Ewangelistka/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
Kochajmy się serdecznie... ale rozstawajmy się.

Pani Ebsen zaczęła wychodzić, nabierając odwagi. Hrabiostwo d’Arlot powrócili do Paryża, a z pewnością wzięliby niebogę w opiekę, gdyby ją chciano rzeczywiście zamknąć. Trzeba było tylko, żeby się zachowywała spokojnie, gdyż okropny wypadek z bankierem, mężkie i pełne godności zachowanie się wdowy, jej wyższa inteligencya, okazana w objęciu interesów, jak przystało na synową starej Authemanowej, wszystko to zjednywało jej opinię publiczną.
Zresztą, biedna matka była obezwładniona, wyczerpana strachem i oczekiwaniem zmieszanem z nadzieją, który to stan trwał już od tylu miesięcy. Chętnieby powiedziała, jak owa chłopka z nad tamy, tymże obumarłym głosem: „Nie da się nic zrobić”.
Nie śmiejąc jednakże wracać na ulicę Val-de-Grâce, obecnie sama jedna zajmowała pokój Henryety Briss, która ujrzawszy się bez grosza, wyjechała na Podole.
Pani Ebsen, wyczerpawszy swe oszczędności, zmuszoną także była objąć niektóre z dawnych lekcyj.
Było to dla niej rozrywką w ciągu dnia; ale w długie wieczory, prawie żałowała burzliwej przyjaciółki, szczególnie od czasu choroby Magnabos’a. Mówca pogrzebowy, przeziębiwszy się na ostatnim pogrzebie, dręczony był gorączką katarową i kaszlem, od którego trzęśli się bożkowie na swych płótnach.
Nie wolno mu było mówić i pani Magnabos, ciągle pracując, zmuszoną była znosić zły humor chorego męża, wściekającego się na myśl, że bracia umierają i grzebią ich bez niego.
Smutek, nic tylko smutek... Pani Ebsen się działa w swej ciupce przed szczeliną muru, coraz bardziej zagłębiającą się. Myśl o córce jeszcze wszechwładniej ją opanowała od czasu, kiedy się przestała lękać zamknięcia między waryatkami. Pytała wciąż:
— Gdzie ona? Co robi?
Nie odbierając listów, odczytywała dawne, tak okrutnie zimne, szczególniej karta pocztowa otwarta, na wierzchu której, napisała: Ostatni list mego dziecka. I z tego byłaby teraz uradowana, z jednego wiersza, nawet z jednego słowa: Elina.
Brakowało jej także Lorie’go, który pojechał przed kilku dniami do Amboise, dla objęcia spadku po Gailleton’ach, zmarłych jedno po drugiem, w ciągu dwóch tygodni.
W czasie jego nieobecności, chodziła sama ukradkiem dowiadywać się u matki Blot, czy nie ma jakich wiadomości; lecz długo tam nie pozostawała, bała się wstąpić do swego mieszkania, a nawet uścisnąć Maurycego i Fanny, pozostałych w Paryżu z Sylwanirą. Lękając się ciągle jakiej zasadzki, po dziesięć razy patrzyła dokoła siebie na pustej całkiem ulicy.
Pewnego dnia, kiedy otworzyła drzwi, z tem wiecznem pytaniem: „Czy nie ma nic dla mnie? matko Biot” — odźwierna przyskoczyła z twarzą ożywioną:
— Owszem, owszem, córka pani jest na górze. Tylko co przyjechała.
Zkąd wzięła siłę, by wejść na wschody, zakręcić klucz, pozostawiony w zamku i dowlec się do salonu?
— Moje dziecko! moja córka!
Porwała ją w objęcia, po cichu zraszała włosy jej łzami, nic nie mówiąc. Elina zaś poddawała się-uściskom blada, zimna i okropnie wynędzniała; w czarnym, słomianym kapeluszu i wstrętnym, fałdzistym waterproof.
— Ach! moja śliczna Linetka — szeptała matka, odsuwając się nieco, aby się jej przypatrzyć — ach! cóż oni z niej zrobili.
I znów się jej rzucała na szyję, oddychając ciężko, jak topielec, chwytający powietrze i życie.
— Nie opuszczaj mię... to tak boli...
Zbliska, ażeby módz łagodzić wymówki pieszczotą, opowiadała jej o swem wielkiem zmartwieniu, o swej nadaremnej bieganinie, o tem, że ją chciano zamknąć w domu waryatek.
— Zamilknij, zamilknij — powtarzała Elina — Bóg mi dozwolił powrócić; dziękujmy Mu za to, bez skarg.
— Masz racyę.
Odzyskawszy dziecko, zapomniała o wszystkiem i gdyby nawet niegodziwy Birk zjawił się w tej chwili, ucałowałaby jego judaszowską brodę.
Pomyśleć tylko! miała ją przy sobie, dotykała się jej, słyszała ciche jej kroki we wskrzeszonym domu z podniesionemi storami; mogła chodzić za nią z pokoju do pokoju, wśród krzątaniny, spowodowanej powrotem i razem z nią otwierać walizy i szuflady, siedzieć naprzeciw niej przy zaimprowizowanym obiedzie, spotykać się wejrzeniem i ściskać się poprzez stół, jak za dawnych czasów.
Jakaż uraza, jakiż gniew, mógłby się ostać wobec takiej radości!
W ogrodzie, ozłoconym pięknym zachodem słońca, słychać było śmiech i krzyki dzieci Lorie’go, które pustoszyły kwatery kwiatowe, odkąd karta z napisem: „Do najęcia”, była wywieszona na zamkniętym pawilonie pastora. Lecz Elina nie myślała o nich, nie odróżniała nawet ich krzyków od świergotu wróbli na drzewach. Pani Ebsen zaś niewtajemniczona w zamysły Eliny, lękała się mówić o przeszłości, żeby jej nie zniechęcić ku sobie i nie rozbić tak kruchego i niespodziewanego szczęścia.
Podobne obawy ogarniają wśród zbyt pięknych snów.
Mówiły tylko o dziekanie. Biedny człowiek, z jaką rozdzierającą boleścią musiał opuszczać ten spokojny kącik, ogródek przez niego samego sadzony, ukochane róże dubeltowe i stare drzewo wiśniowe, z którego tak ostrożnie zrywał rzadkie i cierpkie jagody, prawdziwie paryzkie wiśnie: kwaśne, przesiąkłe czarnym pyłem, które trzeba było obmywać i obcierać przed podaniem na stół.
Pani Ebsen przedstawiała sobie stare stadło, idące za wozem z ruchomościami wysłużonemi także i żądającemi tylko spoczynku. Widziała ich obozujących gdzieś na prowincyi, u pożenionych dzieci, zanim znajdą jakie skromne probostwo i rozpoczną na nowo życie pełne prywacyi.
I to wszystko przez nią, dlatego, że on jeden wśród całego Paryża, ośmielił się podnieść głos przeciw okrucieństwu i niesprawiedliwości!
— Ach! Linetto, żebyś ty go słyszała w tej świątyni. Jakie to było piękne... jak się czuło, że z nim jest Bóg. O byłabyś prędko powróciła, niedobra...
Bojąc się, czy jej nie obraziła, brała za rękę i całowała ją przez stół.

— Ja tylko żartuję... Elina milczała; była jakoś roztargniona, zamknięta w sobie, blada, jakby zbolała i znużona.
Matka myślała: podróż ją zmęczyła, i pomimo milczenia córki, wypytywała ją zaciekawiona, zkąd powraca; lecz w odpowiedzi słyszała tylko słowa niejasne i zakłopotane.
— W Zürichu chorowałam cały miesiąc; w Manchester uczyniłam wiele dobrego — od czasu do czasu wygłaszała jaki frazes z Biblii, lub pobożną exortę: cierpmy w Chrystusie, moja matko, a będziemy z Nim wspólnie królować.
Matka zaś znowu myślała: o moja śliczna Linetka, co oni z niej zrobili!
Lecz główną rzeczą było to, że ma ją przy sobie, bliziutko, w pokoiku, dokąd Lina wcześnie się oddalała, pod pozorem zmęczenia; podczas kiedy pani Ebsen długo czuwała, chcąc się jak najprędzej urządzić na nowo, aby powrócić do dawnych zwyczajów w ich drogiem mieszkanku, od tak dawna opuszczonem; co chwilę zatrzymywała się wśród zajęć, z rozkosznem uczuciem odzyskanego pokoju, domku, zaludnionego po tylu dniach rozpaczy i samotności.
Ulica spała. — Po nad drzewami ogrodów rozlegał się głos bijących godzin na wieży kościoła Saint-Jacques-du-Haut-Pas, a od Bullier’a dolatywały urywane dźwięki skrzypiec.
W pokoju Eliny ustał już ruch, jednakże światło paliło się jeszcze.
— Pewno zapomniała zgasić lampy — pomyślała p. Ebsen i weszła po cichu. Dziewczę klęczało z głową wzniesioną w górę, z rękami sztywno wyciągniętemi, w postawie błagalnej. Na głos skrzypiących drzwi, rzekła ostro, nie odwracając się:
— Pozostaw mnie z Bogiem, matko.
Matka podbiegła i ściskając ją konwulsyjnie, mówiła:
— Nie, nie, byle nie to... drogie dziecko... nie gniewaj się... gotowaś mi znów ucieknąć.
Nagle, wypuszczając ją z objęć, padła na kolana całym ciężarem ciała.
— Będę się modlić razem z tobą. Mów głośno.
Gdy słońce oświeca w pełni dom, to przenika do wszystkich piąter: miałożby tak samo być ze szczęściem?
We dwa dni po przybyciu Eliny, pani Ebsen otrzymała list od Lorie’go, z wiadomością, że napewno odziedziczył majątek po Gailleton’ach. Dochody ich były wprawdzie dożywotnie, ale mu pozostał dom, który zamierza sprzedać, winnica i folwark, gdzie myśli osadzić dzieci, Romana i Sylwanirę.
„Piszę w pokoju mojej męczenniczki, z widokiem na wielką wieżę zamkową. Maurycy będzie dalej prowadzić studya morskie w małem kolegium w Amboise”.
Biedny uczeń Borda, ofiara swego powołania! Po udzieleniu tych nowin, nieśmiało, w przypisku Lorie Dufresne, dodał:
„Odzyskałaś pani Dziecko. Sądzę, gdyby wśród radości bez granic było jej i dla mnie trochę, napisałabyś o tem. Ale pragnę, byś pani wiedziała i uwiadomiła ją, że Serce moje w niczem się nie zmieniło i że moje dzieci dotąd matki nie mają”.
Oto odpowiedź pani Ebsen, naiwna, tkliwa, z cudzoziemska napisana:
„Lorie, mój przyjacielu, jest to zarazem moje i nie moje dziecko. Słodka i uległa, gotowa na wszystko, o co ją prosić, lecz zimna, obojętna, jak gdyby się w niej jakaś struna zerwała. To serce jej wstrzymane w biegu. Czasami biorę ją, trzymam ją przyciśniętą do siebie, ażeby ją swem ciałem rozgrzać. Wołam ją: ciebie jedną mam tylko, drogie dziecko moje. Cóż warte życie bez wzajemnego uczucia? Ona nie odpowiada, albo też mówi, że się trzeba kochać w Bogu i że zbawienie duszy powinno być jedynym dla nas celem. — To jedno ją zajmuje i cały czas schodzi u nas na modlitwach, na czytaniu religijnych książek.
„W pierwszych dniach odwiedziła wszystkich naszych znajomych, wszędzie się pokazała; ale teraz nie przychodzi i nawet nie wspomina o lekcyach. Nie wiem co zamyśla czynić, a tymczasem pracuję za dwie, ale cóż to szkodzi, mam dwadzieścia lat, odkąd ona tu jest.
„Pańskie sprawy także źle stoją. Po odebraniu twego listu, poszłam do Fanny, której nie widziała. Spodziewałam się, iż poruszy się jej serce, na widok wdzięku tego dziecka, jej minek, włosków cienkich, które tak lubiła czesać; ale nie... powitała jak obcą, tym lodowatym pocałunkiem, jakim i mnie darzy, mówiła tylko o Bogu, o potrzebie ewangelii do biednej małej, która drżała, tuląc się do mnie.
„Jednakże nie tracę nadziei, że uleczę córkę z tej okropnej choroby niekochania nic na święcie; liczę na czas i uczucie moje.
„Dzisiejszej nocy płakałam po cichu, leżąc w łóżku, bo to boli stracić dziecko za życia. Zdawało mi się, że słyszę w przyległym pokoju jęki, wstaję i biegnę do Liny, leżącej bez światła. Co tobie moje dziecko? Ale nie... nie... całując ją, uczułam jej twarz zalaną zimnemi łzami.
„Ach! mój przyjacielu, jestże coś smutniejszego, jak ta matka i córka, płaczące w milczeniu z cieniami nocy pomiędzy sobą? Jednakże płakała, może to jej serce się odzywa. Jeżeli mnie odda serce, to zwróci je także tobie i twoim dzieciom”.
Było to 15 lipca, we trzy tygodnie po powrocie Eliny do matki. Pani Ebsen, pożegnawszy ostatnią swą uczennicę, pozostałą jeszcze w Paryżu, zboczyła z drogi, ażeby się dowiedzieć jak się ma Magnabos.
— Źle, bardzo źle — ochrypłym głosem odrzekł z głębi fotelu mówca pogrzebowy i z trudnością zwracając się do żony, zraszającej cichemi łzami niebieską szatę Ś-go Rigoberta, powiedział: przedewszystkiem proszę cię żadnych mów nad mym grobem nie chcę. Nie ma takiego, coby umiał mówić.
Potem, ożywiając się wczorajszem świętem narodowem, rzekł:
— Cóż pani Ebsen, widziałaś? Jakież to było piękne! Wykrzyczeli się, nacieszyli!
— Słyszałam zdaleka, aleśmy nic nie widziały. Lina nie chciała wyjść.
Magnabos oburzył się:
— Nie chciała! Jednakże to nasze święto, święto maluczkich, święto ludu, koniec przesądów i przywilejów... światło! światło! do stu piorunów!
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu — prosiła biedna żona, lękając się, aby nie wypluł reszty płuc.
Błagalne jej oko wyganiało niejako panią Ebsen, która wracała przez ulice, strojne we flagi, godła i przemokłe od burzy wieńce zielone.
Czy to widok umierającego, czy smutku jego dzielnej żony, lub może cisza po wczorajszem święcie, tak oddziałały na panią Ebsen, ale czuła się bardzo niedobrze; zmęczone nogi trudno ją dźwigały. Luksemburgski ogród, przez który przechodziła, wydał jej się ogromnym i ponurym, z powodu ogołoconych z ozdób estrad i wysokich tyk zielonych, do których przywiązywano sznury latarń i trójkolorowe słoiki z oliwą. Duże latarnie, z pomarańczowego papieru, poniewierały się na ziemi, u stóp drzew, pobielonych wapnem, w pyle po godach, jaki się jeszcze unosił w powietrzu.
Szła prędko; pilno jej było wyrwać się z tego smutku ulicznego, być już u siebie, przytulić się do dziecka.
— Lina!... Lina!...
Pokój Eliny był zamknięty na klucz i otworzył się dopiero za powtórnem wołaniem.
Dziewcze stało gotowe do wyjścia, bledsze jednakże niż zwykle, w kapeluszu podwiązanym szeroką czarną wstążką.
Obok niej, na krześle, leżała waliza i drobiazgi, przygotowane do podróży.
— Elino, co to znaczy?...
— Bóg powołuje mnie, matko, idę do Niego...
O, tym razem matka nie wydała krzyku, nie uroniła ani jednej łzy.
Zrozumiała podłą komedyę, dla odparcia zarzutów Aussandon’a kazano dziewczęciu na jakiś czas powrócić, wszędzie się pokazać, na dowód, że jest wolna, niezamknięta, a gdy już wywarła pożądane wrażenie, nie zważając na to, iż może zabić matkę: dalej — w drogę!
— A więc idź... nie mam już dziecka.
Wypowiedziała to głosem głuchym i strasznym. Potem obie stały wyprostowane, milczące, nie spoglądając na siebie, dopóki nie nadjechał powóz, po który Elina posłała.
Czas ten był długi i zarazem krótki, niedający się zmierzyć, jak chwila śmierci.
— Żegnam cię, matko; będę do ciebie pisywała — powiedziała Lina.
Matka wyrzekła tylko: „Żegnam”!
Twarze ich machinalnie przytknęły się do siebie, pocałunek prześlizgnął się po ustach zimny, jak płyta kościelna, lecz w tem krótkiem dotknięciu ciało się rozbudziło i odezwało się w głębi Eliny to, co pozostało jej z dziecka, matka usłyszała poroniony odgłos łkania.
— A więc pozostań! — rzekła, szeroko otwierając ramiona.
Ale obłąkana Elina ostrym głosem odparła:
— Nie! nie! dla twego i mego zbawienia; zbawiam cię tem naszem zobopólnem cierpieniem...
Pani Ebsen, nieruchoma, stojąc na jednem miejscu, słyszała oddalające się jej lekkie kroki na wschodach.
Ani córka nie wychyliła się przez drzwiczki, ani matka nie podniosła firanki, ażeby po raz ostatni pożegnać. Powóz ruszył, skręcił na rogu ulicy, znikł pomiędzy tysiącem innych powozów, wśród zgiełku Paryża.
Już się więcej nie widziały z sobą... nigdy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.