Ewangelistka/Tom I/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
PORT ZBAWICIELA.

Ze wszystkich wiosek rozsianych pomiędzy Paryżem a Corbeil, na lewym brzegu Sekwany, z tych wszystkich podmiejskich letnich mieszkań: Orangis, Ris, Athis-Mous, — jedno tylko Petit-Port, pomimo swej bardzo mieszczańskiej nazwy, posiada przeszłość i tradycyę.

Równie jak Ablon, Chaventon, był on przy końcu XVI wieku, ważnem gniazdem kalwinistów, jednem z miejsc gdzie pozwalał im zbierać się Edykt Nantejski. Co niedziela w świątyni w Petit-Port, można było widzieć największych panów tego wyznania, zebranych dokoła kazalnicy: Sully, Rohan, księżnę Oranii. Wielkie karety, lśniące od ozdób złotych, przeciągały po alei królewskiej. Najsławniejsi teologowie miewali tam kazania, odbyło się w niej kilka pięknych chrztów, ślubów i głośnych aktów przejść na łono tego kościoła; lecz sława ta niebyła długotrwałą.
Po odwołaniu Edyktu, ludność kalwińska rozproszyła się, a świątynia została zburzoną. Kiedy w r. 1832, Samuel Autheman założył tam swoją rafineryę złota, zastał małą wioskę, prawie nieznaną. Jedynym śladem historyi, przeszłej do zapylonych archiwów, była nazwa jednej miejscowości, nadana dawniejszemu placowi gonitw: „Le Prêche”[1].
Na le Prêche, na miejscu gdzie dawniej była świątynia, była zbudowaną fabryka; wioskę tę zarazem z gruntem gdzie przedtem była pańska rezydencya, nabył handlujący złotem, już wówczas bardzo bogaty.
Rezydencya ta była również historyczną jak wieś, należała bowiem niegdyś do Gabryeli d’Estrée; lecz i tam z pamiątek przeszłości, pozostały tylko stare kamienne wschody, zczerniałe od deszczu i słońca, z zaokrąglonemi poręczami, dokoła których wiły się dzikie wino i powoje. „Wschody Gabryeli”, wywoływały wspomnienie, iż niegdyś na ich stopniach, roiły się, wśród zieleni, tłumy panów i dam strojnych w jaskrawe atłasy.
W parku musiało być dużo drzew współczesnych faworycie, ale drzewa milczą i tracą pamięć wraz z liśćmi, przy każdej zmianie pory roku. O dawnym zamku to tylko było wiadomo, że górował nad wsią i że oficyny mieściły się nad brzegiem wody, w tem miejscu, gdzie się wznosił dzisiejszy pałac, rozszerzony i zrestaurowany przez Authemanów.
Na nieszczęście oni także w kilka lat po zajęciu tej rezydencyi, równie jak wszyscy mieszkańcy nadbrzeżni, pomiędzy Paryżem i Corbeil, musieli uledz konieczności ustąpienia gruntu pod kolej żelazną, która przecięła wzdłuż Sekwany, tyle bogatych i starożytnych siedzib.
Kolej Orleańska przechodziła koło samego tarasu pałacowego, oddzielając go od wirydarzy kwiatowych. Dla niej musiano nawet zrąbać dwie z pomiędzy czterech przepysznych pawlonii, ocieniających przedpałacowe gazony. O każdej porze dnia, w tej świetnej posiadłości, z dwóch końców otwartej i połączonej leciuchnemi mostkami wiążącemi rozerwane jej części, przebiegał pociąg, brzęcząc żelazem i ciągnąc za sobą długi szereg dymu, a każde okienko wagonów stanowiło ramkę dla tarasu, zacienionego kulistemi drzewami pomarańczowemi, gdzie rodzina Authemanów, napawała się świeżem powietrzem, siedząc na fotelach amerykańskich. Dalej widać było stajnie z czerwonej cegły, oszklone cieplarnie, ogrody warzywne, przecięte koleją na dwoje przez całą długość jak ogród dozorcy stacyi.
Ujrzawszy się po śmierci świekry panią majątku i woli męża, Joanna upatrywała w pamiątkach kalwińskich Petit-Port, jakby wróżbę swoich zamysłów.
Przerobiła pałac wiejski tak samo jak dom w Paryżu, odbudowała dawną świątynię, wystawiła szkoły dla dziewcząt i chłopców; ponieważ robotnicy rafineryi, oddalili się z wujem Beckerem do hut w Romainville, w Petit-Port zostali tylko chłopi, uprawiacze ogrodów warzywnych, winnic i szczupła garstka drobnych handlarzy.
Wśród tych ostatnich, rozpoczęła Joanna dzieło prozelityzmu swego przy pomocy Anny de Beuil. Stara panna chodziła pd drzwi do drzwi, obiecując względy pałacu dla wszystkich, którzy będą uczęszczać do świątyni i posyłać dzieci do bezpłatnych szkół ewangelickich, połączonych z domem pracy, po wyjściu z którego, uczniom dawano za jęcia stosowne do ich zdolności.
Trzeba bardzo wyrobionych przekonań religijnych, o jakie trudno między chłopami francuzkimi, ażeby się oprzeć takim korzyściom.
Najprzód zjawiło się kilkoro dzieci, a rodzice przyzwyczaili się z czasem towarzyszyć im w niedzielę na zgromadzenia; z początku pani Autheman sama wystarczała ceremoniałowi nabożeństw domowych, później jednak wezwała do pomocy pastora z Corbeil; był to człowiek stary, nieśmiały, który udzielał komunię, dawał śluby, grzebał, lecz był zawsze tylko podwładnym, imponującej Joanny, głównej kierowniczki kościoła i szkoły...
Gdy w kilka lat potem umarł ten starzec, bardzo jej było trudno zastąpić go innym. Pomimo wielkiego majątku i wpływu na konsystorz paryzki, pastorowie zmieniali się ciągle w Petit-Port, zniechęceni rolą „lektora” lub zakrystyana, jaką im wyznaczano, aż do czasu kiedy Joanna zapoznała się z p. Birk, z kościoła Skandynawskiego, istnym najemnikiem, gotowym do wszystkiego, posiadającym tyle tylko języka francuzkiego, aby czytać biblię i spełniać obrzędy.
Sobie pozostawiła kazania i tłómaczenie tekstów. Chłopi zdumieli, ujrzawszy swą panią wchodzącą śmiało na kazalnicę. Ale bo też ładnie mówiła i nie króciej od najmędrszego proboszcza. — Przytem dodać należy, że świątynia była piękna, nowa, daleko większa od ich kościoła, zaimponowała im wysokiemi, nagiemi mury, powagą imienia i fortuny bankiera...
Wychodzili ztam tąd zdziwieni, przejęci silnem wrażeniem, opowiadając co widzieli i w jaki sposób pani Autheman „odprawiała mszę.” Po nabożeństwie dziedziczka pozostawała w zakrystyi, przyjmując osoby, chcące z nią o czem pomówić. Opowiadano jej swe domowe sprawy, ona zaś udzielała rad, już nie w mistycznym, kaznodziejskim języku, lecz poufale i z praktycznego punktu widzenia.
Ustanowiła nagrody, złożone z pieniędzy i ubrania, wydawane w dzień przyjęcia komunii dla tych wszystkich, którzy przechodzili na łono religii reformowanej.
Najpierwszy zjawił się pewien fabrykant, potem nadzorca dróg z żoną. Przyjęcie ich odbyło się uroczyście; ubrani w nowe sukno i w ciepłą wełnę, z pieniędzmi pobrzękującemi w kieszeniach, zaszczyceni względami pałacu, pociągnęli oni za sobą wielu innych.
Do przeciwdziałania tej propagandzie, było tylko dwoje ludzi w Petit-Port: proboszcz i siostra miłosierdzia.
Proboszcz, ubogi człowiek, żył spokojnie na prebendzie, bez płacy skarbowej i jak mówiono, jedynie z połowu ryb, które jego służąca, potajemnie sprzedawała szynkarzowi w Ablon. Przyzwyczajony zresztą, szanować bogatych panów wioski i wpływ ich przemożny. Niebył on człowiekiem, mogącym stawić odważnie czoło Authemanom.
Pozwalał sobie tylko na lekkie i ostrożne alluzye, w niedzielę z kazalnicy; posyłał raport za raportem do biskupstwa w Wersalu, lecz to bynajmniej nieprzeszkadzało, żeby kościół jego nie świecił coraz większemi pustkami. Szeregi uczniów katechizmu rzedniały, a ławki w kościele, służyły tylko do gry w schowanego, kilku swawolnym malcom, którzy jeszcze przychodzili do niego.
Daleko zapalczywszą, jak zwykle bywają kobiety uniesione namiętnością, była siostra Oktawia, dyrektorka szkoły dziewcząt; nieprzestawała ona wyrzucać słabości proboszczowi i odważnie stawała do walki z pałacem.
Krzątała się, miewając także wolne chwile, obiegała wioskę, potrząsając skrzydłami kornetu i pobrząkując różańcem. A gdy dzieci wychodziły ze szkoły ewangielickiej, napastowała swoje uczennice, mówiąc: „Niewstydzisz się, bezczelna dziewczyno!”
Zaczepiała też matki w pralni, ojców w polu, wzywała Boga i Matkę Najświętszą, wskazywała chłopom niebo mistyczne im, którzy tam widzieli tylko deszcz lub słońce dla swych zbiorów polnych. Przymrużając oczy, z uśmiechem pełnym hipokryzyi, odpowiadali jej na to: „Ach tak, zapewne... tak byłoby lepiej, jak siostra mówi...”
Najgorzej było spotkać się z Anną de Beuil na jednym gruncie. Obie stanowiły dwa prototypy swych wyznań; jedna chuda, wązka i żółta, tchnąca pomimo lat podeszłych buntem i prześladowaniem; druga pulchna, uśmiechnięta, z pełnemi policzkami i podbródkiem, z tłuściutkiem i rękami. Pewna siebie, z powodu sukni zakonnej, którą bogacze biorą zazwyczaj w opiekę.
Tutaj jednak pałac wypowiedział wojnę siostrze; strony zaś walczące niebyły równe sobie.
Uniesiona zapałem, siostra Oktawia nierachowała się ze słowami; nietylko że nieprzestawała wyśmiewać panią Autheman i jej kazania, lecz robiła ważne zarzuty, jako to: że przyciąga dzieci, dopuszcza się na nich różnych gwałtów, używa leków, czarów, ażeby je zmusić do wyrzeczenia się swej wiary. W skutek niewyjaśnionej i nagłej śmierci młodej dziewczyny Felicyi Damour, która służyła w pałacu, wieści te nabierały prawdopodobieństwa; rozpoczęto nawet śledztwo, które się skończyło przeniesieniem siostry Oktawii do innej miejscowości, a inna jej nie zastąpiła.
Proboszcz pozostał na miejscu, żył w swoim kąciku, miewał kazania wobec próżnego kościoła i pomimo tego stanu rzeczy, zachowywał grzeczne stosunki z Authemanami, którzy w czasie polowania przysyłali mu zwierzynę. „Ci ludzie są zbyt potężni, trzeba ostrożnie z nimi wychodzić”, powiadał mu biskup; uwolniony temi słowy od odpowiedzialności, poczciwy proboszcz łowił ryby i nie mieszał się do niczego.
Szczególniejszy był widok wioski w owym czasie! Śród jednostajnych, domów o czerwonych dachach, które niegdyś zbudował stary Autheman dla swych robotników, w prostych alejach z małych wiązów, wysadzonych z rozkazu jego synowej, snuła się gromada dzieci, odzianych w jednakie bluzy, z czarnej lutryny, pod opieką nauczyciela w długim surducie, lub młodych dziewcząt w sukniach z peleryną na wzór Anny de Beuil. Cała służba pałacowa ubraną była czarno, z cyfrą metalową P. S. na kołnierzu.
W yglądało to na wioskę Braci Morawczyków, Hernhuterów lub Nieski, rodzaj gmin wolnych, tak ciekawie uorganizowanych; lecz pobożność tych pół-księży jest szczerą, wówczas kiedy chłopi z Petit-Port, są to wstrętni hypokryci. Wiedzą, że dobrze wyjdą na udawaniu skruchy i żalu za grzech pierworodny, na przytaczaniu sentencji biblijnych, które mieszają do wiejskiego żargonu.
Ach! ta biblia! powietrze całej okolicy jest nią przesiąknięte. Z murów kapią teksty, z frontonu świątyni, ze ścian szkolnych!
Na jatce po nad szyldem rzeźnika, wielkiemi czarnemi literami wypisano: „Umieraj tu, ażeby żyć tam.” Kupiec korzenny, wypisał na swym sklepie: „Miłujcie rzeczy, które są tam wysoko!” Właśnie tam wysoko, stały flaszki z wódką ze śliwek i wiśni. Lecz chłopi rzadko ich teraz kosztowali, bojąc się Anny de Beuil i jej szpiegów. Chcąc się upić, idą do Athis lub Damondu pod zgłodniałego.
Zresztą są to złodzieje, kłamcy, podli rabusie, prawdziwi chłopi z departamentu Sekwany i Oazy, idzie im tylko o to, żeby ukrywać swe przywary, ale je starannie w sobie pielęgnują.
Petit-Port, ta wioska reformowana, tak cudownie powstała ze stuletnich popiołów, tem się głównie różni od innych fundacyj protestanckich w promieniu Paryża, od szkół wersalskich, w Jonyen-Josas, od kolonij rolniczych w Essonnes, Plessy-Mornay, że zamiast utrzymywać się z ofiar Francyi, Anglii i Ameryki, żyje tylko z Authemanów, której jest rzeczą i własnością, niepoddana żadnej innej kontroli.
Joanna Autheman, pozostaje najwyższym kapłanem. Przez ciąg ośmiomiesięcznego pobytu, nie widać jej nigdy w okolicy.
Rano zajmuje się rozległą korespondencyą, której wymaga stowarzyszenie Ewangelistek. Po południu zamyka się w „Ustroniu”, to jest w pawilonie, samotnie stojącym w parku, oddana pisaniu komentarzy.
W niedzielę, całkiem się oddaje świątyni i szkołom; tej świątyni ponurej i białej, której ciężki, jakby grobowy krzyż, panował nad całą włością, przytłaczając ją i nadając jej pozór klasztorny. — Przyczyniały się ku temu: ogólne urządzenie, piękne a surowe, starannie utrzymane puste aleje, religijne skupienie domu, cała fasada szczelnie zamknięta, cień czarnej peleryny padającej na piasek alei lub płyty tarasu, dalekie odgłosy śpiewu i organów, przerywające martwą ciszę, długich godzin letniego popołudnia.
Pod wieczór dom się trochę ożywia.
Krata odmyka się na rozścież, koła skrzypią na zwirze, stary pies szkocki poszczekuje i skacze w koło powozu. Jest to pora kiedy Autheman, przyjeżdża z Paryża w karecie. Woli on odbyć godzinną podróż, niżeli wystawiać swą biedną twarz, na ciekawość stacyi podmiejskiej, przepełnionej ruchliwym tłumem, około piątej godziny.
Następuje chwilka niejakiego ruchu; drzwi się otwierają, krótkie słowa zamieniają się półgłosem, słychać stuk wiader i gwizdanie stajennych, pojących konie. Potem znowu wszystko zapada w milczenie, czasami tylko przerywane hukiem rozpędzonego pociągu.
W ów piękny majowy poranek, pałac przedstawiał niezwykłe ożywienie.
W nocy, wśród straszliwej burzy, spadł grad, ścinając gałęzie, ogałacając drzewa z zieleni, której szczątki pełne soków i kwiatu zniszczone, podziurawione, poszarpane wraz z kawałkami zbitych szyb, pokrywały cały taras. Ogrodnicy uwijali się z grabiami i taczkami, uprzątając ślady burzy.
Autheman, który jeden z najpierwszych był na nogach w pałacu, zarówno jak i w banku — w rękawiczkach i w kapeluszu, na głowie, przechadzał się po tarasie rozgorączkowany, zadumany i wzburzony, co można było przypisywać szkodom w parku zrządzonym.
Chodził on automatycznie po ganku, rzucając czasami wejrzenie ku oknom pokoju sypialnego swej żony, zasłoniętym roletami. Zapytywał sługi, czy pani jeszcze nie wstała i dalej odbywał swą przechadzkę, dręcząc i drapiąc przez rękawiczkę okropną swą ranę, schowaną pod opaską, co zwykł robić w chwilach niepokoju.
Na tle tego poranku przejrzystego, różowego, sprawiał on wrażenia widma. Takim go właśnie ujrzała Elina Ebsen po raz pierwszy za kratą: z tem samem wejrzeniem ostrem, zgorączkowanem, z tymże gorzkim uśmiechem i z wiecznem niemem pytaniem na wykrzywionych ustach: jestem ohydny, nieprawda?
Ohydny! Była to rozpacz tego bogacza, rodzaj waryacyi, która go dręczyła od lat dziecinnych.
Małżeństwo, posiadanie ukochanej kobiety, uleczyło go na pewien czas. Ośmielony niejako jej pięknem ramieniem, które się na nim wspierało, zaczął się wszędzie pokazywać. Widywano go w kościele, na giełdzie, na posiedzeniach konsystorza, którego stał się najczynniejszym członkiem, podał się nawet na mera w Petit-Port.
Lecz nagle, dawna hypokondrya powróciła jeszcze mocniejsza i lękliwsza; cofnął się od wszystkiego, zamknął się w pałacu, za niebieskiemi firankami kratek biurowych, chociaż na pozór nic się nie zmieniło w szczęściu i budującej zgodzie małżeńskiego pożycia.
On, zawsze był w żonie zakochany, czyniący zadość wszelkim kosztownym zachciankom stowarzyszenia ewangelistek; ona słodka, kochająca, nadstawiała swe gładkie i białe czoło do pocałunku, gdy przyjeżdżał lub odjeżdżał; ciekawie rozpytywała się o operacye i ruch interesów bankowych, jako prawdziwa Lyonezka była zarazem praktyczna i mystyczna.
Zdawała mu sprawę ze wszystkiego: z treści swego przyszłego kazania i z liczby dusz wyrwanych grzechom, w ciągu tygodnia; prowadziła bowiem wielką księgę, z debet i credit. Lecz jakaś tajemnica panowała między nimi, jakby ukrywane zerwanie, ujawniające się czasami w roztargnionych odpowiedziach biedaka, w wejrzeniu upartem i błagalnem, jakiem usiłował odnaleźć, jakąś czulszą strunę w głębi uśmiechniętej obojętności swej żony.
Najdziwniejsze zaś było to, że osoba tak egzaltowana, nigdy się go nie spytała: dla czego przestał uczęszczać na pobożne zebrania, stronił od innych praktyk, pozostawiał puste miejsce na ławce dygnitarskiej przed kazalnicą, nawet w trzy wielkie dni w roku, nieprzystępował do komunii. Zdawała się unikać objaśnień z podwójną zręcznością: księdza i kobiety, on zaś milczał przez dumę i z bojaźni zasępienia tej pięknej twarzy, jedynego światła jego życia.
Lecz tym razem Autheman postanowił wypowiedzieć co go dławiło, od trzech lat blisko; wyczekiwał tej chwili, przechadzając się po kamiennych płytach lub wsparty o balustradę, przypatrując się przebiegającym pociągom.
Pośpieszny ranny!
Zapowiadał się on zdaleka, wstrząśnieniem gruntu i powietrza, na prostej i pustej drodze, usianej przez burzę, kwiatami i zielonemi gałęźmi.
U stóp pawlonij, jakby na łożu wiosennem, byłoby się dobrze położyć... Marzeniem jego młodości było tam usnąć z policzkiem na relsach, z tym policzkiem, którego nic uleczyć nie mogło. I obecnie cała jego wysoka postać, wychylała się przez poręcz, pociągana jakimś obłędem i niezwalczoną pokusą. Lecz pociąg już znikł jak huragan, sycząc, gwiżdżąc i połyskując mosiężnym parowozem, wszystkie okienka w jedno zlewając, tumany kurzu, skry i liście opadłe porywając swym szalonym wirem.
Potem nastąpiło jakby odrętwienie powietrza, powstrzymanie wszelkiego ruchu. Tylko z obu stron drogi widać było błyszczące i czarne pręgi, coraz bardziej zwężających się szyn.
— Pani oczekuje pana w małym salonie.
— Idę... odpowiedział Autbeman, głosem przebudzającego się człowieka; blady był jeszcze i potem zlany, pod wpływem dręczącej go zmory.
W małem parlatorium na dole, z meblami krytemi spłowiałym zielonym atłasem, z czasów zamążpójścia starej matki Authemana, Joanna naradzała się z Anną de Beuil, pijąc na śniadanie duży kufel zimnego mleka, na rogu stolika, zawalonego papierami i książkami.
— Pozostań tu, rzekła półgłosem do swej towarzyszki, która zrobiła poruszenie do wyjścia, ujrzawszy męża.
Patrząc na niego śmiało jasnem swem okiem, powiedziała:
— Dzień dobry... jaka burza Ьyłа w nocy!
— Rzeczywiście okropna... Bałem się o ciebie... Chciałem iść, żeby ci dodać otuchy: ale drzwi od twego pokoju były zamknięte... jak zawsze, cichym szeptem dodał żałośnie.
Niedosłyszawszy tego, ciągnęła dalej rozmowę maczając chleb w mleku.
— Czyś pewna tego, Anno?
— Chybaby Birk skłamał, odpowiedziała Anna swym szorstkim tonem. Lecz ślub odbędzie się za trzy miesiące, po skończeniu żałoby...
— Za trzy miesiące... O i w takim razie zbawimy ją...
I zwracając się do męża, którego obecność trzeciej osoby drażniła.
— Przepraszam cię, mój przyjacielu, rzekła, lecz tu idzie o uleczenie duszy... Eliny Ebsen, dziewczęcia, o którem ci mówiłam.
Bardzo go też obchodziła Elina Ebsen.
— Joanno!... powiedział po cichutko, z błagalnem wejrzeniem; lecz miarkując, że słuchać nie chce, zerwał się nagle i zawołał:
— A więc żegnam... odchodzę...
Ruchem delikatnej ręki, powstrzymała go, jak by wędzidłem:
— Zaczekaj, mam ci dać jedno polecenie. Czy Watson już gotowa? spytała Anny de Beuil.
— Wzbrania się, ale pójdzie.
Wówczas napisała na arkuszu listowego papieru z wyciskiem stowarzyszenia, bilecik i głośno go przeczytała:
„Moje drogie dziecko, w przyszłą środę, mistress Watson, publicznie złoży świadectwo przed Ewangielią. Z tego powodu, będziemy mieli piękne zgromadzenie w sali B. 59. w alei des Ternes. Spodziewam się, iż cię tam ujrzę.

Twoja przywiązana w Chrystusie”.

Potem podpisała, oddała list mężowi, nakazując aby go zaraz odesłał, dała mu jeszcze kilka zleceń: korekty do drukarni, zamówienie trzystu Biblij i tyleż „Chleba Powszedniego”; sprowadzę nie stroiciela do harmonium w sali B. — Co jeszcze? — Nic więcej.
Z progu obrócił się z żalem za chybione widzenie, chciał coś powiedzieć, lecz się nieośmielił i jak szalony wybiegł, wielkim krokiem, trzaskając drzwiami za sobą.
— Co się z nim stało? spytała Anna de Beuil.
Joanna wzruszyła ramionami:
— Zawsze jedno i to samo. Potem dodała: Każ Jegu, żeby przybił nową zasówkę w moim pokoju, bo stara źle się już zamyka.
— Pewno w skutek dzisiejszej burzy, powiedziała Anna de Beuil, bo się cały dom wstrząsał.
Zamieniając te słowa, spoglądały na siebie z wyrazem twarzy zamaskowanym i zimnym.





  1. Kazanie protestanckie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.