Przejdź do zawartości

Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wbiegłszy na schody, Helena znalazła drzwi wejściowe uchylone.
Wahała się chwilę, lękała się zabłądzić, zapukać do innych drzwi, znaleźć się nagle przed obcą a może, co gorsza, znajomą twarzą.
Lecz przez szczelinę drzwi wysunęła się ręka Hohego, dając jej znaki przyzywające. W półcieniu panującym w klatce schodowej, Helena natychmiast poznała drobne, chude a mimo to pełne aksamitnej łagodności palce swego „uzdrowiciela“.
Weszła i zastała go ukrytego po za drzwiami, przytulonego do ściany.
Zamknął starannie drzwi na klucz, wyjął klucz z zamka i oba ramiona ku Helenie wyciągnął.
— Witam cię w naszem gnieździe! — wymówił patetycznie — niech ono ci da uzdrowienie duszy i ciała!.. Spokój niech będzie z nami!...
Wyciągnął wysoko rękę, w której trzymał klucz.
— Spokój ten znajdziesz na mej piersi i pod wpływem słów moich!
Podał jej rękę i wprowadził do pokoju.
— A ot, chleb i sól — wyrzekł dobrodusznie — po staropolsku, czem chata bogata, tem rada!
Helena spojrzała.
Na stole nakrytym zadrukowanym papierem, leżało trochę ciastek, cukierków, stała butelka wina i dwa kieliszki.
— Serwis prymitywny — wyrzekł — prawda, lecz trudno mi było sprowadzać tu talerze i obrusy.
Zdjął z głowy Heleny kapelusz, a odpiąwszy woalkę, powionął przejrzystą iluzyą w powietrzu.
— Jak się w tem maluje twoja poprzednia brawura — mówił, kiwając głową — jak widać w tem istotę, która, błądząc, wyzyskiwana przez szubrawców, brawowała świat... Czyż to jest woalka, to chmura...
Helena uśmiechnęła się z przymusem.
— Nie, to nie chmura, to szczątki mego ślubnego welonu!
Hohe zatrzymał rękę w powietrzu i przybrał żałobną minę.
— Ślubny welon, mój Boże! — wymówił powoli — musiałaś być dziwnie ładna w tym ślubnym stroju.
Helena przypomniała sobie, że w dniu ślubu wyglądała szkaradnie, w sukni źle zrobionej z nosem zaczerwienionym od tradycyonalnego płaczu, lecz żałosny głos Hohego zaczął rozmarzać i ją także, odparła więc z westchnieniem.
— Tak, byłam ładną i zdrową!... Wyglądałam podobno, jak figurka z sewrskiej porcelany.
— Nie byłaś tak blada, jak dzisiaj, moja ty biedna sieroto, blada jesteś, jak marmury (Helena od słów Sosnowiczówny nie kładła więcej różu na policzki)...
Hohe powoli, z gracyą, pokrył jej twarz szmatką iluzyi.
— Welon twój cię poznać nie może! — wymówił coraz żałośniej.
Helena przymknęła oczy, Hohe zbliżył się ku jej twarzy i do ust jej ustami przylgnął. Całował ją długo, jak smakosz jedzący ostrygi, delikatna zwilżona iluzya nie była żadną zaporą pod gorącem zbliżeniem się tych dwojga, w żarze zmysłowym skąpanych ludzi.
Nagle, Hohe odsunął się i nie zdejmując iluzyi z twarzy Heleny, wyrzekł znów żałosnym tonem:
— Widzisz, widzisz, na co ci teraz twój biedny welon służy!
Helena sama zesunęła szmat tiulu ze swej twarzy.
W rogu pokoju stał szezląg dziwacznej formy, objęty w ramy kilku pokręconych wężów. Usiadła i zaczęła delikatnie gładzić ręką jedną głowę wężową, która tuż pod jej ramieniem wysuwała się ze szmaragdami nieruchomych, w czerń drzewa oprawnych, szklanych źrenic.
— Czyje to mieszkanie? — spytała.
— Nie wiem, to wiem jedynie, że właściciel wyjechał na rok, czy dwa zagranicę. Był-to podobno dziwak, co wnosić można nawet z umeblowania.
Paląca się na stole lampa ze stłuczonym kloszem przedstawiała azteka, unoszącego po nad głową, okrytą rózgami sterczących włosów, rezerwoar w formie półksiężyca. Helena wpatrzyła się w potworną głowę tego człowieka. Powoli wzrok jej przenosił się na otaczające ją przedmioty. Wszędzie czerniały popiersia Buddy, z zagadkowym uśmiechem pobłażliwej ironii na ustach. Na małej komódce koło ściany złocił się bożek indyjski z całą masą rąk, głów, nóg, pomalowanych w jaskrawe desenie. Tuż ponad głową Heleny na dziwacznej etażerce jakiś bożek, prezydujący torturom, cały naszpikowany strzałami, wyciągnął swe ręce, ubrane w błękitne z paciorek złożone bransoletki. I dalej, granitowe różowe bóstwa egipskie, o głowach zwierzęcych, mieszały się z wyrzeźbionem w drzewie ciemnem trójbóstwem, czczonem w Taiti, z dyabłami o błękitnych oczach z pękiem końskich włosów na czubku głowy, z białym posążkiem Wenery, z polichromiczną głową Zeusa. Na etażerkach bożki chińskie o nagich olbrzymich brzuchach i śpiczastych czaszkach, spowite w złocone draperye, prezentowały swe potworne maski. I wszędzie, ciągle kult religijny wszystkich plemion, krajów i epok wyglądał z każdego kącika, niemal pustego pokoju w unieruchomieniu zaklętych w wiekuiste milczenie bóstw, symbolizujących pojęcie religijne, tlejące w każdej istocie, obdarzonej możnością ujawniania swych sił żywotnych i tracenia ich w miarę zbliżania się do kresu swej przemianowej egzystencyi.
Na środku, najszerzej, nad biurkiem pustem w tej chwili i zieleniającem płaszczyzną sukna, unosił się olbrzymi krucyfiks, z rozpiętym na nim Chrystusem. Krucyfiks ten, pomimo swej prostoty, zdawał się dominować i przygniatać sobą te wszystkie inne złocone i często potwornemi liniami pokaleczone bożki, wizerunek Tego, który przeszedł przez życie bosy i biedny, zbrojny majestatem udoskonalenia i umiłowania nędzy, błyszczał jasno w półświetle panującem w przestrzeni.
Cokolwiek ironiczny uśmiech Buddy zmienił się na znędzniałych wargach Chrystusa w wyraz bezmiernego smutku nad światem kłamstwa i obłudy, który mu się do stóp słaniał...
Helena przez długą chwilę milczała, patrząc dokoła błędnym wzrokiem. Od chwili wejścia na próg tego pokoju uczuła się zmieszaną i drżeć zaczęła tak silnie, iż zęby jej szczękały z łoskotem zdaleka dzwoniących kastanietów. Przypisywała to wpływowi Hohego i podnieceniu swych zmysłów, lecz w głębi odczuwała teraz wybornie owo podwójne zmieszanie, zbudzonej namiętności i tego niepokoju, jaki nią szarpnął często w obec Borna i Heglowej.
Hohe usiadł przy niej i zajął się odkorkowywaniem butelki i nalewaniem wina w kieliszki.
— Musimy wypić zdrowie nas dwojga! — mówił, podsuwając Helenie szklaną czarkę.
Lecz ona nie dotknęła nawet ustami podawanego jej napoju.
— Jakie to dziwne mieszkanie — wyszeptała wreszcie.
Szklane oczy bóstw nieruchomych zdawały się śledzić ją z natężoną uwagą.
Lecz Hohe, prześlizgnąwszy się po ścianach, ramionami wzruszył.
— Szczególne zamiłowanie w szkaradztwach — wyrzekł, nakładając binokle — brzydkie to i wręcz estetyce przeciwne!... Nie pojmuję, jak można to wieszać i ustawiać w pokoju...
Zwrócił się ku Helenie:
— Proszę nie patrzeć na te brzydactwa a jedynie na mnie. Sądzę przecież, iż nie będąc Apollinem, jestem trochę od tych poczwar estetyczniejszy!
Wydął swą klatkę piersiową pod krochmalnym gorsem koszuli, obciągnął kamizelkę i wyciągnął nogi, obrane w wiązane półbuciki.
— Ciasteczko — wyrzekł, przysuwając ku Helenie torebkę z „grymasikami“.
Lecz ona nie poruszyła się nawet z miejsca.
— Co ci to? — spytał Hohe, przyciągając ją ku sobie — milczysz, drżysz, jesteś chora?
Całować ją zaczął gorąco, namiętnie. Ukląkł przy szezlągu i rękę na jej czole położył.
— Pozwól, uzdrowię cię, chciałbym dotknięciem mej dłoni módz odegnać precz te brudne i złe myśli, któremi cię tacy Fajfrowie i Borni poili... Co to za szczęście, żeś mnie spotkała na swej drodze... Co to za szczęście...
Ona nie mówiła nic, tylko przez twarz jej pod blanszem przemykały się gorące płomienie. Ręka Hohego na jej czole ciążąca, piekła ją, jak rozpalone żelazo, śląc wrzące prądy wzdłuż krzyża i całego ciała. Zaszumiało dokoła, deszcz nagle zaczął bić o szyby. Helena coraz więcej traciła przytomność i świadomość swego istnienia.
Jak przez mgłę ujrzała twarz Hohego, który pochylony nad nią, szeptał:
— Czy chcesz, abym należał do ciebie?
— Chcę! — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy w kilka godzin później schodziła po ciemku ze schodów, słysząc za sobą kroki Hohego, który przez ostrożność nie zapalił światła, miała to samo uczucie, jakie ją zgarniało, gdy schodziła ze schodów hipoteki w towarzystwie męża. Zdawało się jej, że ją ktoś okradł, oszukał i pozostawił bez dachu nad głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.