Fermenty/Tom II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Fermenty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Rano Orłowski leżał niby kłoda opalona, doktór okręcał mu twarz i głowę kataplazmami.
— To pewna, że oczu się nie uratuje — powiedział.
— Niema żadnego ratunku?
— Żadnego. Żyć będzie, ale skończone z nim. Jak tylko można będzie, przewiozę go do szpitala.
— Nie, za nic w świecie, przecież może się leczyć w domu.
— A tak, a w pierwszej chwili, gdy się poczuje lepiej, może wpaść w furję. Umieszczę go u Bonifratrów. Tu już i czułości nie pomogą — rzucił szorstko, zakładając spiesznie respirator.
Nic już nie oponowała, nie rozpaczała nawet, chodziła jak trup, świecąc zapadłemi głęboko oczyma, zaniedbana i apatyczna na wszystko. Co jakiś czas zaglądała do ojca, patrzyła na niego i wychodziła.
Coś się w niej zerwało, jakaś zdolność odczuwania bólów, czucia nawet. Dopiero z przyjazdem Andrzeja ożywiła się nieco. Grzesikiewiczowa przyjechała z synem, i z wielką troskliwością uspakajała ją i pocieszała, jak mogła; ale w akcencie głosu, w twarzy, miała przymus jakiś i oschłość, której pokryć nie umiała. Patrzyła na Jankę bolejącem, litościwem okiem, ucierała nos głośno dla zamaskowania pomieszania i przenosiła oczy na syna: a widząc jego zmizerowaną twarz, jego oczy płomienne i ślady głębokich cierpień w całem obliczu, pochylała głowę, poprawiała sukni, żeby się nie pogniotła, i niechęć ostra, prawie nienawiść, przesycała ją do tej sprawczyni wszystkiego.
Wiedziała od Osieckiej i Józi wszystko.
Ale widząc znowu, jak Janka dogląda ojca, z jak głębokim szacunkiem doktór zwraca się do niej, jak Andrzej ją całuje po rękach, poczuwała zadowolenie, zaczynała czuć niewiarę w to, co słyszała od Józi, bo nie mogło się pomieścić w jej chłopskiej głowie to wszystko, co tutaj widziała — z tem, co słyszała.
Andrzej, zdawało się, nic nie pamiętał. Kochał ją, pomimo wszystkiego, i te kilka tygodni rozłączenia, pełne męki, przekuły mu duszę; tysiąc razy wybierał się do niej jechać, prosić o przebaczenie, ale zawsze brakło mu odwagi. Dopiero ten wypadek straszny, któremu był prawie wdzięczny, wytrącił go z błędnego koła bezradności i z całą szczerością pośpieszył podać jej rękę do zgody i zapomnienia przeszłości.
Nie mówili o tem, ale wrócili do dawnego stosunku, jakby pomiędzy nimi nie było tych anonimów i zerwania. Podwajał teraz troskliwość o nią, żeby zatrzeć przeszłość; Janka odpłacała mu wdzięcznością i zwracała się doń we wszystkich sprawach, bo teraz czuła, że prócz niego nie ma już nikogo na świecie.
Dnie wlokły się strasznie smutnie i monotonnie.
Rany Orłowskiego goiły się bardzo powoli, a on sam leżał wciąż nieruchomy, z opaską na oczach, i nie odzywał się ani słowa, poruszał czasem ustami, jakby mówił niedosłyszalnym szeptem, i nie zwracał najmniejszej uwagi na otoczenie.
Doktór przyjeżdżał codziennie opatrywać go i odjeżdżał, często nie zamieniwszy ani słowa jednego z Janką lub z Andrzejem, który całe dnie przesiadywał, jeździł do apteki po lekarstwa, pomagał nawet doktorowi przy opatrunku, pamiętał i zmuszał Jankę do jedzenia i spania, czuwał z niewyczerpaną dobrocią nad wszystkiem.
Marzec był już w połowie, dnie nastały brudne, deszcze zaczęły zalewać świat, śniegi znikały; ta ohydna szarość przedwiosenna sączyła się z nieba i zalewała ziemię. Czasami tylko, w południe, słońce przedzierało się przez opary i rozpromieniało jasnością i ciepłem, i wtedy lasy zieleniały, wody lśniły atłasową miękkością i szmaragdem, wróble świergotały na gzymsach i pod oknami, i Janka budziła się jakby z apatji, w jakiej była pogrążona, rozglądała się po mieszkaniu, jakby po śnie, powracała jej cała świadomość, ale ze zniknięciem słońca, wpadała znowu w dawny, szary stan egzystencji prawie roślinnej.
Chodziła smutna po tem mieszkaniu, pełnem zapachów karbolu i jodoformu, przesyconem żałobą i nieszczęściem, pełnem, zwłaszcza w nocy, jakichś ech okropnych, drgań, akcentów, skarg i płaczów, co nieraz w przejmującem largo wyłaniały się z cieniów i przenikały jej duszę bólem bezbrzeżnym.
Po jednej z takich niespanych, pełnych udręczeń nocy, w której się jej zdawało, że wciąż słyszy ciche tony fortepianu Zaleskiej, i że las huczący wichurą wyrywa się i leci, a z nim wszystkie jęki, i wszystkie głosy, i wszystkie skargi ziemi zrywają się i brzmią w przestrzeniach i zapełniają pokój zgrozą i zgiełkiem — i w jeden z takich dni marcowych, w których życie jest ciężarem, myśl jakakolwiek niemożebnością, wszelki ruch męczarnią, w której człowiek nerwowy szaleje z niewytłumaczonego bólu, i w przygnębieniu, w strachu i w apatji jednocześnie zalega jaki kąt cichszy izby, i, oszołomiony, zmęczony śmiertelnie, ogłupiały, słucha plusku nieustannych deszczów i poświstów wichury, i kona z rozpaczliwej nudy, — przyjechali Witowscy z Andrzejem.
Podniosła się na ich przyjęcie apatycznie, a nawet z pewną niechęcią, bo zmuszali ją do mówienia i ruchu, kiedy jej najwygodniej było siedzieć samotnie i nic nie myśleć.
— Tyle słyszałam o pani, o nieszczęściu, zmusiłam brata, aby mnie, nieznajomą, przywiózł, bo wiem, że współczucie jest czasami balsamem — mówiła Jadwiga.
— Częściej tylko plastrem, który przeszkadza ranie wygnić, a przez to zagoić się.
Pożałowała swojej ostrości, bo Jadwiga pobladła i usta drgnęły jej bólem.
— Niech mi pani daruje te słowa, jestem tak wprost ogłupiona różnemi rzeczami, że bezwiednie zupełnie i niesprawiedliwie krzywdzę — prosiła Janka, ocknąwszy się ze swej senności.
— Ból nie szuka najłagodniejszej formy uzewnętrznienia się, tylko najtwardszej. Odczuwam panią i rozumiem.
Ściskały się silnie za ręce i patrzyły sobie w twarze.
— Nie widzę, pozwoli pani, że dotknę się jej twarzy.
Janka nachyliła się ku niej, Jadwiga delikatnie, końcami palców dotknęła się czoła, oczu, nosa i brody. Opuściła potem ręce i skupiła uwagę na chwilę.
— Wiem, jak pani wygląda. Wiem. Czuję panią! — Uśmiech niesłychanej dobroci i przyjaźni rozjaśnił jej twarz piękną, i jakby rozlał po pokoju jasność, pełną blasków wiośnianych.
Siedziały przy sobie i mówiły długo.
W stołowym, Andrzej z Witowskim wiódł cichą rozmowę o jakiemś serdecznem napięciu, bo oczy mu błyszczały rozrzewnieniem, gdy spoglądał na panie, siedzące w saloniku.
Jakoś dobrze im było, wytworzyła się pomiędzy niemi atmosfera pełna sympatji; Janka mówiła mało, ale słuchała z chciwością; słodki głos Jadwigi, jej słowa pełne dobroci i jakiejś wprost nadzwyczajnej słodyczy uspakajały ją i wzmacniały. Budziła się w niej powoli energja, podnosiła duszę z apatji i z podziwem i czcią prawie patrzyła na tę ślepą dziewczynę, której każde słowo tchnęło miłością ludzi, przebaczeniem i wiarą.
Takich rzeczy nikt jej nie mówił, takiego serca nie przeczuwała nawet istnienia.
— Ale czuje pani i mówi, jak święta! — wykrzyknęła wkońcu.
— O, nie! tylko jak głęboko wierząca, jak chrześcijanka. Wiara mnie uzdrowiła i wzmocniła.
— Wiara? Czyż to możebne, aby mogła oderwać duszę zupełnie i na zawsze od nas samych?
— Nie, ona nie odrywa, ona tylko rozpala duszę miłością wszystkiego i przebaczeniem wszystkiego, rozjaśnia oczy. Kto wierzy w Boga, ten wszystko wie, dla tego niema tajemnic, wątpliwości, szamotań; kto wierzy, jest silnym i na życie, i na śmierć; kto wierzy, ten żyje i pracuje, jak robotnicy u dobrego pana, bo wie, że przyjdzie godzina zapłaty za trudy, godzina odpoczynku.
— I pani tak mówi! Pani, która, przy wszystkich warunkach posiadanych do szczęścia, jesteś najnieszczęśliwszą, bo już tracisz wzrok, bo jutro może zupełnie zaniewidzisz? Pani błogosławisz?
— Tak, bo tak się Bogu podobało — powiedziała prosto, pochylając głowę.
— Panno Jadwigo! Na litość, nic nie rozumiem.
— Cicho! Jeśli Bóg tego chce, to tak być powinno!
— Ale skąd wiemy, że Bóg tego chce, abyśmy byli nieszczęśliwi? Czy to nie jest złudzenie, czy...
Doktór im przerwał, bo przyszedł, pooglądał lufciki u okien i drzwi do przedpokoju, rozdział się ze swoich pledów i obsłon, kiwnął im głową i poszedł do chorego.
Nie mówiły już więcej, bo rozległ się głos Orłowskiego, pierwszy raz od czasu choroby.
Janka wzięła za rękę Jadwigę i poszły do jego pokoju.
Orłowski siedział na łóżku, opaskę miał na oczach i twarz całą pokrytą szklistą, czerwoną skórą, wychudłą i tak zmienioną, że niepodobna się było w niej doszukać śladów dawnej.
— Zgoda, panie Mieciu — mówił i potrząsał wyciągniętą ręką, jakby ściskał dłoń komu. — Już się teraz nie opuścimy. Hm!.. chce ci się jeść? Zaraz. Dajcie Mieciowi jeść.
Janka ujęła go za rękę i podniosła do ust.
Nachylił się na bok i szeptał coś cicho i tajemniczo, a potem rzekł głośno:
— A Janka! Pamiętam, pamiętam. Dobrze, żeś przyszła, bo Mieciowi trzeba dać jeść.
Doktór zaczął mówić do niego. Orłowski słuchał, ale pochylony w stronę, gdzie stał ten jego sobowtór, zwracał chwilami głowę do mówiącego i rzekł:
— Jak się masz! Każno dać jeść Mieciowi, bo nam się chce jeść. — Później szeptał coś pocichu, nie zwracając uwagi na nikogo i położył się.
— Klasyczny przykład rozdwojenia osobowości — mówił doktór, i zaczął objaśniać Witowskiego, ale Witowski nie mógł słuchać, zrobiła ta scena takie wrażenie na nim, że zabrał Jadwigę i odjechali, prosząc usilnie, aby po umieszczeniu ojca w szpitalu, Janka przyjechała do nich.
— A my jutro przewieziemy ojca — powiedział doktór Jance.
— Doktór pozwoli, że i ja pojadę, mogę być użytecznym — ofiarowywał się Grzesikiewicz.
— Ja także pojadę. Chcę zobaczyć, jak tam ojcu będzie.
— Poco? a jakże, tam miejsce dla histeryczek! to nie żaden flirt panieński! — burknął doktór, zakładając spiesznie respirator.
— Wytrzymam; tyle przeszłam, to i to zniosę.
Nazajutrz, osobnym przedziałem odwieźli go do Warszawy.
Dla Janki ta droga była męczarnią. Patrzyła ciągle w okno, albo stała na korytarzu, żeby nie widzieć straszliwie oszpeconej twarzy ojca.
Orłowski wiedział, że jedzie, że jest przy nim doktór, córka, Grzesikiewicz, witał się z nimi, ale nie zwracał na nich uwagi, bo rozmawiał szeptem z tym drugim, któremu ustępował miejsca, sam zajmując brzeżek siedzenia.
Na stacjach, koledzy i znajomi przychodzili go zobaczyć, bo wypadek był głośny na linji. Przystępując, mówili mu swoje nazwiska. Nie odpowiadał zaraz, tylko pocichu pytał Miecia, co to za jedni, i dopiero wtedy zamieniał po kilka słów. Jankę tak rozdrażniały podobne sceny i te twarze rozciekawione, te banalne pocieszania i jeszcze gorsze litościwe spojrzenia, że zatarasowała drzwi i nie chciała nikogo wpuszczać.
W Warszawie czekała już zamówiona lektyka, którą przeniesiono chorego do szpitala.
Jankę grobowe zimno owionęło, gdy się znalazła w długim i mrocznym korytarzu szpitala; szła za lektyką, jakby za trumną. Jakiś człowiek w łachmanach chodził po korytarzu, w papierowym kasku na głowie, z epoletami z czerwonego papieru na porwanej w strzępy bluzie; pas naklejony złotym papierem ściskał chudą jego postać, salutował poważnie blaszanym pałaszem przechodzących, zawracał po wojskowemu i chodził dalej sztywnym, miarowym krokiem, niebieskawemi oczyma wpatrzony w jakąś próżnię.
Orłowskiego umieszczono w pokoju na pierwszem piętrze.
— Niech pani jedzie do domu, ja będę doglądał ojca; podług prawa, może pani jeszcze mieszkać w Bukowcu półtora miesiąca — radził doktór, gdy wyszli ze szpitala.
— Ani dnia nie będę tam mieszkała, wyjadę do Rozłogów.
— Czy pani wychodzi za Grzesikiewicza? — zapytał otwarcie.
— Prawdopodobnie wyjdę. — Zaczęła mu dziękować za wszystko, co dla nich uczynił.
— To mój serdeczny obowiązek zrobić, co zrobiłem; byłem waszym przyjacielem nie z nazwiska, a zresztą taka fenomenalna choroba. Będę ją studjował, to mi się opłaci.
Zaśmiał się sucho, założył respirator i machnął ręką, żeby sobie pojechała.
— Co jakiś czas będę tu zaglądała, a gdyby było gorzej, to proszę o zawiadomienie.
Skinął głową, wsadził ją w dorożkę i odszedł.
Gdy się znowu znalazła w pustem mieszkaniu w Bukowcu, pełnem tylko niewywietrzałych zapachów karbolu, uczuła, że słabnie, że siła bezwładności, w jaką ją opancerzyła apatja i nadmiar wrażeń — gnie się i rozpryskuje, że gotowa będzie popełnić szaleństwo jakieś, byle się wyzbyć tych udręczeń i osamotnienia.
Siedziała w cichym saloniku i szklanym, martwym wzrokiem przyglądała się fortepianowi, co w mroku wyszczerzał żółte zęby klawjatury, meblom jakimś obumarłym, tchnącym jakby stęchlizną i niemocą taką, że bała się dotknąć czegokolwiek, bo się jej wydało, że to wszystko się rozleci i rozsypie w pył...
Po kilku godzinach snu męczącego, obudził ją pociąg, z hukiem przebiegający stację.
Czerwone latarnie rzuciły na pokój krwawą smugę światła, które się rozlało w cieniach strumieniem iskier; zerwała się i wsłuchiwała — pociąg huczał na moście i po chwili, oddalone, głuche dudnienie milkło i zlewało się coraz bardziej z szumem lasu.
Już nie usnęła. Uprzytomniła sobie wszystko i strach niewytłumaczony przejął ją zimnem i niepokojem, który napróżno stłumić usiłowała.
Stacja ogłuchła i oniemiała, tylko druty telegraficzne, targane wichrem, brzęczały słabo, i oderwany kawał blachy na dachu magazynu targał się i bił twardo o ściany i skrzypiał, a czasami do tych głosów las dorzucił rytm głęboki i krótki, lub wiatr zaszumiał głucho, zgarnął wszystkie odgłosy i niósł dalej.
Koguty w zabudowaniach gospodarczych piały regularnie co godzina. Nie mogła już dłużej znieść tej strasznej monotonji nocy, tej ciszy i tego męczącego uczucia niepokoju, a wprost bała się poruszyć z łóżka. Pomieszane z wrażeniami myśli zaczęły ją zalewać chaosem, z nieświadomych głębin wynurzały się jakieś słowa nieznane, jakieś nieuchwytne dźwięki, barwy nigdy nie pamiętane, sceny umarłe dawno w pamięci, twarze wyblakłe, przestrzenie. Życia upłynionego widma, co teraz ukazywały się na zrębie jawy mgnieniowej, chybotały się i rozwijały na wąskim skrawku świadomości i rozpadały w chaos, ustępując miejsca zmartwychwstaniu innych, nowych, nieskończonych. Mózg jej zrobił się jakby terenem walki, widownią, na której tłoczyły się zobrazowane wrażenia, zmartwychwstając i umierając równocześnie; a jej się wydało, że to wszystko dzieje się zaraz przed nią, że siedzi zboku i patrzy, podziwia, wzrusza się, poznaje niektóre rzeczy, przypomina sobie niektóre, a na wiele spogląda z obojętnością, bo nie poznaje — i wszystko tak szybko się staje, w takim wirze się przewala, że nim zdąży sobie przypomnieć, zobaczyć i — znika, i zmienia się, i różniczkuje.
Wkońcu nic już nie poznaje. Spogląda na pokój i widzi go dobrze; lampka pali się przed obrazem Matki Boskiej, migotliwym, żółtym płomykiem oliwy, i subtelne iskry światła drżą i ślizgają się po szkle, pokrywającem portret jej matki, a przez okna zagląda szaro-zielona twarz nocy, o błękitnych, głęboko osadzonych oczach gwiazd.
— Co mi jest! czy ja spałam? Myśli — i patrzy się w ścianę — nic, widzi salonik, widzi pokój jadalny, widzi pokój ojca! — Zadrżała, bo z za jakichś kotar, cieniów wychyla się postać ojca!
On, on! — krzyczy jej coś w duszy rozdzierająco, i chciała się zerwać i biec, ale siedzi nieruchoma, i patrzy na ojca widmo, który z czarną przepaską na oczach, z ogoloną głową, z twarzą czerwoną, poranioną, z rękami wyciągniętemi — idzie... idzie... idzie...
Straszna noc! tak ją zmęczyły halucynacje i takim strachem przejmowały, że w chwili już świtowej, poczuwszy nieco siły, zerwała się z łóżka. — Oszaleję! Oszaleję!
Dodnia jeszcze posłała po Andrzeja.
Prosiła go, aby wszystko, co było w mieszkaniu, przewiózł do Krosnowy, i żeby się tem zajął, bo ona nie była w stanie dłużej w tem mieszkaniu przebywać.
A gdy ją zawiózł do Rozłogów, do Wolińskich, i przy rozstaniu, gdy patrzał jej w oczy i żądał spojrzeniem odpowiedzi, nie śmiejąc nic mówić — rzekła mu:

— Na wiosnę! Niech się trochę uspokoję. Przyjeżdżaj pan często, bardzo często! przecież prócz pana nie mam już nikogo na świecie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.