Przejdź do zawartości

Faust (Goethe, tłum. Zegadłowicz)/Część druga/Prolog

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Johann Wolfgang von Goethe
Tytuł Faust
Wydawca Franciszek Foltin
Data wyd. 1926
Druk Franciszek Foltin
Miejsce wyd. Wadowice
Tłumacz Emil Zegadłowicz
Tytuł orygin. Faust
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część 1
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część 2
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY
PROLOG

FAUST  /  ARJEL  /  CHÓR ELFÓW

UROCZA OKOLICA
(Faust leży na łące kwiecistej; znużony; pogrążony w śnie niespokojnym)
(jutrznia)
(pląsający krąg małych, nadobnych duchów)
ARJEL
(śpiew przy akompaniamencie harf eolskich)

Wiosna wstaje z nocnych cieni
i kwiatami wkoło sieje —
wraz z soczystych ziół zieleni
wykwitają serc nadzieje.
Kręgu elfów uśmiechnięty,
lotne duchy — śpieszcie — śpieszcie —
czy kto grzeszny, czy kto święty,
jedną miarą miłość mierzcie.

Duchów powietrznych łaskawa gromado,
cierpiące serce rozpogódź pieśniami;
przewiej zciszeniem nad tą twarzą bladą,
wyrzut sumienia pogrzeb pod kwiatami
i ten lęk duszy przed złem i zagładą.

Wypełnijcie noc jego miłością po brzegi,
godziny gorzkie zmieńcie na słodkie noclegi;
niechaj strudzoną głowę na wezgłowiu złoży
pachnących kwiatów; — skropcie go zapomnień rosą,
aż zmarzłe wyprostuje członki — wiew zrozumie boży,
aż pieśni wasze z mroków na dzień go wyniosą —

na dzień jasny i rzeźki, jak powietrze płucom;
niechaj go tchnienia wasze światłości przywrócą.

CHÓR
(naprzemiany: pojedynczo, dwugłosem, społem)

Bezszelestną, wonną ciszą
na zielenie kwietnych łąk
i na mgły, co się kołyszą,
zmierzch się kładzie modry wkrąg;
budzi szepty, ukojenia,
snem dziecięcym barwi tła,
cicho — sprawnie — odniechcenia —
złote drzwi przymyka dnia.

Noc się wądołami skrada,
przebudzone gwiazdy drżą,
możne światło, iskra blada —
w bliży — w dali — mżą i skrzą;
lśni jeziora toń ruchliwa,
szepty śle do gwiezdnych pól —
ciszy, szczęścia, snów przędziwa
przędzie księżyc, nocy król.

Chwila w chwilę się przemienia
mija szczęście, mija smęt —
wypręż ręce! — Wyzwolenia
zdrowie jutrzni niesie z pęt.
Góry budzą się w zaraniu
w jęku dygocących iw,
w fal srebrzystych kołysaniu
kłosi się uroda żniw.

Twe tęsknoty — tam — zza świata —
spełni światło gwiezdnych dróg,
senna omgła cię oplata,
sen twój mara — wiarą Bóg!

Wstań i głowę wznieś w wichurę,
która straszy śpiący tłum —
szlachetnego wznosi w górę
szybkich skrzydeł wielki szum.

(potężne fanfary wieszczą wschód słońca)
ARJEL

Słyszcie! Zamęt! — Warczy burza,
wypełniona godzin kruża,
nowy dzień się z mgieł wynurza!
Rozwierane skrzypią brony,
rydwan słońca wynaglony —
na step nieba! Wieczny ruch!
Hejnał trąb — krzyk zolbrzymiony!
Ślepną oczy! Głuchnie słuch!
W górę serca! Świt! Czuj duch!

Lecz wy duchy nocy cichej,
w kwiatów skryjcie się kielichy,
niech was wonny cień osłania,
lotne duchy przedświtania.

FAUST

Budzi się życie w wartkiem serca tętnie,
jutrznia przybrała krajobraz odświętnie,
ziemia w radości przebudzonej, świeżej,
u nóg mych młoda, odurzona leży.
Uroda twoja, o ziemio, tęsknoty
krzesi i pręży na najwyższe wzloty!
Świat się podnosi z modrości jutrznianej,
las szumi pieśnią — urok niesłychany
z jaru do jaru przerzuca się strugą —
i płynie śpiew ten dróg omglonych smugą.
Z turni się jasność przechyla w doliny,
budzi gałęzie i liście w ćmie sinej

i z dna przepaści, z wilgotnych podcieni
woła do życia lśniący sen strumieni.
Budzi się życia najwyższa potęga,
barwa się z barwą rozwodzi i sprzęga,
kolory szemrzą, jak drżące pogłosy
i łzami kwiatów skrzą — rubinem rosy.

Spójrz w górę! Tam — ku onym gór koronom,
które jak wici żarzą się i płoną;
one pierwsze modlitwą jutrznianej godziny
wyprzedzają roraty tęskniącej doliny;
a oto zórz gołębie nad halą kołują
i po zboczach, upłazach ku niżom zlatują —
tak wyprzedzają słońce co za niemi kroczy!
Jawi się! Roześmiane! —
— Blask rani me oczy!
O tak! Ilekroć chęci nasze na wierze oparte
przymkną się ku nadziei z radosną otuchą,
znajdują wrota ziszczeń na oścież otwarte;
lecz wnet przepaście nagłe oddzwaniają głucho,
płomień wybucha z szczelin, stajemy zmartwiali,
bo oto świat się cały pod nogami pali!
Pochodnię życia chcieliśmy rozżagwić! — Gorze!
Bezmiar ognia nas zżera; zalewa skier morze!
Czy to miłość? nienawiść? — nie pytaj! — nikt nie wie;
— bólu i szczęścia spala nas zarzewie —
powracamy na ziemię, a złudy młodzieńcze
łowią przyszłe dni nasze w niewody pajęcze.

Odwracam się od słońca! —
— Zachwycone oczy
chłoną cud wodospadu, co ze skał się toczy,
spada z hukiem, spieniony, szarfami strumieni
rozwiany, stu barwami iskrzy się i mieni,
i w łuk sprężony skacze przez śliskie urwiska
i deszczem chłodnych kropel mży, siępi i pryska —

aż pod płonącem słońcem — przeszkloną obręczą
wodospad cały zawisł siedmiobarwną tęczą —
mostem świetlistym złuczył się ponad przestrzenią,
zadumany błękitem, rozśmiany czerwienią.
Oto zwierciadło ludzkich zabiegów! Te cuda
to jeno załamanie barw, tęczowa złuda.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Johann Wolfgang von Goethe i tłumacza: Emil Zegadłowicz.