosto z zaciśniętemi ustami. Przybierała mimowoli pozycyę lokaja, założyła ręce na piersi, wyciągnęła równo nogi i oparła stopy. Czuła spojrzenie ludzi, biegnące ku niej i próżność jej rosła do potęgi. Z ulicy Miodowej wjechali teraz na Krakowskie Przedmieście, Nowy-Świat i skręcili w Aleje Jerozolimskie. Nie przemówili do siebie ani słowa, gdyż teraz oddalali się od siebie coraz więcej i to olbrzymiemi krokami.
Na skręcie ku Alei, Helena wyciągnęła ręce.
— Daj mi lejce! — wyrzekła.
Lecz Świeżawski żachnął się niecierpliwie.
— Nie ruszaj! — zawołał.
— Przyrzekłeś mi! — zaczęła Helena, lecz w tej samej chwili Świeżawski lejce w lewą rękę przerzucił i kapelusz zdjął z głowy.
Po lewej stronie Alei szła młoda kobieta blondynka, silnie zbudowana, ubrana jasno w towarzystwie mężczyzny średniego wzrostu, w cylindrze. Kobieta na ukłon Świeżawskiego odpowiedziała uśmiechem i ukłonem. Mężczyzna uchylił cylindra.
— Kto to? — spytała Helena.
— Co ci do tego — odparł Świeżawski — kobieta!
— Nie pytam o kobietę — o mężczyznę!
— Hohe!
— Ach!...
Helena odwróciła się, lecz dostrzegła tylko dość wypukłe plecy mężczyzny i brzeg jego kapelusza.
Lecz mąż szarpnął ją brutalnie za łokieć.
— Zachowuj się przyzwoicie — krzyknął — nie oglądaj się za mężczyznami!...
Helena zaczerwieniła się z gniewu.
— Hohe to nie mężczyzna! — odparła przez zaciśnięte zęby.
— A cóż to takiego?
— To literat!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Podjechali do świeżo budującego się domu.
Najpierwszą osobą, jaką ujrzeli wśród gruzów, cegieł, taczek i wapna — był Drechner.
Żyd stał uśmiechnięty, trzymając w obu rękach poły palta.
— A no! — kto pierwszy? — śmiał się, podskakując na jednej nodze.
Z głębi sklepionej bramy, wybiegł wysoki mężczyzna o długiej blond brodzie i dużych niebieskich zaczerwienionych oczach.
— Dzień dobry, panie Myłkiewicz! — wyrzekł Świeżawski kwaśnym głosem — ja panu zapowiadam, że tej cegły przyjąć nie mogę.
Myłkiewicz zbladł nagle jak ściana.
— Panie Świeżawski! — wyrzekł ochrypłym głosem — panie Świeżawski, to ta sama cegła, którą w anszlagu podałem!
— Nieprawda! — wyrzekł Świeżawski, chodź pan, sprawdzimy.
Weszli obaj na dziedziniec. Helena pozostała sama z Drechnerem przed kamienicą. Tu i ówdzie snuł się robotnik, cały czerwony od pyłu ceglanego. Wchodził powoli na mostki, niosąc na plecach cegły, poukładane na drewnianych etażerkach. Zdaleka, w słońcu, robił wrażenie niewolnika, dźwigającego kosz róż.
Drechner zbliżył się do Heleny.
— Mężulko pani zna się na interesach! — wyrzekł.
Helena nie odpowiedziała ani słowa. Antysemitka do szpiku kości, nienawidziła żydów i uważała ich za organizmy niższego rzędu.
— Kamienica będzie piękna! — ciągnął Drechner. — Pan Świeżawski ją na pniu jeszcze sprzeda. Dziś miał tu przyjść już taki kupiec, ale jemu żona umarła. Przyjdzie później, po pogrzebie.
Helena patrzyła ciągle na te czerwone mury, ziejące szerokimi otworami okien i nagle zaczęła budzić się w niej chęć własności, posiadania swego, choćby takiej klatki, złożonej z cegieł i trochę wapna.
Właśnie Świeżawski z bramy wychodził, za nim szedł Myłkiewicz, zgarbiony, blady, z rękami obwisłemi wzdłuż ciała.
— Proszę mi to precz wyrzucić! — wołał Świeżawski — to dęta cegła...
— Ależ nie... w jednej czwartej — tłomaczył Myłkiewicz — ja nie mogę, panie Świeżawski, inaczej... ja nie wyjdę na swoje... ja robię według anszlagu!...,
Lecz Świeżawski nogą stos cegieł kopnął.
— A ja mówię, że tego nie przyjmę! — zawołał.
Helena sama już do powozu wsiadła. Świeżawski za nią wskoczył i za cugle uchwycił.
Myłkiewicz stał jak w ziemię wrosły, mizerny i nędzny w swej długiej, szarej odzieży.
— Co ja zrobię! — zaczął płaczliwym głosem, co ja zrobię!...
Świeżawski batem śmignął.
— Powieś się pan! — krzyknął z uśmiechem.
Koła zaturkotały po bruku, chwilę jechali w milczeniu, nagle Helena zwróciła się w stronę męża.
— To moja kamienica? — spytała stanowczym głosem.
— Jakto... twoja?
— Moja, przecież to za moje pieniądze, ty nie miałeś ani grosza, kamienica przeto będzie do mnie należeć!
Świeżawski zagryzł usta. Ciemne jego oczy zamigotały pod rondem kapelusza, migał w nich wściekły gniew, nagle pomiarkował się i rzuciwszy na ręce Heleny lejce, zawołał:
— Masz, powóź, pojedziemy do Łazienek!
Twarz Heleny rozjaśniła się natychmiast. Wyraz stanowczości znikł z niej zupełnie. Porwała lejce, wyprężyła się i radosnym głosem zawołała!
— Daj bat, proszę cię, daj bat!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.