Przejdź do zawartości

Encyklopedia staropolska/Całość/Tom IV/cz2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Gloger
Tytuł Encyklopedja staropolska ilustrowana
Wydawca P. Laskauer i W. Babicki
Data wyd. 1900–1903
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




Zapusty – polska nazwa karnawału. Zapusty tem się różnią od mięsopustów czyli mięsopustu, że ta ostatnia nazwa, pochodząca od wyrazów mięsa-opust czyli pożegnanie, stosuje się tylko do ostatnich kilku dni zapustnych czyli ostatków zapustu – zapusty zaś oznaczają cały czas od Nowego-Roku i Trzech Króli do Wielkiego postu. O mięsopustach ob. w Enc. Starop. t. III str. 215, a obszerniej w dziele wydanem przez Z. Glogera „Rok Polski w życiu, tradycyi i pieśni” (Warszawa, 1900 r., str. 101 – 119). Ł. Gołębiowski pisze o zapustach w dziele swojem „Gry i zabawy różnych stanów”, str. 331, 332 (Warszawa, 1831 r.). Kitowicz o zapustach i kuligach za Augusta III (t. IV, str. 41). O babach cząbrowych w Krakowie wspomina Załuski w „Próbie pióra” z r. 1753 i Ign. Krasicki. W tłusty czwartek przekupki krakowskie combrzyły po rynku i ulicach miasta (z niem. schampern, schempern, chodzić w maskach zapustnych i napastować przechodniów). Tak zw. maszkary zapustne czyli karnawałowe i przebieranie się w różne kostiumy już od czasów średniowiecznych w zachodniej Europie dało początek w Polsce zwyczajowi ludowemu przebierania się w zapust za żydów, cyganów, dziadów, niedźwiedzi, konie, kozy, bociany i t. p. Dni mięsopustne czyli ostatki miały też nazwę „dni szalonych”. Po wszystkich gospodach odbywały się tańce i hulanki. Dziewki niepobrane zamąż i parobcy niepożenieni ciągnęli kloc do gospody, gdzie póty lano nań wodę, aż gospodarz okupił się sutym poczęstunkiem. A potem baby skakały przez ten pień „na len” a gospodarze „na owies”, powiadając, że jak wysoko kto podskoczy, tak wysoki będzie miał len lub owies w tym roku. Piszący to pamięta, jak pewien profesor, kupiwszy sobie wieś na Podlasiu, zapragnął przyjrzeć się temu zwyczajowi ludowemu, lecz zaledwie ukazał się we drzwiach karczmy, gdy wesołe i podchmielone baby pochwyciły swego dziedzica i przymusiły do skakania przez pień w środku izby, aż musiał się im wiadrem piwa wykupić. Lud powiada, że we wtorek zapustny stoi djabeł za drzwiami karczmy i spisuje wychodzących z niej po północy.

Zaręczenie, zwane inaczej: rękojmią, zaręką, poręką, rękojemstwem, po łacinie fidejussio albo fidejussoria cautio. Ważna różnica zachodziła między poręczeniem a ewikcją. Poręczenie fidejussio było wówczas, gdy się kto obowiązywał w razie niewypłacalności dłużnika sam wierzyciela zaspokoić. Ewikcja miała miejsce w sprzedażach, jako zabezpieczenie nabywcy, że wejdzie w posiadanie bezsporne wszystkiego, co nabył. Ewikcję taką nazywano w dawnych wiekach „warunkiem”, a ten, co warował czyli dawał odpowiedzialność, nazywany był „warunkarz”. W Statucie Litewskim ewiktor nazwany jest „zawodcą” a fidejussor „rękojmią”.

Zarękawie – część zbroi żelaznej, osłaniająca rękę od łokcia do rękawicy. W uzbrojeniach mieszczan lwowskich z XVI w. wyszczególniano: zarękawie i szorce. W Paprockim z XVIII w. czytamy: „Sajdaczni rzymscy na lewej ręce zarękawie żelazne nosili”. Zarękawki wspominane są w XVII i XVIII w. jako części ubioru niewieściego.

Zasiek, zasiecz, zasieka. W lasach, gdzie okopywanie obozu wałami ziemnymi było niemożliwem, robiono zasieki czyli ścinano wiele drzew, które zwalone jedne na drugie z konarami i wierzchołkami tworzyły rodzaj warowni niedostępnej dla konnego rycerstwa. Łęski w „Miernictwie wojennem” powiada: „Zasieki są to na krzyż jedne na drugich ułożone drzewa, które ile możności wierzchołki swe i korony naprzeciw nieprzyjacielowi obrócone mają, najczęściej otaczają się niemi lasy pojedyńczo lub podwójnie”. Długosz powiada, że aby nie wypuścić nieprzyjaciela idącego przez lasy z taborami, robiono zasieki. Tak Bolesław Śmiały, goniąc Wratysława Czeskiego (r. 1062), który najechał Polskę, „każe na okół w lesie z drzew ściętych porobić zasieki, żeby nieprzyjaciel zamknięty wycofać się nie zdołał”. Po raz ostatni zasieki robione były u nas w puszczy Myszenieckiej przez Kurpiów, którzy za pomocą nich przy swej odwadze i celnem strzelaniu zmusili dzielną armię szwedzką Karola XII do ucieczki sromotnej z borów między rz. Narwią i granicą pruską położonych.

Zasłużeni. Za kr. Jana Olbrachta r. 1496 uchwalono na sejmie, iż zasługi i cnoty obywatelów ziemskich nad przychodniów przekładane być mają (Vol. leg. I, f. 248). W r. 1510 uchwalono, iż zasłużonemu znacznie, może być dane dygnitarstwo albo urząd ziemski, choćby osiadłości nie miał w onej ziemi, byle jej potem tylko w ciągu pół roku nabył. W r. 1565 postanowiono, iż „na przyszłym sejmie ma być sposób znaleziony, jakby ludzie dobrze zasłużeni Rzplitej zapłatę cnotliwych zasług odnosili. Jakoż na sejmie w r. 1567 uchwalono, że dostojeństwa, urzędy, dożywocia na dobrach królewskich, kaduki i niesłużeniem wojny dobra utracone, mają być zasłużonym dawane (Vol. leg. II, f. 724). R. 1591 dodano, że król ma mieć na zasłużonych baczenie za zaleceniem hetmańskiem; r. 1607 zaś, że mianowicie tym ma dawać opatrzenie, którzy przez lat 6 statecznie służyli. W r. 1620 wyszczególniono, że wójtostwa i sołtystwa, które nie są do miast wcielone, także jurgielty mają im być dawane w nagrodę, a w konkurencyi na tego ma być wzgląd pierwszy, kto pod jedną chorągwią statecznie i skromnie przez 5 lat służył. W Voluminach legum znajdujemy potem wiadomości o nagrodzeniu zasług: Wojciecha Brezy, starosty nowodworskiego, i ks. Augustyna Bernicza w r. 1674; ks. Aleksandra Kotowicza, biskupa smoleńskiego, i ks. Andrzeja Ossowskiego, regenta kancelaryi Wiel. Księstwa Lit. w r. 1676. W r. 1677 Michałowi Lwowiczowi rekompensatę od Rzplitej „ad feliciora tempora” odłożono. W r. 1699 zasługi Stanisława Małachowskiego, wojewody poznańskiego, i relację jego traktatu z Portą Ottom., pod Karłowicem uczynionego, i relacje innych posłów, także do przyszłego sejmu odłożono. W r. 1736 deklarowano nagrodzić zasługi Marcjana Ogińskiego, wojew. witebskiego jemu i jego sukcesorom oraz zasługi Wacława Rzewuskiego, pisarza polnego kor., marszałka poselskiego.

Zastaw. Upowszechnionem było w Polsce zastawianie nieruchomości, czyli oddawanie do użytku (zwłaszcza łąki i pola) za pieniądze pożyczone, a zwyczaj ten dotąd praktykuje się nader często u ludu. Zastaw nieruchomości był u nas zwykle antychretycznym, t. j. nadającym prawo pobierania użytków z rzeczy zastawionej bez obowiązku rachowania się z nich, chociażby te znacznie należne procenta przewyższały. Zastawnikiem zwał się ten, co dawał pieniądze na zastaw. Oprócz zastawu antychretycznego znany był jeszcze „zastaw na upad” czyli „pod przepadkiem”, zwany po łac. obligatio sub lapsu, gdy umówiono się, że jak dłużnik nie uiści długu na termin oznaczony, to zastaw przepadnie, stając się własnością zastawnika. Potrzeba było jednak pozwać dłużnika niewypłatnego do sądu, aby ten wyrokiem swoim uznał upad czyli lapsum i dobra przysądził na własność zastawnikowi. O tym zastawie na upad mamy przepisy w Statucie Mazowieckim i w Statucie Litewskim. Z początkiem panowania Zygmunta III nastał trzeci rodzaj zastawu, nie połączony ani z posiadaniem dóbr, jak zastaw antychretyczny, ani z warunkiem przepadku, ale polegający na zapisie czyli oparciu pożyczki na dobrach we właściwych aktach ziemskich z zastrzeżeniem pierwszeństwa czyli lepszości prawa potioritas czyli prioritas. Był to pierwszy przykład porządnej hypoteki opartej na jawności (publicite) i szczególności (spécialité), wymagającej wpisu w aktach właściwych dobrom a postanowionej przez konstytucję sejmową z r. 1588 (Vol. leg. II, f. 1219).

Zausznice srebrne noszone na Mazowszu w X wieku, znalezione w okolicy Płocka w garnczku z monetą z połowy X wieku. (Zbiory jeżewskie, wielkość naturalna).
Zausznica srebrna z X wieku, znaleziona wraz z owczesnemi monetami w Kretach pod Rypinem na Mazowszu.
Zausznica, zauszka, nausznica – ozdoba zawieszana u uszu, noszona przez niewiasty. Pod wyrazami Enkolpion i Naszyjnik podaliśmy rysunki ozdób srebrnych noszonych w Polsce w X w., bo wykopanych we wsi Kretkach w ziemi Dobrzyńskiej wraz z monetami Liutolfa, biskupa augsburskiego, zmarłego r. 996 i Adelajdy, matki cesarza Ottona III, zmarłej r. 997. Tu podajemy jeszcze (nieco powiększoną) zausznicę srebrną z tegoż samego wykopaliska w Kretkach i dwie zausznice ze zbiorów jeżewskich znalezione ze szczątkami wielu innych w garnczku wymulonym z piasku przez wylew Wisły w pobliżu wsi Ośnicy pod Płockiem w r. 1867. Znaleziona razem w tym garnczku moneta regensburska czyli ratysbońska Henryka I, panującego w Bawaryi od r. 948 do 955, każe wnosić, że zausznice są z epoki współczesnej a niewątpliwie noszone były na Mazowszu w X wieku, gdzie je do ziemi schowano. Inny egzemplarz zausznicy pierwszy z dwuch ostatnich różniący się jedynie cokolwiek wielkością, posiadamy znaleziony na Koszubach.

Zawieniec. Kiedy żona, panną idąc za mąż, nie miała oprawy czyli reformy posagu, prawo wyznaczało jej pewną sumę z majątku męża, lub dożywocie na pewnej części majątku, i to się nazywało pro crinili a po polsku zawieniec. Ob. Oprawa.

Zawierucha – nazwa pewnego rodzaju czapki zimowej, jak również tańca ludowego na Podlasiu.

Zawijka – nazwa ludowa szalu płóciennego białego, którym wieśniaczki lubelskie nakrywają w drodze głowę i ramiona.

Zawisza. Dwa o Zawiszy miał naród polski przysłowia. Jedno mniej upowszechnione: „Jak Zawisza podpisze, to i Pakosz takoż”, odnosiło się to do Krzysztofa Zawiszy, wojewody mińskiego i przyjaciela jego Kazimierza Pakosza, starosty rzeczyckiego, którzy słynęli w XVII w. na Litwie ze swej przyjaźni i jednomyślności. Drugie przysłowie, znane w całej Polsce: „Polegaj jak na Zawiszy”, wzięło początek od bohaterskiego Zawiszy Czarnego, którego dzielna ręka, gdy za kim walczył i dotrzymanie słowa, gdy komu przyrzekł, stały się przysłowiowe.

Zawity termin ob. Sądy.

Zawodca ob. Zaręczenie.
Zawodnik – wyścigowiec, koń biegający do mety czyli do zawodu, w zawody, t. j. szranki wyścigowe.

Zawód, od zawieść czyli zagrodzić – meta biegu wyścigowego, stąd: iść lub biegać w zawody, znaczy ścigać się. Mączyński w swoim słowniku z r. 1564 pisze: „Curriculum, zawód, t. j. miejsce, gdzie zawód puszczają”. Rej w „Zwierzyńcu” powiada: „Koniowi na zawodzie, gdy mu wolno wędzidła puszczą, a iż się wysili, tedy czasem ledwie kłusem do kresu przybieży”. Górnicki w „Dworzaninie” pisze: „Zawody końskie, wyścigania na woziech, chodzenia za pasy, turnieje, gonitwy, bitwy pojedynkiem” (t. II, str. 269). W innem miejscu powiada: „I u zawodu kto nie może być pierwszym, wiele ma przed trzecim, gdy wtórym przybieży” (t. I, str. 168).

Zażynek. Odwieczny kult rolnictwa u tych plemion lechickich, które od mieszkania wśród pól przezwane zostały polakami, musiał dać oczywiście początek prastarym obrzędom i zwyczajom rolniczym, których ślad pozostał w naszych dożynkach (ob. Enc. Starop. t. II, str. 30). Rolnicza kultura lechicka udzieliła się z nad Wisły leśnym litewsko-pruskim plemionom z nad Pregli i Niemna, u których uroczystości i obrzędy, po skończonych żniwach odbywane, bardzo długo przetrwały. Zaściełano stoły sianem czy zbożem i ustawiano na ich końcach czy rogach konwie piwa. Kapłan zabijał wybrane na ofiarę i ucztę zwierzęta domowe, odmawiał przepisane modły i wołał wielkim głosem: „Tobie, Boże Ziemienniku, ofiarujemy, któryś wszystko nam w obfitości dał i nas zdrowych zachował!” – a słowa te jego zebrany lud głośnym okrzykiem powtarzał. Tak obchód ten opisuje nam Hartknoch.

Dawny zbór kalwiński w Ostaszynie (pow. Nowogródzki) z rysunku p. Bogusława Kraszewskiego.
Zbór w mowie staropolskiej i u pisarzy dawniejszych znaczy: zebranie, zgromadzenie, gromadę ludzi, „Kościół albo zbór wiernych Chrystusowych”. Pierwszy ks. Wujek w końcu XVI w. zaczął stale używać wyrazu kościół w miejsce wyrazu zbór, który też odtąd zaczęto stosować głównie do zgromadzeń i domów modlitwy dysydentów. W Kojdanowie (gub. Mińska) na końcu zachodniej strony miasteczka stoi dawny zbór kalwiński, obwiedziony wysokim murem, warowny blankami i strzelnicami. Blanki i mur okolny rozsypują się w gruzy, wały zniżają się, fosy równają się z ziemią, co tem żywiej przenosi myśl naszą w wiek XVI, kiedy wyznanie helweckie w Litwie, pomimo potężnej opieki Kiszków, Radziwiłłów i innych możnowładców, musiało uzbrajać się, idąc na modlitwę, aby gorliwość Jezuitów i jezuickich żaków szkolnych nie domieszała złorzeczeń i obelg do ich psalmów. A że siła materjalna to ma do siebie, iż trudno jej nie nadużyć – nie dziw więc, że kalwini litewscy nieraz z odpornego przechodzili w stanowisko zaczepne, co wywoływało głośne awantury w Wilnie, w Słucku i t. d. Nie wiemy, czy coś podobnego zdarzyło się kiedy w Kojdanowie, ale pojmujemy ostrożność pastorów kalwińskich w obwarowaniu swojego kościoła, mianowicie w w. XVII, kiedy już Radziwiłłowie nieświescy powrócili do katolicyzmu, pociągnąwszy swym przykładem szlachtę okoliczną, a dziedzice Kojdanowa i obrońcy protestantyzmu Radziwiłłowie linii Birżańskiej: Krzysztof, Janusz i Bogusław, mieszkając stąd daleko, nie mogli od miejscowych gwałtów obronić swoich współwierców. Wypisawszy powyższy ustęp z „Wędrówek” Wład. Syrokomli, dołączamy tu widok dawnego zboru kalwińskiego w Ostaszynie (pow. Nowogródzki) podług rysunku zdjętego z natury i nadesłanego nam przez p. Bogusława Kraszewskiego z Kuplina.

Zbyszek, Zbyszko – forma zdrobniała imienia Zbigniew.

Zdanie u sądu. Kondemnatę (ob.) nazywano po polsku „zdaniem u sądu”. Prawo z r. 1347 stanowiło, iż zdany u Sądu „in instanti iścić się ma”, a strona trzykroć wołana, gdyby nie stanęła, aż ku ostatniej godzinie, kiedy Sąd wstawać ma, zdana być ma. W r. 1505 uchwalono, że zdania niesprawiedliwe aresztowane być w księgach mają, że zdawca niesprawiedliwy, gdy jego zdanie aresztowane będzie, 3 grzywny odłożyć powinien i zdanie z ksiąg wypisać, które jeżeli aresztowane nie będzie, tedy z ksiąg bez winy wypisane być może, a jeśli kto kogo niewinnie zda, w przezyskach tedy traci to, o co pozywał. Strony powodowe aż na końcu zdawane być mają na rokach ziemskich, grodzkich; inaksze zdanie szkodzić im nie ma. Statut Herburta powiada, że strona za niedbalstwem i złością prokuratora (swego obrońcy) zdana skarżyć się nań i sprawiedliwości, jako na słudze, tamże dochodzić może.

Zdobycz wojenna. W dziele hetmana Jana Tarnowskiego „O obronie Koronnej”, na zapytanie: „Gdyby się bitwa wygrała, jako bitunki dzielić (bitunk, z francuskiego butin – zdobycz; bitunkarz – sędzia dzielący zdobycze), znajdujemy odpowiedź: „po wygranej bitwie powinien każdy pod cnotą, pod wiarą położyć, czego w bitwie dostanie, i obierają na to bitunkarze, którzy dzielą per centurias, i żeby się równo każdemu dostała, drugie rzeczy szacują, kto więcej weźmie, aby drugim spłacił”. Za kr. Jana Kazimierza w 1662 r. sejm postanowił, że za jeńców wojennych („więźniów”) żołnierzom, którzy ich pojmali, nagroda dawaną będzie. Armata zaś większa i mniejsza (wszelka broń) do całej Rzplitej, nie do hetmanów należeć winna. (Vol. leg. IV, f. 843).

Zdrowia (toasty). Do tego, cośmy powiedzieli w tym przedmiocie pod wyrazem toasty, dodać tu jeszcze winniśmy, iż upowszechniony w XVIII i XIX wieku zwyczaj przyklękania tancerzy, pijących zdrowie damy, pochodził z wieków poprzednich i zwyczaju przyklękania w podobnej chwili przed królową. Oto np. w opisie bankietu wyprawionego w Gdańsku z okoliczności wjazdu Ludwiki Maryi do Polski znajdujemy: „Około stołu wielka liczba szlachty polskiej, synów senatorskich, do których gdy kto pił zdrowie królowej, zginali kolano, nim je spełnili. Królowa zaczęła od zdrowia króla, małżonka swego, pani Gvebriant do księcia Karola piła zdrowie francuskiego monarchy i jego matki, potem znowu królowa zdrowie prałatów i senatorów, którzy odpowiedzieli stojąc”. Widocznie tylko młodzież przyklękała.

Zduny. Pierwotne kafle piecowe były bardzo zbliżone kształtem do czworobocznych garnków, z których, układając je poziomo i wypełniając gliną, murowano ściany pieców. Oczywiście więc jedni i ci sami rzemieślnicy musieli wyrabiać pierwotnie zarówno garnki jak kafle, a stąd i nazwa zdun przetrwała wieki, służąc wspólnie do dziś dnia garncarzom, kaflarzom i mularzom pieców kaflowych, choć dzisiejsze kafle w niczem nie przypominają już garnków a mularze piecowi nie umieją robić ani garnków, ani kafli. W liczbie wsi i miasteczek Królestwa Kongresowego jest 15 dawnych nomenklatur utworzonych z wyrazu zdun a Jul. Kołaczkowski znalazł wiadomości z dawnych wieków o zdunach lub cechach zduńskich w Płocku, Stanisławowie (galicyjskim), Bielsku, Chojnicach, Czersku, Kole, Lipnicy murowanej, Łęczycy, Łosicach, Prasnyszu, Rogoźnie, Różanej, Stanisławowie mazowieckim, Brodnicy, Gdańsku Osieku, Płońsku, Radzyniu, Solcu, Nieszawie, Radomyślu i Lublinie. Myli się jednak p. Koł., sądząc, że byli to wszystko kaflarze. Kraj więcej potrzebował garnków wszelkich niż kafli. Na przedmieściu np. m. Koła nad Wartą, zwanem Zduny, od dawnych czasów było siedlisko zdunów, wyrabiających naczynia gliniane i fajansowe na kraj cały. Klonowicz w swoim „Flisie” wspomina o najlepszych zdunach w Bydgoszczy.

Zegar ob. Godzinnik (Enc. Starop. t. II, str. 197). Tu dodamy jeszcze, że podług statutów cechu zegarmistrzowskiego poznańskiego z r. 1655 towarzysz tej sztuki, chcący zostać mistrzem, jako majstersztyk musiał zrobić: zegar stołowy cały i półzegarze w sobie zamykający, bijący godziny i pokazujący kwadranse. Drugi zegar wiszący wielkości półtalara, godziny wskazujący i bijący. Do zegarmistrzów owoczesnych należała także mechanika astronomiczna. Sporo różnych wzmianek o zegarach i zegarkach z przeszłości zebrał Jul. Kołaczkowski w swem dziele o „przemyśle i sztuce w dawnej Polsce” (str. 677 – 688). Jak wiadomo, pierwsze zegarki kieszonkowe w kształcie jajek zaczęto wyrabiać w XV w. w Norymberdze i Genewie. Podług Wita Korczewskiego, piszącego w połowie XVI w., czas mierzono po domach szlacheckich w ówczesnej Polsce za pomocą klepsydry, w której przez mały otwór przesypywał się drobny piasek. O zegarkach, zwanych pektoralikami (ob. Enc. Starop. t. III, str. 334) od noszenia na piersi, wspominają pisarze polscy w XVII w. (Solski, W. Potocki), wogóle jednak noszenie przy sobie kieszonkowego zegarka przez wszystkich ludzi zamożniejszych datuje się u nas dopiero od czasów saskich. Z początku noszono je w małych kieszonkach u żupanów na prawym boku, potem w zanadrzu kontusza. Stanisław August nosił zegarek osadzony w guziku na klapce u rękawa. Podobno najdawniejsza wzmianka o zegarze w Polsce znajduje się w kancjonale po Klaryskach z r. 1418 przechowywanym w bibljotece katedralnej w Gnieźnie, gdzie jest mowa o zegarze na wieży tej katedry wskazującym 24 godzin. Warszawa miała także w XV w. zegar na wieży, a w r. 1542 zrobiono tu ugodę z Pawłem, zegarmistrzem z Przemyśla, o wystawienie nowego zegara na ratuszu Starego Miasta przy poręczeniu za Pawłem Szymona i Jana Zątkowskich, ślusarzy warszawskich. W r. 1579 mamy już w rachunkach miasta fundusz zapisany na wynagrodzenie zegarmistrza, utrzymującego zegar na ratuszu. W Krakowie zegarmistrz Tomasz miał w r. 1412 dom przy ul. Grodzkiej a we Lwowie w r. 1414 zegarmistrzem i płatnerzem był Laurenty Hellenbasen. W Nowym Sączu r. 1491 zegarmistrz nazywał się Jan Woszczek (Morawskiego: „Sądeczyzna”). Gabinet archeologiczny uniwersytetu krakowskiego posiada zegar w kształcie wieży, bronzowy, złocony z orłem zygmuntowskim i pogonią, który według tradycyi należeć miał do Zygmunta Augusta. Zegarmistrz
Zegar z wieku XVII, znajdujący się w skarbcu na Jasnej Górze, wskazujący oprócz godzin, pory roku, miesiące i tygodnie, wysoki około pół metra.
nadworny tego króla zwał się Janusz. W r. 1595 zegarmistrzem Zygmunta III był Piotr Francuz. Ks. Siarczyński wspomina, że w zbiorach puławskich był zegarek oprawny w kryształ, złożony własną ręką tego króla. Niemcewicz pisze, że Zygmunt III darował nuncjuszowi Gaetano zegar w kształcie świątyni, w której wyrobiona była ze srebra procesja, jaką papież odprawia, gdy wchodzi do kościoła św. Piotra. Gdy zegar bił, wszystkie figurki posuwały się, ojca św. niesiono w krześle, odzywały się trąby i kotły. Zegar ten robiony był w Polsce a przez Włochów szacowany na przeszło 3,000 skudów. Za panowania Władysława IV Jan Sulej, zegarmistrz warszawski, zrobił zegar na wieżę zamkową w Warszawie i ustawił go tam w r. 1622. Niemcewicz widział w kościele reformatów warszawskich sławny na cały świat zegar roboty ks. Bonawentury reformata, rodem Wielkopolanina. Na wystawie z doby Sobieskiego w Krakowie r. 1883 znajdował się zegar stołowy, bronzowy, złocony w kształcie wieży z galeryjką i kopułą, wyrobu Jakóba Gierke w Wilnie r. 1621. W Wilanowie na wieży znajduje się z czasów Sobieskiego zegar żelazny, wielki z 2-ma dzwonami, bijący kwadranse i godziny. W samym pałacu przechowują się dwa zegary lustrzane gdańskiej roboty z XVII w. W Warszawie znany był w drugiej połowie XVII w. zegarmistrz Andrys Bolek, a zegar jego roboty, znajdujący się w zbiorach p. Matjasa Bersohna, opisał tenże w „Przeglądzie bibljogr.-archeolog.” z r. 1881. Z pisma złożonego r. 1684 w gałce wieży ratuszowej w Krakowie a drukowanego w dziełku Ambr. Grabowskiego „Groby królów polskich”, dowiadujemy się, że zegar ratuszowy krakowski wykonał około r. 1680 Paweł Mieczal w Gliwicach za 2,900 złt. Ustawy dla zegarmistrzów warszawskich, ułożone w r. 1613, potwierdzone zostały przez Zygmunta III. Ł. Gołębiowski w „Opisaniu Warszawy” powiada, że w r. 1750 istniało pięciu zegarmistrzów w Warszawie, którzy jeden cech stanowili razem z ślusarzami, puszkarzami, iglarzami i płatnerzami, a dopiero w r. 1751 zawiązali oddzielny cech zegarmistrzowski. Po roku 1831 zegarmistrze polscy Gostkowski, Patek, Bandurski i Czapek, osiadłszy w Genewie, posunęli sztukę zegarmistrzostwa do najwyższej doskonałości. Bandurski jest wynalazcą nowego przyrządu w zegarkach, zwanego wychwytem. Rytownik Markowski przyozdabiał w Genewie zegarki Gostkowskiego artystycznie rytymi w złocie obrazkami.

Zelant – gorliwiec, zagorzalec, zapaleniec, żwawiec. W Monitorze z r. 1769 czytamy: „Na każdej radzie publicznej wszystkich znaleźć można gorliwych zelantów za ojczyzny dobro”.

Zelman – gra towarzyska dziecinna, dawniej powszechna, dziś ludowi jeszcze w niektórych okolicach znana. Jedna z osób zostaje „panem Zelmanem”, druga panią Zelmanową, inne ich synami, córkami, wnuczkami, bratankami i t. p. Pan Zelman puszcza się w drogę, to się znaczy biega dokoła, wołając: „Jedzie, jedzie pan Zelman! Jedzie, jedzie pan Zelman!” Kiedy biegający Zelman zawoła: „Jedzie pani Zelmanowa!” wówczas osoba, nazwana panią Zelmanową, zrywa się ze swego miejsca, przyłącza i biega razem. Po kolei Zelman przywołuje całą rodzinę, która za nim podąża, wołając: „Jedzie Zelman!” co pocieszne sprawia dla dzieci widowisko, a gra kończy się z powołaniem ostatniej osoby do podróży.

Zerzec – swat, rajek, dziewosłąb, mówca weselny. Mączyński w słowniku z r. 1564 pisze: „Zerzec, przełożony ku opatrzeniu wszech rzeczy ku godom, marszałek swadziebny, który radzi na weselu”.

Zezula – kukułka, kukawka. Zimorowicz w sielankach pisze:

„Zezula pod południe głuszy głośne gaje”.

Lud podlaski szuka w jej kukaniu wróżb ożenku, zapytując, gdy usłyszy to kukanie:

„Hej zieziula, zieziula (lub zezula), ile lat do mego wesela?”

i tu liczą kukanie.

Zielone – gra wiosenna dwuch osób, znana od czasów bardzo dawnych. Pisze o niej Ł. Gołębiowski w dziełku swojem „Gry i zabawy różnych stanów”, str. 85. Cały wiersz Wesp. Kochowskiego p. n. „Zielone” przytoczyliśmy w „Roku polskim”, str. 216.

Zielone Świątki. Ze wszystkich świąt kościelnych najuroczyściej obchodzona była w Polsce Wielkanoc, po niej Boże Narodzenie, a trzecie miejsce wśród uroczystości dorocznych zajmowało Zesłanie Ducha Świętego czyli Zielone Święta, do których przyłączono szczątki różnych prastarych lechickich zwyczajów i obrzędów wiosennych, jak np. obchodzenie granic „z królewną”, na Kujawach wybieranie „króla pasterzy”, na Podlasiu „wołowe wesele”. Na Śląsku odbywały się wyścigi konne, a pierwszy młodzian, który przybył do oznaczonej mety, okrzykiwany był „królem”, ostatni zaś Rochwistem. Zwyczaj ten przypominał legendowe wyścigi o koronę polską za doby pierwszych Piastów. Odwieczny wpływ zwyczajów rolniczych starej Lechii na uczące się rolnictwa od Lechitów plemiona prusko-litewskie, pozostawił w spadku podobieństwo wielu zwyczajów a pomiędzy nimi i święto pasterzy, zwane po litewsku od siódmej niedzieli po Wielkiejnocy: Sekmine. O zwyczaju tym pisze Narbutt w „Historyi narodu litewskiego” (t. I, str. 303), Jucewicz we „Wspomnieniach Żmujdzi”, a najszczegółowiej opisał go Mścisław Kamiński w „Tygodniku Ilustrowanym” (r. 1864, t. IX, str. 144). W temże piśmie z r. 1862 znajdujemy „Obchód Zielonych Świątek w Krakowie” (t. V, str. 225) i „Uroczystość zesłania Ducha Świętego” (t. V, str. 233). Zygm. Gloger zebrał odnośne wiadomości w swoim „Roku polskim” (str. 225).

Ziemianie. Dziejopis Jul. Bartoszewicz przypuszcza, że wyraz ziemianie oznaczał w Polsce piastowskiej wszystkich mieszkańców wiejskich, bez względu na stany. Odpowiadał mu stary łaciński termin terrigena, jako przeciwstawienie do alienigena. Terrigena jest to obywatel na ziemi narodowej zrodzony, alienigena — obcy przychodzień. W późniejszych czasach ziemianin oznaczał wyłącznie szlachcica. „Szlachta — pisze Lengnich w swojem Prawie Pospolitem — po wsiach swych i dobrach mieszkają, skąd też ziemianami, jako na ziemiach swych urodzeni, a dobra ich ziemskiemi dobrami się zowią. Toż samo powiada Skrzetuski: „Stan rycerski, t. j. szlachta w senacie nieumieszczona, nazywają się inaczej ziemianami a posłowie ich ziemskimi”. Skrzetuski objaśnia jeszcze, że nietylko dla tego zowie się szlachta ziemianami, że mieszkając po dobrach ziemskich, uprawy ziemi pilnuje, ale i stąd, „że dawniej Polska dzieliła się na ziemie”. Więc „każdej ziemi szlachtę zwano ziemianami, przydając nazwisko prowincyi, np. ziemianie krakowscy, sandomierscy i t. d. Odpowiednio do formy wyrazu „ziemianie” oznaczali również tylko szlachtę: Krakowianie, Sandomierzanie, Podlasianie, Kujawianie i t. d. Chłopi zaś czyli lud zwał się: Krakowiaki lub Krakowiacy, Sandomierzaki, Podlasiaki, Kujawiacy i t. d. Jan Kochanowski pisze:

Skoro jemu nie rzeczesz: Miłościwy panie!
To już pewna przymówka, że głupi ziemianie.

Ziemianin, ziemianka, jest to zawsze szlachcic, szlachcianka. Stare przysłowie mówi: „Co sobie ziemianin nagotuje, to mu senator zje”. To się znaczy, że i zasobny szlachcic, gdy zostanie senatorem, ma potem pustki w szkatule. A stąd i przysłowie: „Co po tytule, kiedy pustki w szkatule”. Opaliński tę samą myśl wyraził: „Co sobie Spytek nagotował, to zjadł pan krakowski”. I Jan z Czarnolesia dla tejże przyczyny nie przyjął kasztelanii połanieckiej. Toż samo przeciwstawienie znajdujemy w Postylli Grzegorza z Żarnowca: „Dziś jedna nad drugą upstrzeńszy ubiór mieć miłuje, ziemianka chce zrównać z kasztelanką, kasztelanka z wojewodzianką, wojewodzianka z królową”. To też Zbylitowski powiada:

Jam rozumiał, że to sama królowa,
Bo ziemianka tak strojnych pachołków nie chowa.

Wacław Potocki w swoim herbarzu wierszowanym mówi:

Z ziemianów się żołnierze rodzą; wojna stanie,
Z żołnierzów zaś do roli wracają ziemianie.

Jeżewski w „Ekonomii” pisze: „Mieszczanin, co sobie ziemię kupi, za ziemianina waży”. W tłómaczeniach statutu Wiślickiego Świętosława z Wojcieszyna mamy wyrażenia: „Przyjęcie statutu od ziemian”. W statucie Ziemowita III mazowieckiego: „wina, gdy ziemianin zabije kmiecia”. W oryginale łacińskim ziemianin jest miles, wyraz, który zawsze znaczył szlachcica. Kto zaś są wogóle ci ziemianie, objaśnia nam przywilej z r. 1401 unii Litwy z Koroną, pierwszy akt dobrowolny państw całych, za Władysława Jagiełły; są to: praelati, principes, barones, nobiles, terrigenae terrarum Lithuaniae et Russiae (Vol. leg. I, f. 61). W Litwie nie było jeszcze wówczas szlachty w pojęciu polskiem, więc któż są ci terrigenae? Najwyższa, najdostojniejsza reprezentacja ziemi: praelati, principes et barones. Litwa koniecznie musiała naśladować kogoś, bo sama z czasów pogaństwa nic swego nie miała. Więc najprzód podbiwszy Ruś, wzięła język słowiański ziem podbitych za język swego prawodawstwa, bo łaciny nie umiała a swego języka nie uznała za wyrobiony i narodowy. Ziemianie byli już w Polsce stanem rozwiniętym społecznie i historycznie, więc Litwa, mimo swej niezawisłości narodowej i prawodawczej, przyjęła Polskę jako wzór do naśladowania i w ciągu wieku XV i XVI, parta koniecznością postępu cywilizacyi jako siłą wyższą, bez żadnego nacisku ze strony Polski wyrobiła u siebie stan ziemiański, nie różniący się prawie niczem od polskiego. Cała zaś tajemnica tej wszechmocy wpływu polskiego polegała na tem, że nie był siłą narzucony, ale przyciągał do siebie urokiem braterstwa, swobód i wyższością kultury obyczaju.

Ziemie (terrae). Opole złożone z pewnej liczby sąsiadujących z sobą osad rolniczych stanowiło pierwotną gminę lechicką, tak samo jak u Słowian zakarpackich rodzaj małego powiatu stanowiła pierwotnie żupa. Każda okolica z pewnej liczby opol złożona miała swój gród warowny i stanowiła jakby powiat, kasztelanję, a pewna liczba takich powiatów z grodami czyli warowniami stanowiła ziemię. Najdalsza starożytność nasza — mówi Jul. Bartoszewicz — daje już świadectwo o tych ziemiach, które stanowiły ważne ogniwo w naszym organizmie narodowym. „Ziemia” oznaczała pewną przestrzeń, będącą zwykle siedliskiem całego jakiegoś plemienia i mającą zwykle niektóre przynajmniej granice wodne. Była to więc i dosłownie rzeczy biorąc ziemia pomiędzy wodami rzek. Ziemia Chełmińska np. leżała między Wisłą, Drwęcą i Ossą. Dobrzyńska rozciągała się od Drwęcy i Wisły po rzeczkę Skrwę. Wiska oblana była z trzech stron Narwią, Biebrzą i Łykiem. Oczywiście w kraju, jak nasz, lądowym żadna ziemia nie mogła być otoczona wodą dokoła. Polanie wśród Lechitów stanowili ziemię polską, jak Ślązanie Śląską, Kujawianie Kujawską, Pomorzanie Pomorską, Mazowszanie Mazowiecką, Łęczycanie Łęczycką i t. d. Te wszystkie plemiona stanowiły jeden naród, jedną wielką narodowość podzieloną tylko na rodziny większe i mniejsze krwią ściślej jeszcze w tych małych odrębnościach z sobą połączone. Ziem tych czyli plemion ukształciło się historycznie 11 — 12. Stąd to owe podania o 12-tu wojewodach rządzących starą Lechją, boć w każdej ziemi musiał być jakiś jej wódz naczelny czyli wojewoda. Po dwakroć podania nasze dziejowe o takim rządzie zbiorowym 12-tu wojewodów wspominają. Gallus opowiada o Bolesławie Chrobrym, że miał 12-tu radców, „habebat rex amicos duodecim conisiliarios, z którymi poufale rozbierał tajemnice królestwa i władzy”. A więc tych radców królewskich było wszystkich razem tylu, ilu niegdyś wojewodów. Trzeci to raz spotykamy w naszych dziejach wspomnienie o dwunastu. Jest w Gallu rozdział o tem, jak Bolesław po ziemiach odbywał podróże bez ciężaru dla ubogich. Te ziemie użyte są zapewne w znaczeniu owych 12-tu części politycznych państwa bolesławowego. Państwo Piastów nie ma długo stałej stolicy, bo monarchowie przesiadują w różnych ziemiach. Chrobry przyjmuje cesarza Ottona w Gnieźnie, Kazimierz Odnowiciel najczęściej przesiaduje w Krakowie, Władysław Herman i Bolesław Krzywousty w Płocku. Władysław Łokietek pisze się: Rex Poloniae, nec non terrarum Cracoviae, Sandomiriae, Lanciciae, Cujaviae, Siradiaeque dux. Mamy więc 5 ziem: Krakowską, Sandomierską, Łęczycką, Kujawską i Sieradzką. W późniejszych tytułach królów polskich przybywa ziemia Pomorska i Ruska. Ósma ziemia najważniejsza jest właściwa, prawdziwa Polska, ojczyzna Piastów, dzielnica Mieczysława Starego, nazwana Wielkopolską. Te 8 ziem składa Regnum Poloniae, Królestwo Polskie, poza którem są jeszcze udzielne księstwa Piastów: Śląskie i Mazowieckie. Śląsk ustąpiony był wprawdzie za Kazimierza Wielkiego Czechom, ale ciążył mimo to do Polski, jako jej część od wieków integralna. Książęta piastowscy na Śląsku zdradzili narodowość, zniemczywszy, się do poniemczonych Czechów skłaniali się, lecz ziemia była od czasów przedhistorycznych rdzennie polską i od kilku wieków piastowską. Była to więc ziemia dziewiąta dawnej Polski a dziesiątą było Mazowsze. Instytucja ziem ukazuje się z czasem i po księstwach: w r. 1348 Władysław jest księciem ziemi Łęczyckiej i Dobrzyńskiej. W r. 1353 Ziemowit, książę czerski, włada na Mazowszu ziemią Rawską i Gostyńską. Za Jagiełły ks. Władysław Opolski był władcą ziemi Dobrzyńskiej i Wieluńskiej czyli Rudzkiej. Później województwo Mazowieckie dzieliło się na 10 ziem: Warszawską, Czerską, Zakroczymską, Ciechanowską, Nurską, Liwską, Różańską, Łomżyńską, Wiską i Wyszogrodzką. Do województwa Sandomierskiego należała ziemia Stężycka, do Lubelskiego Łukowska, do Płockiego Zawkrzeńska (za rz. Wkrą). W woj. Rawskiem było 3 ziemie: Rawska, Sochaczewska i Gostyńska. Od doby piastowskiej wszędzie spotykamy urzędników ziemskich, sądy ziemskie, prawa ziemskie i t. d. Kronikarze nasi z doby piastowskiej nazywają urzędników zawiadujących ziemiami: Consiliarii, Comites, Comites sacri palatii, Praefecti.

Ziemne schowania czyli soły, śpiżarnie. Gwagnin powiada, że Białorusini zsypują nieraz zboże wymłócone do jam umyślnie na to wykopanych w lesie i powykładanych słomą (lub korą brzozową), żeby się nie psuło. W takichże jamach chowali też połcie słoniny, ser, masło i co najlepsze szaty, zwłaszcza podczas wojny, chroniąc się przed nieprzyjacielem. Musiał to być zwyczaj powszechny u wielu plemion dawnej Polski, bo piszący to słyszał od starych wieśniaków na Mazowszu taką samą tradycję, że niegdyś nietylko dla zabezpieczenia przed rabunkiem w czasie wojny i pożogą ale z odwiecznego zwyczaju chowano owies wymłócony i różne zapasy do piaszczystych wądołów, jak dotąd chowają warzywo na zimę. Nawet stara polska nazwa śpiżarni i śpichlerza: ł, soł, musiała powstać od jamy, czyli dołu nasypanego czyli nasutego zbożem.

Ziemskie dobra, bona terrestria, inaczej zwane dziedziczne lub szlacheckie, były nieograniczoną własnością szlachty z przywilejami stanowi temu służącymi i podlegały juryzdykcyi sądów ziemskich, czyli, jak się konstytucja sejmowa z r. 1631 wyraża (Vol. leg. III f. 666): „posiadane przez osoby, które żadnych w personach swoich preeminencyi nie zaciągając, juri terrestri mere podlegają, et per omnia gaudent aequalitate, paritate juris et paenae do obrony krają obowiązane, ale wolne od stanowisk żołnierskich”.

Ziemstwo. W dawnej Polsce — powiada Jul. Bartoszewicz — ziemstwo oznaczało w jednym wyrazie całą hierarchję dostojników i urzędników po województwach i powiatach, zacząwszy od podkomorzego aż do wicerejentów i komorników. Ziemstwo oznaczało więc wszystkich dostojników, tylko nie senatorskiego stanu. Kiedyś, za czasów piastowskich, gdy tworzyły się te urzędy po dworach książąt udzielnych, miały one swoje znaczenie w praktyce i oznaczony zakres czynności. Książęta dla samego rządu potrzebowali pomocników i wyręczycieli a w miarę jak rozwijała się praca społeczna, rozmaitych urzędników coraz więcej przybywało. Musiał być w księstwie przynajmniej jeden wojewoda, po grodach siedzieli kasztelanowie czyli grododzierżcy, do pisania przywilejów i nadań trzymał książę pisarza lub kilku ich nawet, potężniejsi książęta mieli kanclerzy i podkanclerzych, dla skarbnictwa potrzebował książę skarbnika thesaurarium, dla pomocy w sądzeniu trzymał sędziego dworu, judicem curiae. Ci wszyscy urzędnicy byli na dworze, więc dworscy, nadworni, curiae. Ale byli też inni urzędnicy na dworze książęcym, bez takich powinności czynnych, nie jako organa władzy, ale potrzebni księciu, żeby przez nich majestat panującego wyglądał poważniej, okazalej. Żaden książę nie mógł się obejść bez takich urzędników majestatowych. Pojawili się więc na dworach Piastów, na wzór dworów zagranicznych: miecznikowie, cześnicy, stolnicy, koniuszowie, łowczowie, marszałkowie i cały szereg ich zastępców: podstolowie, podczaszowie i t. d. Po złączeniu się księstw z Polską, z Koroną, która się znów podnosi z Przemysławem, Łokietkiem, Kazimierzem Wielkim, nie ustają stare urzędy po księstwach. Każda dzielnica, choćby najdrobniejsza, chce zachować pamięć o sobie i swojej autonomii a monarchowie polscy nic nie mają przeciw temu, owszem sprzyjają tej tradycyi. Tak Władysław Łokietek miał aż 3 małe księstwa kujawskie pod swoim rządem i w każdem zachowywał oddzielną hierarchję swoich urzędników, łącząc je tylko jakby unją osobistą. Centralizacyi nie przeprowadzano nawet na małą skalę, bo sprzeciwiały się jej stare lechicko-słowiańskie tradycje. Tylko kanclerze i marszałkowie nie mogli się utrzymać w państwie Kazim. W. dla każdej dzielnicy osobni, bo natura tych urzędów wymagała dla każdego jednej osoby i 1 zastępcy. Za to inni urzędnicy dawnych księstw i ziem utrzymali się wszędzie jako sędziowie, pisarze, notarjusze, podkomorzowie ziemscy. Dla reprezentacyi ziem utrzymał się i chorąży, który dawniej nosił chorągiew księstwa a potem ziemską lub wojewódzką. Na pogrzebie Kazimierza Wielkiego występuje 12 chorągwi od 11-u ziem a 12-ta koronna. Cześnicy, podczaszowie, stolnicy, podstolowie, miecznikowie, wojscy i t. d. pozostali po ziemiach aż do końca Rzplitej, jako żywa dawnych czasów pamiątka. Wprowadzono potem dla potrzeby drugi komplet sędziów w województwie i innych urzędników do ziemstwa, wojewoda miał podwojewodzego, podkomorzy miał komorników, regent wice-regenta. Gdy ziemia jaka podzieliła się na powiaty, to zapragnęły mieć własne ziemstwa. Tak było np. z ziemią Wiską na Mazowszu, która była niegdyś dzielnicą książęcą, miała więc najprzód hierarchję książęcą, ta stała się potem ziemską, a gdy ziemia podzieliła się na 3 drobne powiaty, pozostał tylko jeden wspólny dla nich podkomorzy wiski, a zresztą każdy powiat wyrobił sobie oddzielne ziemstwo, tak że nawet na niektóre urzędy brakło niekiedy piśmiennej szlachty. Litwa miała jednak najliczniejszą hierarchję urzędniczą, bo naśladując w XV w. nowe urzędy Korony, zatrzymała z prawami historycznemi dawne. Tak więc Wołyń żyćby nie mógł bez kniaziów, nawet w unii lubelskiej warując, aby Rzplita nie odbierała im tytułów. Pozostają ciwunowie (najliczniejsi na Żmudzi), klucznicy, horodniczowie i marszałkowie powiatowi. Oprócz tego były w Litwie inne urzędy, które potworzono w XVI w., jako to: okolniczych, leśniczych, oboźnych, strażników, mostowniczych i budowniczych powiatowych, jakich w ziemstwach Korony niema śladu. Byli też koniuszowie i krajczowie. Ziemstwa litewskie, jakby chcąc sobie to wynagrodzić, że powstały tak późno, bo dopiero z unją lubelską w r. 1569, stają się za to odrazu nierównie liczniejsze od koronnych i w obieraniu swoich dygnitarzy wojewódz. mają szersze przywileje niż miała szlachta w Koronie, bo np. niektórych wojewodów nie mają nominowanych przez króla, tak jak byli wszyscy koronni, ale wybieranych przez szlachtę.

Ziewanna, Ziewonja (czeskie Žewĕna – Ceres). W Kromerze czytamy: „Chwalili Słowacy Djanę, nazywając ją Ziewonją”. Stryjkowski mówi: „Djanę, boginię łowów, zwali Sarmatowie językiem swym Ziewonją albo Dziewanną”. – „Chryste, tyś Mieszka śleporodzonego oświecił, Polskęś przywiódł do chrztu swego. Tobie ustąpił Grom, Ladon, Marzanna, Pogwizd, Ziewanna”.

Zima. O zimach w Polsce wczesnych i srogich, ciepłych lub bardzo śnieżnych zebrał historyczne wiadomości Rzączyński w swojej historyi naturalnej a powtórzył je Jęd. Moraczewski w „Starożytnościach polskich” (t. II, str. 764). Z. Gloger w VIII tomie „Pamiętnika Fizjograficznego” (Warszawa, r. 1888) podał „Wyciągi z dziejów polskich Długosza, dotyczące fizjografii dawnej Polski”. Sroga zima w r. 1364 zmroziła wiele drzew owocowych w sadach polskich. W roku 1499 ogromne śniegi w końcu listopada tak zasypały kilkadziesiąt tysięcy Turków pustoszących okolice Halicza i Sambora, że ruszyć się z miejsca nie mogli, a zdychającym z głodu i dobijanym koniom rozpruwali wnętrzności dla ogrzania w nich swoich członków skostniałych. W r. 1552 nie było wcale zimy i d. 26 stycznia zaczęto koło Gdańska orać pola. W r. 1702 w lutym zaczęły kiełkować z ziemi wiosenne kwiaty.

Zimownik. W organizacyi wojska zaporoskiego zimownikami zwano folwarki, budynki, chaty stepowe, w których Kozacy, nie wracając do kureni, przez zimę mieszkali, latem zaś uprawiali ziemię, kosili łąki, paśli stada i łowili ryby w rzeczkach do tego lub owego zimownika należących. Wszystkich zimowników w roku 1755 miało być 431. Siczą zwała się stolica kozactwa niżowego, złożona z kilkudziesięciu kureni czyli wielkich kurnych (dymnych) chat w rodzaju ogromnych szop, koszar (mieszczących w sobie po kilkuset Kozaków), w których dokoła ścian były stoły i ławy a na środku gorzały ognie z dymem wychodzącym dziurami w dachu. Koszem zwano namiot wojłokowy, przewożony na dwuch kółkach, a stąd i cały obóz, złożony z kilkuset lub kilku tysięcy takich namiotów, nazywano także koszem.

Zlewek — nazwa polska cessyi czyli transfuzyi, t. j. sprzedaży swego prawa, akcyi, skargi czyli przelania na rzecz osoby drugiej, co winno być zeznane przed aktami w formie, która się znajduje u Herburta w języku łacińskim. Nie można było tylko cedować rzeczy spornych, wątpliwych, niepewnych. Pani dożywotnia nie mogła cedować dożywocia, ale proces mógł być cedowany, jeżeli polegał na pewnym dowodzie, zapisie.

Złodziej. Statut Kazimierza Wielkiego orzeka, iż złodziej, który w nocy zboża kradnie, ma być pojmany, a gdyby był zabity, przepada. Jeśli zaś konia ukradnie, a kmiecie nie chcą gonić, sami go zapłacić będą musieli. Gdy śpiącemu co ukradnie, za przysięgą aktora karany być ma. O złodziejstwo trzykroć w sądzie przekonany, choćby szkodę wrócił, przecię infamii podlega i żadnego dostojeństwa mieć nie może. O kradzież oskarżony ale nie przekonany, jeśli mu się świadkami wywieść każą a w świadectwie jedenby „mu ustał”, stronie zadosyć uczyniwszy, infamii nie podlega. Człowiek dobrej sławy, o złodziejstwo posądzony, przysięgą odwieść się (uniewinnić) może. W r. 1443 postanowiono, iż złodzieje i łupieżcy oczyszczać się muszą tak wielką liczbą świadków, jakby szlachectwa swego dowieść musieli. Złodziejów zaś, którzy na pierwszym, wtórym i trzecim roku nie chcą stanąć, dobra do skarbu królewskiego mają być brane. W r. 1505 uchwalono, iż słudzy gonić muszą złodzieja za rozkazaniem pańskiem, inaczej bezecni się stają. Szlachcic, o złodziejstwo trzykroć w regestr wpisany, jako infamis imany być może. W r. 1588 uchwalono, iż złodzieja sługę rękodajnego choćby szlachcica wolno panu pojmać i uwięzić. (Rękodajnymi nazywano pokojowców, którzy mogli podawać rękę panu, gdy siadał na wóz lub miejscu niebezpiecznem).

Złota wolność. Pod wyrazem tym notujemy najprzód, że jest herb polski pod powyższą nazwą, o którym powiada heraldyk Jul. Błeszczyński, że przedstawia „na tarczy dwa węże splecione z sobą w kształcie ósemki: pomiędzy nimi krzyż. Niemasz w tym herbie ani hełmu ani nad nim ozdób żadnych”. O przysłowiowej w dziejach polskich „złotej wolności” powiada Jul. Bartoszewicz, że miała ona tylko w dobie jagiellońskiej świetną kartę, ale później liberum veto wyrodziło z niej swawolę i rozpustę polityczną (coś nakształ dzisiejszego parlamentaryzmu zachodniej Europy), a w rzeczywistości stała się ona niewolą, wśród której kilkunastu czy kilkudziesięciu oligarchów przewodziło w Rzplitej, a szlachcie było tylko wolno „nie pozwalać”. Nie mając tu miejsca na rozprawę historyczną w tym przedmiocie, ograniczymy się jedynie do przeszłej doby piastowskiej i jagiellońskiej. Z pierwszej przytoczymy głos Niemca do Niemca o Polakach w XIV w. wyrzeczony, z drugiej wyjątek z pism Stanisława Orzechowskiego z XVI w. Kanclerz cesarza niemieckiego tak pisze do Wielkiego mistrza Krzyżaków za czasów Kazimierza Wielkiego: „Polacy gardzą powagą cesarską i nie chcą mieć cesarza (niemieckiego) swoim rozjemcą. Należą oni do tych barbarzyńskich narodów, które nie uznają majestatu cesarzów ani prawa rzymskiego. Poseł króla Kazimierza unieważnia wszystko, cokolwiek błogiej pamięci cesarz Fryderyk i inni wyświadczyli Zakonowi naszemu. Czemże wasz cesarz? — prawi ten nędznik. Nam — sąsiad, a królowi naszemu rówień. Gdyśmy przed nim wykładali prawo monarchiczne o pełności władzy cesarskiej (rzymskiej), przypominając mu związki z cesarstwem i wyświadczone Polsce dobrodziejstwa przebłogiej pamięci cesarza Ottona, odparł zuchwale: Gdzież Rzym! W czyich jest ręku? Wasz cesarz niższym jest od papieża. Składa przed nim przysięgę. Nasz król ma od Boga swoją koronę i miecz swój, a własne prawa i obyczaj przodków przenosi nad wszelkie prawa cesarskie. Przebóg! — kończy ówczesny kanclerz niemiecki — cóż dla nich świętem!” (Czacki, Dzieła t. III, str. 112). Orzechowski za czasów Zygmunta Augusta w dziełku swojem „Kwinkunx” tak pisze: „Polak zawsze wesołym w królestwie swem jest! Śpiewa, tańcuje swobodnie, nie mając na sobie niewolnego obowiązku żadnego, nie będąc nic królowi, panu swemu zwierzchnemu, innego winien, jeno to: tytuł na pozwie, dwa grosze z łanu i pospolite ruszenie. Czwartego nie ma Polak nic, coby jemu w królestwie myśl dobrą kaziło”.

Złotnictwo. Do dziejów złotnictwa w Polsce i o wyrobach złotych, znajdujących się w naszym kraju, mamy sporo wiadomości w wydanem przez Al. Przezdzieckiego i E. Rastawieckiego w Warszawie pomnikowem dziele: „Wzory sztuki średniowiecznej w dawnej Polsce”. Nie mniejszą zasługę położyli na tem polu Marjan Sokołowski, Leonard Lepszy, Władysław Łoziński i kilku badaczów innych bądź w pracach wydanych oddzielnie, bądź w niezmiernie cennem dla badań podobnych wydawnictwie Akademii Um. p. t. „Sprawozdania Komisyi do badania historyi sztuki w Polsce”, którego od r. 1877 do 1903 wyszło już wielkich tomów 7. Sporo notatek o złotnictwie podał także Jul. Kołaczkowski w „Wiadomościach z przemysłu i sztuki w dawnej Polsce” str. 688 – 720. O cennych pracach Wł. Łozińskiego tak pisze Al. Rembowski (w Tygodniku Illustr. z r. 1890): „Nikomu prawdopodobnie nie jest tajemnicą, że nie posiadamy dotychczas historyi miast naszych. Nietylko historja prawa municypalnego jest dotychczas zaniedbaną i monografje Roepella oraz Budanowa, stanowią zaledwie początek badań; ale to samo da się powiedzieć i o ekonomiczno-społecznym rozwoju miast, o którym dotąd słabe posiadamy wyobrażenie. Wprawdzie dzieła Surowieckiego, Mecherzyńskiego, Mędrzeckiego, Sobieszczańskiego, oraz staranny opis Starożytnej Polski Balińskiego, rozproszyły dość ciemnoty otaczającej życie ubiegłe naszych miast, jednak chwila, w której posiadać będziemy historję miast polskich i mieszczaństwa, jest jeszcze nie tak blizką, a poprzedzić ją musi wydawnictwo wielu monografii przygotowawczych. Właśnie wystąpił z pierwszym tomem pracy p. t. „Lwów starożytny” pisarz ceniony w naszej literaturze, p. Władysław Łoziński. Autor studjom swym, opartym na archiwach lwowskich, nadał skromny tytuł: „Kartek z historyi sztuki i obyczajów”, a pierwszy tom poświęcił złotnictwu lwowskiemu w dawnych wiekach, t. j. w epoce od 1384 — 1640 r. Mimo to wszystko, znajdujemy w jego książce tyle cennych szczegółów, odnoszących się do ekonomicznego rozwoju nietylko samego Lwowa, że zwrócenie uwagi na powyższe studjum i przytoczenie z niego kilku faktów wydaje mi się zupełnie na miejscu. P. Łoziński rozpoczyna swą książkę od niebardzo pocieszającego wyznania: że po rękodziełach naszych artystycznych w przeszłości bardzo mało pozostało zabytków, a z niedostatkiem zabytków łączy się dotychczas także wielki niedostatek pewnych, ze źródeł autentycznych zaczerpniętych wiadomości. Jednakże gdy wyzyskamy nietykane dotąd źródła, gdy poszukiwania archiwalne dostarczą autentycznego materjału, nie doszukamy się wprawdzie Cellinich, Caradossów i Jamnitzerów, lecz znajdziemy za to bardzo liczne i przekonywające dowody, że złotnictwo było może najbardziej rozwiniętą gałęzią przemysłu artystycznego, że w Krakowie, we Lwowie, Lublinie wychodziły z warsztatów złotniczych roboty, które stopniem technicznej doskonałości i artystycznem poczuciem formy dobiegały tej granicy, u której rzemiosło spływa się ze sztuką. Złotnictwo ze wszystkich rękodzieł najbardziej pokrewne sztuce, owszem niekiedy nawet urastające w sztukę, samym faktem istnienia i rozwoju swego świadczy o cywilizacyi społeczeństwa, a w historyi jego smaku niezawodnie znaczną odegrywa rolę. Że zaś dotąd mało znamy zabytków naszej rodzimej sztuki złotniczej, nie jest jeszcze dowodem, że ich nie przechowało się więcej, i że ich się nie znajduje po naszych kościołach, domach i zbiorach. Odnaleźć zaś takie skryte zabytki wtedy tylko będzie rzeczą ułatwioną, jeśli poznamy historję tej sztuki i stwierdzimy dokumentami jej rozwój i stopień doskonałości, bo wtedy dopiero nabędziemy pewności, że trzeba szukać i warto szukać, lecz nadto wiedzieć będziemy, jak szukać należy. O krakowskiem złotnictwie, jak twierdzi p. Łoziński, wiemy stosunkowo wiele, choć nie wiemy wszystkiego, coby wiedzieć należało — o lwowskiem z literatury niczego się dowiedzieć nie można. Nie mógł się zapewne Lwów równać Krakowowi, stolicy królewskiej, macierzy oświaty, w której nietylko zestrzelały się promienie cywilizacyi rodzimej, ale do której dobiegały także blaski genjuszu europejskiego. Jednakże i we Lwowie krystalizowało się również narodowe życie, może nie tyle jednolite i harmonijne, ale tem ciekawsze, że cywilizacyjna misja Lwowa była może trudniejsza a niezawodnie zwycięska. Wielkiej sztuki miejscowej Lwów nie miał, tak jak jej nie miał i Kraków, którego najwspanialsze świątynie powstały i ozdobiły się w arcydzieła pod dłonią mistrzów cudzoziemskich. Jednakże tam nawet, gdzie wielka sztuka nie miała nic, albo tylko bardzo mało, z piętna, jakie wyciskać zwykł na niej genjusz rodzimy, tam nawet wyrobił się w złotnictwie jeszcze pewien styl miejscowy, styl rodzajowy własny, nie wolny zapewne od obcych form i motywów, ale tak po swojemu rozumianych, tak po swojemu użytych i tłómaczonych, że stały się prawie oryginalnymi. Dwa nieodzowne warunki rozwoju złotnictwa, dobrobyt i zamiłowanie zbytku, znajdujemy we Lwowie już od najdawniejszych czasów. Patrycjusze miasta, które posiadając jus emporii, było pierwszorzędną w Europie stacją handlową między Wschodem a Zachodem, lubowali się w zbytkownych strojach i sprzętach. Sprzyjało również rozwojowi złotnictwa głębokie uczucie religijne mieszczan, ofiarujących niekiedy bardzo kosztowne sprzęty ze złota i srebra do świątyń lwowskich; sprzyjały obyczaje domowe i towarzyskie. Był np. zwyczaj we Lwowie, że każda panna młoda składała wieniec swój ślubny na ołtarzu, przed którym łączył ją z oblubieńcem św. sakrament, a każdy wieniec spleciony był na tak zwanym łubku srebrnym, który w tym celu bywał misternie wykonany i ozdobiony. Niema też prawie testamentu, niema inwentarza spisanego po śmierci, w którymby nie znajdowało się srebro pstrozłociste i białe, i to niekiedy w ilości, która dziwnie odbija od skromności innych wyliczonych sprzętów domowych. Zapas klejnotów, sreber stołowych i zbytkowych przybiera niekiedy zdumiewające prawdziwie rozmiary. Inwentarze pośmiertne robią wrażenie konsygnacyi kramów złotniczych. Ale samo mieszczaństwo lwowskie, jakkolwiek zamożne i skłonne do zbytku, nie dawałoby dostatecznego pola miejscowemu złotnictwu. Pole to było daleko obszerniejsze; obejmowało całą szlachtę najrozleglejszej okolicy, szlachtę wielce bogatą i w wielkopańskiej świetności bardzo rozmiłowaną. Złotnicy lwowscy wytrzymywali długo konkurencję ze złotnikami krakowskimi i gdańskimi na głośnym jarmarku ś-tej Agnieszki we Lwowie, a towar ich panował na słynnych jarmarkach w Jarosławiu i Łucku. Nie koniec wszakże na tem; pole zbytu sięgało dalej. Mamy wyraźne wskazówki, że złotnicy lwowscy wyprawiali się aż do Moskwy z towarem swoim. Były to zapewne wyjątkowe przedsięwzięcia. Natomiast Multany i Wołoszczyzna stały im ciągle otworem, i tu lwowskie wyroby złotnicze zyskiwały wielce zyskowne pole odbytu. Dla hospodarów i bojarów wołoskich Lwów był tem, czem dzisiaj dla szlachty tych krajów jest Paryż. Tak pomyślne warunki musiały wpływać na wzrost i rozwój sztuki złotniczej lwowskiej. W r. 1595 było we Lwowie 30-u złotników, samych mistrzów, co na ówczesną ludność tego miasta jest bardzo wysoką cyfrą. Z tem wszystkiem, z zabytków starożytnego złotnictwa lwowskiego znamy tyle, co nic prawie — a przecież nie możemy się wstrzymać, aby nie powiedzieć, że wyobrażamy je sobie wcale oryginalnem, w każdym razie nieco innem od krakowskiego a już całkiem innem od współczesnego niemieckiego, jakkolwiek osiadali we Lwowie złotnicy niemieccy z Augsburga, Drezna, Norymbergi i t. d. Niepodobna, aby tak oryginalne stosunki miejscowe, daleko oryginalniejsze może, niż gdziekolwiek indziej w kraju, nie wycisnęły na niem pewnego odrębnego piętna. Śmielej już możemy mówić o stopniu technicznej doskonałości złotników lwowskich i o ich zdolności wykonania robót znacznych. Z warsztatów ich wychodziła zarówno tak zwana grosseria, jak i minuteria. W inwentarzach kramów złotniczych spotykamy wzmianki o przedmiotach ze złota szmelcowanych; jest to wskazówka, że znano technikę szmelcowania, czyli emaljowania (smalto). Dalej, rznięto kamienie, jak np. złotnik Konarzewski, oprawiano brylanty, a inne drogie kamienie sypano i kameryzowano, odlewano figurki okrągło, inkrustowano srebrem i złotem stal i żelazo, uprawiano t. zw. technikę filigranową, montowano w srebro i złoto jaja strusie, orzechy kokosowe, czyli, jak je podówczas zwano, indyjskie, oraz majoliki, a tak zwana sztuka trybowania i cyzelowania t. j. wykuwania dłutkami czyli t. zw. puszczynami ornamentów, albo całych płaskorzeźb figuralnych, jedno z największych zadań złotnika artysty, musiała kwitnąć we Lwowie, skoro z dalekich stron nawet udają się tu z zamówieniami na tego rodzaju roboty. Rodzaj i przeznaczenie przedmiotów wyrabianych we lwowskich warsztatach świadczy również pochlebnie o rozwoju złotnictwa. Spotykamy wszystko, co tylko wyjść może z pod dłoni doskonałego złotnika. Kosztowne sprzęty kościelne, jak tryptyki, monstrancje, kielichy, trybularze, naczynia użytkowe; dekoracyjne, jak wazy, roztruchany, puhary, kusze, łyżki; broń i przyrządy zbytkowe, złociste i sadzone kamieniami, jak szable, buławy, rzędy; biżuterje i klejnoty w całej ówczesnej, bogatej swej rozmaitości, począwszy od wielkich łańcuchów, pasów męskich, pasków, czyli t. zw. obręczy kobiecych, djademów czyli koron, noszeń, kanaków, maneli, aż do najdrobniejszych sprzączek, guzików itp., — wszystko to wyrabiano we Lwowie, liczba złotników lwowskich wystarczała niewątpliwie już w XV w. do ustanowienia samoistnego cechu; dopiero jednak w roku 1595 przychodzi do rozłączenia się z konwisarzami. Już zaś około 1630 roku złotnictwo lwowskie upadać zaczyna. Coraz to częściej napotyka się ślady znacznego a zwycięskiego nawozu obcych wyrobów złotniczych do Lwowa, na jarmarki w Łucku, Jarosławiu, do ziem ruskich i do Multan. Złotnicy lwowscy przestają już liczyć na własną dzielność i doskonałość, szukają ratunku w protekcyi praw wyjątkowych, uciekają się wśród żalów i lamentów pod jus emporii. Szlachta możniejsza zaczyna pierwsza sprowadzać wyroby złotnicze z Niemiec, głównie z Augsburga i Norymbergi. Za przykładem szlachty zaczyna iść także bogate mieszczaństwo. Srebra augsburskie, dawniej niemal nigdy nie wymieniane, zaczynają około 1630 r. pojawiać się w inwentarzach mieszczańskich”. Z wyrobów złotych, wykopanych w naszym kraju, posiadamy w zbiorach jeżewskich 5 filigranowej roboty gwiazd, które niewątpliwie służyły do ozdoby stroju niewieściego w XVI lub XVII w., ukryte zaś były w ziemi podczas „potopu szwedzkiego”, jak tego dowodem są razem znalezione liczne monety polskie, ale tylko z lat poprzedzających wojnę szwedzką za Jana Kazimierza.
Gwiazda złota filigranowa, jakiemi naszywano stroje niewieście.
W archiwum naszem rodzinnem w Jeżewie posiadamy dokument pergaminowy, mający ścisły związek ze złotnictwem polskiem i dlatego podajemy tu podobiznę jego głównej części z początkiem i pieczęcią. Jest to dekret czyli dyplom wydany w roku 1478 przez Jana Rzeszowskiego, biskupa krakowskiego, Jakóba z Dębna, kasztelana i starostę generalnego krakowskiego, Zejfreth’a, burmistrza krakowskiego, oraz Karniowskiego i Jana Theschnara, rajców krakowsk., Janowi Glogerowi, synowi Mikołaja Glogera, aurifabra czyli złotnika (jubilera po dzisiejszemu) krakowskiego, uznający Jana, jako człowieka dobrej sławy i chwalebnego a uczciwego postępowania, godnym dopuszczenia go i przyjęcia do wspólnoty stowarzyszenia i obcowania z mistrzami sztuki złotniczej. U dokumentu wisi na rzemyku pergaminowym w grzybku żywicznym wyciśnięta na czerwonym wosku pieczęć biskupa krakowskiego siedzącego na tronie, artystycznie wyrznięta zapewne również przez jakiegoś mistrza sztuki złotniczej w Krakowie. (Ob. str. 505).

Złotogłów (altembas) – tkanina złotolita, lama, dyma lub materja jedwabna przetykana złotem. Rej pisze w „Zwierzyńcu”: „Niech pan za oponami siedzi, jako chce, nie będzieli cnotą zafarbowany, jest jako muł złotohławem zakryty, a gdy z niego zdejmą złotohław, alić uszy, ogon, głowa, wszystko po djable”. Rej dlatego pisze z ruska „złotohław”, że tkaninę taką musieli dostarczać do Polski ze Wschodu kupcy kijowscy. Petrycy przestrzega, że „kto z przodku chodzi w złotogłowie, na ostatku musi chodzić w siermiędze”. W kilku pieśniach ludu polskiego dotąd wymieniany jest „złotogłów”. Bogaci używali złotogłowu na suknie uroczyste dla kobiet i mężczyzn, pokrycia drogich futer, żupany odświętne, pasy i czapraki.

Dekret dany w r. 1478 przez Jana Rzeszowskiego, biskupa krak. i Jakóba z Dębna, kasztelana krakowsk., Janowi Glogerowi, aurifabrowi (jubilerowi) krakowskiemu, na mistrzostwo w sztuce złotniczej.
Złotolej, po łacinie aurifaber — złotnik, złotarz, mistrz złotniczy, po dzisiejszemu jubiler.

Złotolity – ze złota ulany, złoty, ze złotogłowu. W. Potocki mówi w Argenidzie:

„Każe robić nad morzem namiot złotolity”.

Złoty, florenus, oznaczał pierwotnie monetę złotą. Złoty węgierski (dukat) zwał się florenus hungaricalis. Za Kazimierza Wielkiego wartość dukata czyli złotego równała się 14-tu szerokim groszom srebrnym. Odtąd wszakże wartość grosza ciągle spadała, tak że gdy grosz stał się w XVIII w. za Augusta III monetą miedzianą, dukat miał wartość takich groszy 600. Przejście to wykazują w różnych miejscach Vol. leg. I tak: za Jana Olbrachta liczono na dukat groszy, oczywiście srebrnych, 30, czyli pół kopy (Vol. leg. I, f. 266). Za Aleksandra groszy 32 (Vol. leg. I, f. 306). Za Zygmunta III w roku 1598 groszy 58 (Vol. leg. II, f. 1453), w r. 1611 groszy 70, a w r. 1620 groszy 120, czyli złotych srebrnych 4. Za Jana Kazimierza w r. 1650 liczono na dukat srebrem złotych 6. Za Jana III w r. 1679 srebrem złotych 12 a za Augusta II Sasa złotych 18. Gdy za Jana Kazimierza nastały 30-to groszówki czyli złotówki srebrne, dukaty bite ze złota zaczęto nazywać stale dla odróżnienia od tychże: czerwonymi złotymi.

Znaczek. Nazwa dzidy z małą kitajkową chorągiewką, używanej przez chorągwie lekkie jazdy polskiej. B. Gemb.

Znak — to samo co oddział wojska, chorągiew. Znaki rozróżniano poważne i lekkie. Do pierwszych zaliczano chorągwie husarskie i pancerne, do drugich wszystkie nie uzbrojone pancerzami, tylko szablą, pistoletami i dzidą z małą kitajkową chorągiewką. (Ob. Znaczek). Składała się ta jazda, tak jak husarska i pancerna, z „towarzyszów” i „pocztowych”. Ubiór towarzysza był: kontusz, żupan, pas, szarawary, na głowie czapka z barankiem siwym albo czarnym. Broń pocztowego: karabin, pistolety i szabla, a ubiór: katanka krótka do kolan, żupan, pas, szarawary, na głowie czapka z baranem czarnym, dwa razy tak wysokim jak u towarzysza. B. Gemb.

Znaki (szyldy). W dawnych czasach, gdy oprócz duchowieństwa mało kto umiał pisać i czytać, nie używano w miastach szyldów pisanych, bo byłyby niepraktyczne, ale umieszczano godła i znaki odpowiednie, od których nieraz i domy miejskie otrzymywały swą nazwę. Nad garkuchnią pomieszczano np. gęś lub koguta, nad winiarnią wieniec z liści winogradu lub wyobrażenie grona winnego, nad szynkiem miodowym krzyż, nad piwiarnią wiechę zieloną niby z chmielu, ponieważ przy wyrobie piwa używano takowego. Stąd były i staropolskie wyrażenia: „z rana do kościoła, z południa do wiechy”, „od wiechy do wiechy”, „dobremu piwu nie potrzeba wiechy”, „sprawiedliwość w Turczech jak pod wiechą sprzedają”. Firlej, wojewoda krakowski, wydał r. 1573 przepis, aby „na wino morawskie wieniec słomiany osobny według starodawnego zwyczaju” wywieszano. Wiązka słomy na dachu oznaczała sprzedaż chleba. Zatknięte koło wozowe znaczyło prawo do pobierania opłaty za naprawianie grobli, dróg i mostów; ślusarz wywieszał klucz nad swemi drzwiami, kowal podkowę, szklarz szybki w ołów oprawne, na drążku. Na domu kmiecia, mającego córki na wydaniu, czyniono na ścianach koło drzwi i okien białą gliną lub wapnem wielkie centki, mające wyobrażać kwiaty, które są do wzięcia w tym domu. „W niektórych okolicach Litwy, przy domu, z którego można było sobie wywieźć żonę, przezorny ojciec zatykał na wysokiej żerdzi koło wozowe albo zawieszał wieniec.

Znalezienie. Rzeczy znalezione należało oddać właścicielowi, gdyby wszakże znalazca nie przyznał się do tego, prawo pozwalało pociągnąć go do przysięgi (Vol. leg. I, f. 39). Bydło zabłąkane należało w ciągu trzech dni odesłać do obory urzędowej, gdzie właściciel mógł je odebrać po zapłaceniu „obornego” i szkody (Vol. leg. II, f. 1220 — Stat. Lit. rozdz. XIV, art. 25).

Znicz. Joachim Lelewel („Polska, dzieje i rzeczy jej” Poznań, 1863 r. t. V, według nowego rozkładu: X, str. 482) sądzi, że niewygasający nigdy ogień, w Polsce i Litwie pogańskiej nazywany Zniczem, przez kapłanów na ołtarzu ofiarnym utrzymywany, nie był sam przez się czczony jako bóstwo, ale jako obraz odwiecznej wiedzy i siły życiodawczej. Podług podań kronikarskich palono go na ołtarzu w Romowe, w Wilnie na rohu przed bałwanem Peruna i w Nowogrodzie Wielkim na północy. Litwa nie wzdragała się nazywać ogień mianem słowiańskiem. Wygasający nad Wilją, jaśniał jeszcze czas jakiś nad Niewiażą na Żmudzi. Od r. 1414 do utrzymania go zabrakło ludowi kapłanów. W Julinie pomorskim u ujść Odry, gdzie był przybytek najwyższego bożyszcza, płonął Znicz w kotle (Wutkana, olla Vulkani graecus ignis). Długosz nazywa kapłana Znic, Miechowita nazywa go Zinze, Gwagnin zaś i Stryjkowski obaj Znicz w znaczeniu „wieczny ogień”. Prof. Ant. Mierzyński, uczony badacz i znawca starej litewszczyzny, zestawiwszy wszystkie wzmianki historyczne i warjanty: Zinc, Zyncz, Zinze, złożył słowo Zinicze, pochodzące od pierwiastku zin, znać i oznaczające etymologicznie miejsce poznania (woli bogów), t. j. miejsce wyroczni. Tutaj to, do tego oraculum, schodzili się dawni Litwini dowiadywać się o woli bogów, ale w jaki sposób to czynili, źródła historyczne zupełnie milczą. Można się tylko domyślać, że kapłan nazywał się wówczas jak dziś po litewsku znachor: Zinis, lubo obecnie wypiera go zininkas, czarownik. Kapłan ten był stróżem ognia wiecznego i dokładał ciągle drzewa dla jego podtrzymania. Naród niezawodnie zwracał się do niego z zapytaniami, tak jak dziś jeszcze zdarza się w środku Warszawy, że ludzie zabobonni z ludu idą do wróżbitów lub wróżbiarek po wiadomości np. o rzeczach zaginionych. Prof. Mierzyński powiada, że „do bajek należy, żeby się palił wieczny ogień przed bałwanem Perkuna i że dziwi go, iż podobne bajki szerzą nawet uczeni akademicy”. Natomiast podziela w zupełności twierdzenie Jana Karłowicza, że Zinc może być Zincz, a to skrócone z Zinczus i wita w Karłowiczu prawdziwego uczonego na polu badań litewskich („Kurjer Codzienny”, r. 1875, nr. 271). Co się tycze palenia ogni na cześć bożyszcz pogańskich, nie przesądzając bynajmniej tej kwestyi, ani stawiając żadnych wniosków, zwracamy tylko uwagę, iż formy zewnętrzne okazania czci bóstwu, np. palenie lamp przed posągami i obrazami w kościołach chrześcijańskich, są to objawy ogólno-ludzkie i niezależnie od różnic wiary mogły być naśladowane, zwłaszcza przez ludy mniej kulturalne.

Zoła, zoł — popiół pozostały z ługu, łużyny, z których ług ciecze, stąd zolić, wyzolić czyli w ługu wymoczyć, zaparzyć. Zolenie zowie się zaparzanie ługowe w trynogu chust lub płótna. Z zołą ma zapewne związek żuława czyli iłowata nizina i soła, mielizna rzeczna, wodą nasuta. Ob. Żuława.

Źrzeb, wyraz staropolski, oznaczający los, wyrugowany z mowy polskiej przez ten ostatni w końcu wieków średnich (ob. A. Brücknera „Cywilizacja i język”, str. 70 i 153).

Zupy. Ł. Gołębiowski w dziełku „Domy i dwory” tak pisze: Barszcz, krupnik, rosół, kapuśniak, prawdziwie polskie to zupy. Pierwszy z rurą, mięsem wołowem i wieprzowem, słoninką, kiełbasą, kurą, naturalny lub zabielany. Lubią Polacy kwaśne potrawy, ich krajowi poniekąd właściwe i zdrowiu ich potrzebne, w Litwie z boćwiny burakowych liści, w Koronie z buraków samych. Grochówka, czyli zupa z grochu, z grzaneczkami w kostkę i słoninką wędzoną. Chołodziec litewski z boćwiny czyli przegotowanej w kwasie, usiekanej, zaprawny śmietaną, szyjki w nim od raków, cielęcina, kapłon lub indyk w drobne pokrajany zraziki, ogórki surowe, obrane i pocięte w kostkę, jaja na twardo, wszystko to na zimno, później i szparagi ugotowane i pocięte w drobne kawałki do tej w czasie upałów zupy wybornej i sałatę i nać od cebuli i czosnku używano. Piwo śmietaną i jajami zaprawne, na ser i chleb pokrajany nalane, a w czasach ściślejszego postu z miodem i imbierem. Gdy nastała kuchnia francuska, zjawiły się dopiero: buljony, zupy rumiane, białe rosołki delikatne, menestra i rosół włoski, węgierski i t. p. (Ob. Żur).

Związek albo bractwo jaszczurkowe. Kiedy Krzyżacy twardem jarzmem swojem jątrzyli mieszkańców dawnych Prus polskich i Pomorza, gwałcąc prawa, które sami nadali, popełniając zdzierstwa i zbrodnie, wtedy czterej możni rycerze pomorscy z okolic Radzyna, zawiązali bractwo tajemne, nazwane „jaszczurkowem” od znaku, wyobrażającego to niewinne zwierzątko, który nosili przy sobie dla poznania sprzysiężonych. Związek ten zawarty w dzień św. Mateusza dn. 21 września 1397 rozwijał się bardzo wolno i dopiero w 1451 r. ogarnął wszystką szlachtę i mieszczan ziem i miast pruskich. Gdy na zanoszone na Krzyżaków skargi do cesarza niemieckiego Fryderyka III, tenże ogłosił szlachtę pruską za pozbawioną przywilejów i swobód, oburzeni taką niesprawiedliwością związkowcy wysłali poselstwo do Kazimierza Jagiellończyka, poddając swój kraj Polsce, co po 13-letniej wojnie z Zakonem stało się faktem dokonanym: Pierwszymi założycielami związku byli: bracia Mikołaj i Jan z Ryńska oraz bracia Fryderyk i Mikołaj z Kitnowa, którzy spisali między sobą umowę i własnemi opatrzyli pieczęciami. Uczony Voigt ogłosił r. 1823 w Królewcu dzieło „O rycerzach jaszczurkowych”, o którem Dziennik Warszawski z r. 1826 podał dokładne sprawozdanie z wyjaśnieniem wielkiego znaczenia dziejowego związku jaszczurki.

Zwierciadła. Pod wyrazem Szkło (Enc. Star. t. IV, str. 311) podaliśmy wiadomość o cennej rozprawie Aleksandra Jelskiego p. t. „Wiadomość historyczna o fabryce szkieł i zwierciadeł ozdobnych w Urzeczu radziwiłłowskiem na Litwie z 37 cynkotypami w tekście (Kraków, 1899 roku). Tu dodamy tylko, że pojawiające się w radziwiłłowskich rezydencjach z wieku XVIII zwierciadlane sale, t. j. mające ściany a niekiedy i sufity wykładane zwierciadłami, jak np. w Białej radziwiłłowskiej na Podlasiu, zaopatrywane były niewątpliwie w szkło urzeckie. F. M. Sobieszczański w swojej „Wycieczce archeologicznej po gub. Radomskiej” wspomina o istniejącej niegdyś fabryce zwierciadeł w Bodzentynie.


Zwierciadło Twardowskiego w zakystyi węgrowskiej.
Zwierciadło czarnoks. Twardowskiego. W zakrystyi kościoła węgrowskiego na Podlasiu wisi zwierciadło z metalu białego, z następnym napisem łac. na ramach: Luserat hoc speculo magicas Twardovius artes. Lusus at iste, Dei versus in obseqium est. (Twardowski pokazywał w tem zwierciedle czarnoksięskie sztuki. Ale te sztuki godził z czcią boską). Zwierciadło przedstawione tu podług fotografii p. M. Olszyńskiego ma wysokości cali 22, szerokości cali 19; oprawione w czarne ramy, jest ono bez skazy, rozbite tylko od dołu prawdopodobnie przez studentów rzucających w nie jakimś ciężarem. Zwierzyniec. Gdy królowie i książęta zaczęli urządzać sobie zwierzyńce, naśladowali ich niebawem magnaci a magnatów możniejsza szlachta. Słynął zwierzyniec radziwiłłowski pod Białą, w którym przeszło 600 danieli utrzymywano a były także i oddziały dla niedźwiedzi, wilków, dzików i zajęcy. Według Starowolskiego w zwierzyńcu krzepickim było 1600 jeleni i wiele innych zwierząt. W zwierzyńcu Zamojskich niedaleko Zamościa, jak zapewnia Rzączyński w swojej historyi naturalnej, jeszcze na początku XVIII w. miały się znajdować dzikie konie polskie. Wspaniały ogród Branickich w Białymstoku łączył się z rozległym zwierzyńcem, na który ogrodzono kilkanaście włók pięknego świerkowego lasu. Mucante opisuje zwierzyniec króla Zygmunta III o dwie mile od Warszawy odległy, w którym widział tury i żubry (ob. Tur w Enc. Star. t. IV, str. 387). Jan Ostroróg, wojewoda poznański, waleczny rycerz i zawołany gospodarz z czasów Zygmunta III i Władysława IV, pomiędzy wielu pismami pozostawił nam dość obszerne dziełko p. n. „Zwierzyniec komarzeński”, w którem wskazuje prawidła, jakie miejsce obierać i jak zakładać zwierzyniec. Przy tej sposobności nie możemy tu powstrzymać się od uwagi, iż dziedzic Komarna ze wszech miar zasługuje na sumienne o nim studjum i zbiorowe wydanie jego pism. Wł. Chomętowski w wydawnictwie: „Bibljoteka Ordynacyi Krasińskich, Muzeum Świdzińskiego” t. 2-gi, podał „Materjały do dziejów rolnictwa w Polsce w XVI i XVII w.”, poprzedzone wiadomością o życiu i pismach Jana Ostroroga, woj. pozn. O zwierzyńcach ob. w rozprawie Ad. Pawińskiego o królu Stefanie Batorym jako myśliwym: „Źródła dziejowe” t. XI, str. 47. Mikołaj Rej napisał „Zwierzyniec stanów szlacheckich, którzy natenczas żywi byli”, Kraków u M. Wierzbięty, 1562 r. w 4-ce.
Zwornik krakowski, przedstawiający niewątpliwie króla Kazimierza W.
Zwornik krakowski, przedstawiający prawdopodobnie Aldonę Giedyminównę, pierwszą żonę Kazimierza W.
Zwornik — klucz w sklepieniu czyli kamień lub cegła, zamykająca w punkcie najwyższym środek sklepienia. Na zwornikach średniowiecznych był zwyczaj wykuwania znaków, godeł, herbów lub głów ludzkich. Dołączamy tu podobizny z fotografii dwuch zworników krakowskich z wieku XIV, przedstawiających głowy króla i kobiety (prawdopodobnie królowej). Jest wszelkie prawdopodobieństwo, że wyobrażają one Kazimierza Wielkiego w młodym wieku i jego pierwszą małżonkę Aldonę Giedyminównę.

Zwyczaje prawne ob. prawa zwyczajowe (Enc. Starop. t. IV, str. 114).

Zygmunt, dzwon największy w dawnej Polsce, przez kr. Zygmunta I w r. 1520 dla katedry krakowskiej fundowany, tylko w uroczyste święta do dzwonienia służący. Ob. Ludwisarnia (Enc. Starop. t. III, str. 151). Ta wielkość dzwonu i rzadkie jego używanie dały początek dwom przysłowiom: 1) „Gdy zadzwonią w Zygmunta na Boże Narodzenie, to słychać aż do Wielkiejnocy”. Wielkanoc — wieś odległa o 3 mile od Krakowa. 2) W Zygmunta dzwonią” oznacza niezwykłą uroczystość”.


Z dzieła „Historja o Szklandenbergu”, wydanego r. 1569 w Brześciu - lit.

Żabiniec — jakiś kamień, który noszono jako amulet przeciw złym skutkom trucizny (Ł. Gołęb. „Ubiory w Polszcze”, str. 68). Żabieńcem lud zowie bagno pełne skrzeczących żab.

Żak — student uczący się w szkołach lub uniwersytecie, żaczek — poczynający się uczyć. Tych ostatnich nazywano także gregorjankami dla tego, że ojcowie nasi w dzień św. Grzegorza dzieci do szkół oddawali (ob. Gregorjanek w Enc. Staropol. t. II, str. 211). Ł. Górnicki, chcąc pochwalić kogoś wyraża się: „Był żakiem uczonym, umiejącym pisać i dworzaninem dobrym”. Seb. Petrycy pisze: „Kto żakiem w szkole nieposłusznym, potem w Rzplitej mieszczaninem zuchwałym”. U Rysińskiego znajdujemy przysłowie: „Nie z każdego żaka bywa ksiądz”. Wśród młodzieży garnącej się do szkół była największa liczba żaków tak ubogich, że tylko miłosierdzie ludzkie ich żywiło. Chodzili więc po domach możniejszych mieszczan, kupców, rzemieślników, duchownych i panów przebywających w mieście, śpiewając pieśni i otrzymując obiady i jałmużnę. W rachunkach królewicza Zygmunta I znajdujemy datki dawane rano, w południe i wieczorem różnym żakom, którzy przychodzili rozkwilać serce królewicza swym śpiewem. Raz jest wzmianka, że śpiewali Te Deum laudamus. W dziele wydanem przez Z. Glogera p. t. „Rok polski w życiu, tradycyi i pieśni” podana jest kolęda noworoczna (str. 73), śpiewana przez żaków, obchodzących domy z powinszowaniem Nowego Roku, zaczynająca się od zwrotki:

Mości gospodarzu, domowy szafarzu,
Nie bądź tak ospały, każ nam dać gorzały
Dobrej z alembika i do niej piernika.
Hej kolęda, kolęda! i t. d.

Żak, zak – rodzaj więcierza rybackiego w kształcie małego niewodu z dwoma skrzydłami i matnią rozpiętą na kilku mniejszych i większych obręczach, zastawianego jako samołówka. Nazwę żaka znajdujemy już w dokumencie Matjasza biskupa kujawskiego, nadającego swobody pewnemu młynarzowi z r. 1355. W prawie bartnem starostwa łomżyńskiego z r. 1616 czytamy: „Gdyby bartnik bartnikowi na jego zastawisku żak albo kilka żaków wziął, za każdy powinien zapłacić po kilka groszy”. Miejsca dobre do zastawiania lud nadnarwiański zowie także „zajmiskami”. Żakiem zwano również „plundrunek”, t. j. rabunek, plądrowanie.

Żale lub żalniki – starożytna w języku polskim nazwa grzebalnika. „Cmentarz” jest tylko spolszczeniem wyrazu łacińskiego coemetorium i greckiego koimeterion. Po wprowadzeniu do Polski wiary chrześcijańskiej grzebano wszędzie ciała wiernych przy kościołach i wówczas wszedł w użycie wyraz „cmentarz” na oznaczenie grzebalników chrześcijańskich, otaczających kościoły. Ponieważ miejsca takie są poświęcane, więc nazywano je „poświątnemi”, zatem wyraz „cmentarz” stosował się tylko do mogilników poświęconych, chrześcijańskich, a dawniejsze pogańskie zatrzymały jako miejsca nazwę: żalów, żalków. Początek tej pierwotnej nazwy jest jasny, boć grób jest miejscem żalu dla rodziny i przyjaciół, a zatem groby w liczbie mnogiej są to żale. Nazwa ta nawet świadczy o silnym rozwoju uczucia miłości rodzinnej u naszych praojców i przypomina powszechny dotąd u ludu polskiego zwyczaj głośnego lamentowania najbliższej rodziny na pogrzebach. Najwięcej miejscowości, nazywanych przez lud „żalami”, znajduje się na Mazowszu, Kujawach i Podlasiu. Prawie wszystkie przedstawiają ślady przedwiekowych grobowisk i obfitują nieraz w obstawiane kamieniami urny z popiołami i różne zabytki z odległych epok. Lud jednak zatracił już świadomość, że to były cmentarze i nazwę bezwiednie zachował. W encyklopedjach polskich pomieszczane są bałamutnie objaśnienia o żalach i okopach szwedzkich, między którymi ta chyba zachodzi łączność, że przy niektórych prastarych grodziskach, zwanych dziś błędnie szwedzkiemi, znajdują się żale, które były grzebalnikami z ich doby. Są i wsie z nazwą Żale: jedna w Łęczyckiem, druga w Płockiem. Wincenty Pol napisał wiersz p. t. „Żale”, zaczynający się od słów:

Już to ubiegło gdzieś lat tysiąc blizko,
A jeszcze świadczy pogańskie żalizko i t. d.

Encyklopedja 28-tomowa Orgelbrandów pod wyrazem Żale umieściła niegdyś nader bałamutny artykuł, mieszający rzeczy, nie pozostające z sobą w żadnym związku, a mianowicie żale z wałami grodów doby piastowskiej, które lud nieoświecony zowie dziś błędnie „szwedzkimi okopami”.

Żałoba. Po śmierci męża, wdowa powinna była odbyć żałobę, a nie mogła wychodzić zamąż przed upływem 6 miesięcy, inaczej traciła wiano (Stat. Lit. rozd. V, art. 12). Podług prawa koronnego przepisana była żałoba, ale bez oznaczenia czasu. Po stracie osób cenionych wstrzymywano się od zabaw, przywdziewano kolory ciemne. Im głębiej zapuszczamy się w przeszłość, tem dłuższą i surowszą postrzegamy żałobę po blizkich krewnych lub panujących. Mieczysław I po Dąbrówce chodził w żałobie przez lat 6 (Naruszewicz t. I, str. 55). Po zgonie Bolesława Chrobrego „Niewiasty i dziewice – powiada Długosz – zaniechały wszelkich strojów i porzuciły zwykłe ozdoby“ – „wszyscy jakby z nakazu dłużej niż rok zachowywali żałobę“. M. Bielski dodaje, że biesiad ani tańców przez cały rok wówczas nie było, że ani grania ani muzyki nikt nie słyszał, ani wieńców na pannach nie ujrzał. Żałoba po królowej bywała każdemu dowolna. Po lubionej nawet na weselach nie grała muzyka, na ratuszu krakowskim ściany i stoły w izbach radnych czarnym były pokryte suknem. Po Granowskiej, trzeciej żonie Władysława Jagiełły, nikt nie chodził w żałobie, jeno król sam. Suknie żałobne były czarne z długimi kołnierzami i długimi rękawami, nieraz zbrukane. Po otrzymaniu wiadomości o śmierci kr. Olbrachta, brat jego królewicz Zygmunt (I) zaraz posłał 40 dukatów do klasztorów na trycezymy, poczem wzięto się do sprawiania „żałoby“ sobie i dworowi królewicza. Ogołocono ściany komnat z opon różnobarwnych i zasłonięto je czarnem suknem, łoże pokryto czarnym atłasem, zamówiono czarne jedwabne poszewki na poduszki. Powsze nawet u korda, z którym królewicz się nie rozstawał, kazano poczernić za 2 denary. Wszystko pokryto kirem: konie, rydwany, uprząż, służbę, dworzan. Nawet rzemienie u siodeł poczerniono, sprawiono uzdy i uździenice dla wszystkich koni „kolebczanych“ i „inochodników“ z czarnej skóry a kolebki i rydwany pokryto żałobnemi poponami. Kupiono 10 postawów grubszego sukna czarnego, żeby ubrać w czarną barwę stajennych, stangretów, kotczych, giermków i dworzan. Królewiczowi 3 czapki kazano zabarwić, uszyto 2 nowe koszule żałobne, do innych dodano czarne tkanki, przygotowano żałobną długą szatę dzianą, do niej czarne pasy ze srebrnem „zakowaniem“. Zrobiono także „jeździecką“ hazukę podbitą sobolami, czarny atłasowy kabat suknem podszyty. I królewicz z całym dworem wnet ukazał się w grubej żałobie (A. Pawińskiego: „Młode lata Zygmunta Starego”, str. 91). Po zgonie kr. Zygmunta I żałobę dobrowolną nosił naród przez rok cały. Na pogrzebie kr. Zygmunta III królewiczowie i senatorowie mieli na sobie sukienne czarne kapy z kapicami (kapturami na głowach, tak długie, że po 3 łokcie wlekły się za nimi po ziemi.

Żarna. Wyraz młyn wzięli zarówno Polacy, jak Niemcy (Mulin z włoskiego mulino; ob. Enc. Starop. t. III, str. 221) niewątpliwie w czasach, gdy przybywający zakonnicy włoscy na północ do nowo zakładanych tam klasztorów nie poprzestawali na mące grubej wyrabianej mozolnie przez kobiety na żarnach, ale budowali młyny większe, siłą wody obracane. Nie będziemy tu rozstrzygali kwestyi lingwistycznej: czy nazwa żarna wzięła początek od ziarn zboża, czy też od przymiotnika żarny, t. j. żarzący, palący, gorący, ziejący żarem. Stwierdzamy tylko fakt, że w pierwotnej kulturze ludów rolniczych żarna młynowe, t. j. z dwuch kamieni kolistych złożone, poprzedzone były wyrobem mąki na jednym kamieniu wklęsłym większym przez tarcie drugim wypukłym znacznie mniejszym. Gdy bowiem obrobienie kamieni do żaren młynowych czyli kolistych wymagało bezwarunkowo dłuta stalowego a zrobienie do nich krosien czyli osady wymaga także narzędzi subtelniejszych niż siekiera, to żarna pierwotne nie wymagają narzędzi żadnych, tylko dobrania kształtu dwuch kamieni odpowiednich (płaskiego i wypukłego), które dopiero w ciągu użycia przez czas dłuższy przybierają kształty typowych miskowatych żaren przedhistorycznych. Uczony przyrodnik Konstanty Jelski po kilkonastoletnim pobycie swoim wśród Indjan południowej Ameryki opowiadał mi, iż u tych, którzy trudnią się rolnictwem (na kawałkach pola wśród lasów dziewiczych), widział przygotowywanie wcale czystej mąki z pszenicy w kamieniu miskowatym za pomocą drugiego mniejszego kamienia. Pierwszy podobny kamień polski z owalną wklęsłością, zobaczyłem r. 1868 w zbiorach Tow. Nauk. Krak. Był to jeden z dwuch tak zw. kamieni „mikorzyńskich” z Wielkopolski, na których właściciel Mikorzyna celem wyprowadzenia w pole archeologów, powykuwał rzekome runy słowiańskie, co tyle napsuły czasu i nałamały głowy niektórym starożytnikom. Niestety, odgadywano fikcyjne runy zamiast poszukiwać kamieni takich bez runów jako najpozytywniejszych dowodów przedhistorycznego rolnictwa krajowego. Poszukiwać podobnych kamieni w rodzinnej okolicy tykocińskiej zacząłem w r. 1869 i do dziś znalazłem ich około 60 okazów, które dowiodły mi, że okolica ta była rolniczą już w czasach przedhistorycznych, a ludność mieszkała nie nagromadzona w wioskach jak dzisiaj, ale (jak Indjanie opisywani przez p. Konst. Jelskiego) w sadybach pojedyńczych rozsianych jednakże dość gęsto wśród lasów. Kamienie żarnowe bowiem nie znalazły się nigdzie w gęstszem skupieniu, ale o kilkaset do tysiąca kroków jeden od drugiego, wogóle zaś gęściej nad brzegami rzek, rzadziej w oddaleniu od wód; jeden znalazłem wewnątrz starożytnego grodziska położonego o ćwierć mili od m. Tykocina.
Pierwotne kamienie żarnowe polskie kształtu miskowatego.
Jak podobne kamienie nazywali Polacy starożytni, na to nie mamy żadnych wskazówek. Możemy się tylko domyślać, że gdy wyraz żarna jest bardzo dawnym a oznacza liczbę mnogą, t. j. dwa kamienie młynowe, to pierwej jeden kamień wklęsło-owalny był może nazywany w formie nijakiej żarno, tak jak: koło, wieko, czółno, sito, kopyto i t. d. Jak wyglądał kamień mniejszy, którym zboże rozcierano, także na pewno nie wiemy. Jelski bowiem nie zwrócił na ten szczegół bliższej uwagi, przebywając wśród Indjan, ja zaś przy napotkanych przeze mnie starożytnych żarnach, jeno w dwuch miejscach znalazłem kamienie, mogące służyć do tego użytku, a mianowicie: jeden w kształcie kuli wydłużonej (ob. rysunek)
Kamienie, które służyć mogły do rozcierania zboża w żarnach miskowatych.
a drugi w kształcie kromki płaskiego placka, z bokiem A – B wyszlifowanym wypukło i łukowato, co mogło tylko nastąpić przez tarcie o owalną wklęsłość kamieni żarnowych. Wiadomość o znalezieniu pierwotnych kamieni żarnowych w okolicy Tykocina zakomunikowałem poczynającym wówczas badania archeologiczne na Mazowszu: profesorowi Józefowi Przyborowskiemu w Warszawie i p. Tymoteuszowi Łuniewskiemu w Korytnicy (w pow. Węgrowskim), niemniej światłemu księdzu Stanisławowi Jamiołkowskiemu, proboszczowi w Kuleszach w Łomżyńskiem. Jakoż ci wszyscy, gdy tylko zwrócili uwagę na tego rodzaju zabytki, każdy napotkał je w ilości mniejszej lub większej. P. Tym. Łuniewski zajął się szczegółowem ich opisaniem i wymierzaniem, czego dopełnił na 27 okazach znajdujących się u mnie w Jeżewie, na 9-ciu u siebie w Korytnicy, na 5-ciu w Kuleszach u ks. Jamiołkowskiego i na jednym pochodzącym ze wsi Czajk w Pułtuskiem, a znajdującym się u prof. Przyborowskiego w Warszawie. Artykuł p. Łuniewskiego p. n. „Starożytne żarna w Polsce” (z 4-ma tablicami litograficznemi) pomieszczony został w V-ym tomie „Pamiętnika Fizjograficznego” za r. 1885, i tam ciekawych odsyłamy, przytaczając podobiznę dwuch kamieni z pomiędzy siedmiu tam podanych. Gdybyśmy mieli głębszą kulturę naukową na prowincyi, to kwestja przedhistorycznych żaren zainteresowałaby nietylko badaczów przeszłości, których zbyt wielu nigdzie niema, ale wszystkich światlejszych ziemian, dla których obojętnem być nie może wszystko, co ma związek z przeszłością ich kraju, a tembardziej z rolnictwem w kolebce bytu ich praojców. Za pomocą wyszukania kamieni żarnowych (dopóki nie zostaną wszystkie potłuczone na szaber szosowy i użyte do fundamentów i murów) dałoby się, tak jak to zrobiliśmy w Tykocińskiem, oznaczyć w całym kraju ślady przedhistorycznego rolnictwa i jego granic, bardzo ciekawych zwłaszcza od północy i wschodu, gdzie poza okolicami dziś przez ludność polską zamieszkałemi, nie udało się mi nigdzie dotąd żaren miskowych wyszukać. Widocznie rolnictwo przyszło tam już w dobie używania żaren młynowych, jakiemi dotąd lud się posługuje. Głębokość wyżłobienia niektórych żaren miskowych z Tykocińskiego, dochodząca 18 centymetrów, dowodzi ich używania przez długi okres czasu. Przypomina to nam twierdzenie Pytheas’a z IV wieku po Chr. , który zaświadcza, że znalazł wówczas w środkowej Europie i na pomorzu baltyckiem rozwinięte rolnictwo u ludu, zwanego Lazi, Lati (może Lasi lub Lutycy).

Żeberka, inaczej potrzeby, wyszycia taśmowe lub sznurkowe w kierunku żeber na przodzie sukni męskiej.

Żebractwo w Polsce. W przedmiocie niniejszym odsyłamy do wyrazów: Dziad, Dziadowskie pieśni i Dziady (Enc. Starop. t. II, str. 93 – 96). Tutaj dodamy tylko, że liczne i ciekawe wiadomości o żebrakach w Wielkopolsce zebrał Oskar Kolberg w 9-ej seryi „Ludu”, str. 267 – 282 (Kraków, 1875 r.). Co się tycze prawodawstwa polskiego, to na sejmie w r. 1496 uchwalono, że żebraków w miastach, miasteczkach i po wsiach tyle ma być, ile im miejsc pozwolą mieć panowie lub pospólstwo; włóczący się, t. j. nie posiadający swoich miejsc, mają być imani i na służbę do starostw królewskich oddawani. (Vol. leg. I, f. 267). Znaczyło to, że zdolnym do pracy żebrać nie wolno pod karą przymusowej służby u starosty, a niezdolni mają mieć wyznaczone sobie miejsca stałe do żebrania w dobrach prywatnych przez dziedziców a w miastach przez pospólstwo.

Żeremię – osada bobrów. W Statucie Litewskim czytamy: „W czyjej dziedzinie będą gony bobrowe cudze, nie ma doorać tak daleko, jakoby od żeremienia mógł kijem dorzucić, a jeśliby pod żeremienia podorał, a tym bobry wygonił, ma płacić 12 rubli, a temu żeremieniu przecię ma dać spokój. A jeśliby bóbr z tego samego żeremienia wyszedł, a przyszedł w inne żeremię, na grunt inszego pana, tedy w czyim gruncie żeremię będzie, temu też i łowienie bobrów należeć ma“. (Ob. gony bobrowe).

Żminda, żmienda, żmindak – sknera, skąpiec, dusigrosz, mrzygłód, liczykrupa, wędzigrosz, gównojad. Starowolski pisze: „Nie godzi nam się być wielkich przodków naszych wyrodkami, tchórzami, żmindakami“. W sielance Gawińskiego czytamy:

Na niedostępnym wierzchu góry jabłoń rodzi,
Ale żaden po owoc ku niej nie dochodzi,
Tylko ptakom jest karmia, ostatek wiatr psuje,
Ja to, żmindaku wszelki, tobie przypisuję.

Żołędne – opłata pobierana niegdyś przez panów za prawo zbierania żołędzi w ich lasach dębowych lub pasania trzody chlewnej w tychże lasach.

Żołędny. W kartach polskich: tuz żołędny, król żołędny, szóstka żołędna. O tuzie i królu żołędnym wspomina już Rej w „Zwierzyńcu“.

Żołnierz (pierwotnie żołdnierz od wyrazu żołd). O żołnierzach dużo znajdujemy uchwał w prawodawstwie polskim i Voluminach legum. Statut Kazimierza Wiel. powiada, że żołnierz każdy powinien się stawić w obozie pod swą chorągiew, aby w czasie boju był na swem stanowisku. Zaczem niepilnujących swej chorągwi podkomorzy tej ziemi, z której kto służy, chwytać i do króla odsyłać ma, a konie takich za winę sobie przywłaszczać. Tenże statut zakazuje czynienia szkód i zaleca obozowanie w polu. Za kr. Zygmunta I płacono żołnierzom na utrzymanie konia kwartalnie złotych 6, każdy zaś towarzysz (czyli oficer) najwięcej mógł mieć koni swoich 8, najmniej 4 i służyć musiał własną osobą a nie przez zastępstwo. Żołnierze, którzy szkody czynili, z żołdu swego nagradzać je musieli. W r. 1569 postanowiono, iż za żołnierza może rotmistrz szkodę założyć i ukrzywdzonemu pod świadectwem swoich towarzyszów zapłacić, a potym to sobie z żołdu tego żołnierza wytrącić” (Vol. leg. II, f. 744). „Hussary z kopją w zbroi, w zarękawiach, w szyszaku, z krótką rusznicą, z szablą, z koncerzem albo pałaszem; a ci, co po kozacku z pułhakiem i z krótką rusznicą na dobre konie do potrzeby siadać powinni” (r. 1587). W r. 1591 uchwalono, że żołnierz kwarciany ma lecie stać obozem na gruntach królewskich, a zimie ma hetman wszystkim leże rozdawać według zdania swego. W r. 1609 postanowiono, że „leże ma być w Ukrainie tak lecie jak i zimie, także w dobrach królewskich i duchownych”. Kładzenie pozwu ma być w majętności osiadłego żołnierza, a na nieosiadłego w gospodzie albo legierze. Z żołnierzów nieosiadłych, albo cudzoziemców albo plebejuszów, także z pacholików, powinien rotmistrz czynić sprawiedliwość. W r. 1591 przepisano, że „żołnierz w blizkich obozu włościach żywność według targu za gotowe pieniądze kupować i sobie kosztem swoim odwozić ma“. W roku zaś 1590, że „żołnierz żaden nie ma mieć rynsztunku od złota ani srebra, tylko od żelaza, a rzemienia“. W Konfederacyi Generalnej Warsz. r. 1632 postanowiono, iż żołnierze do elekcyi (króla) mieszać się nie mają, ale posłów swoich wolno im przysłać w potrzebie we 20 osób. W r. 1652 uchwalono, że żołnierz ani stanowiska, ani noclegów w dobrach ziemskich szlacheckich odprawować nie ma, że żołnierzom zaciągu cudzoziemskiego, gdy się ze stanowiska ruszyć będą mieli, król komisarza szlachcica dobrze osiadłego polskiego do prowadzenia poda, aby ich jak najprościej prowadził, kornety, kompanje blizko siebie trzymał, i we wszystkiem tej konstytucyi przestrzegając, krzywd i szkód czynić nie dopuszczał, a o rządzie dobrym z oberszterem, albo oficjerem znosił się.

Żołwica, żełwica, żełw – siostra mężowa, ob. Pokrewieństwa. Szymonowicz w sielankach pisze:

Żołwice i bratowe u jednego stołu
I świekry i niewiastki jadają pospołu:

Żona. Słowo staropolskie żonąć znaczyło: gnać, zająć, pędzić, porwać; mówiono np.: „pasterze żoną trzody z pastwisk“, – „śmierć tak dobrego jak złego jedną drogą żenie“, – „wicher deszcz żenie“, – „rzeka z gór żenie“ (rwie, płynie raptownie). Stąd powstał u pierwszych Lechitów wyraz żona, oznaczający niewiastę porwaną, pochwyconą, przygnaną w małżeństwo, jak to było obyczajem narodowym u starożytnych Słowian. Stanowisko kobiety i żony w dawnej Polsce było takie samo jak u ludów zachodniej Europy a o całe niebo różniące się w pojęciach od obyczaju Słowian wschodnich i południowych. Nasi kronikarze średniowieczni tak opisują przybycie Dąbrówki czeskiej w r. 965 do Gniezna: „Książę Mieczysław, panowie polscy i wszystkie stany wyszły na jej spotkanie i witały ją z niezwykłą wspaniałością i wystawą. Znakomite niewiasty i panny polskie, dla jej uczczenia, z rozkazu księcia zgromadziły się w Gnieźnie, przystrojone w klejnoty, złoto, srebro i inne ozdoby“. Gdy cesarz Otton III przybywał w r. 1001 do Gniezna, był od „panów, niewiast znakomitych i ich córek, którym Bolesław (Chrobry) śpiesznie gromadzić się kazał, przyjęty z wielką czcią i należnym dostojeństwu jego okazem. Cesarz nawzajem pełen uprzejmości witał ich mile i podziwiał bogate stroje i ozdoby rozmaitych stanów, pełne złota, kamieni drogich i pereł klejnoty, w których panie i znakomite niewiasty świetnie i okazale wystąpiły“. Władysław Chomętowski wydał w r. 1872 książeczkę p. n. „Stanowisko praktyczne dawnych niewiast“, w której skreślił kilka ciekawych życiorysów dawnych matron jako niepospolitej dzielności żon i kobiet. Mieliśmy dość liczne przykłady podobnych niewiast nietylko w stanie ziemiańskim. Wład. Łoziński w dziele swem „Patrycjat i mieszczaństwo lwowskie“ (wydanie 2-gie, str. 225) przedstawił z dokładnością historyka ciekawy rys mieszczki lwowskiej z XVI w. Anny Łąckiej. Owdowiawszy, utrzymuje ona we Lwowie wielki sklep korzenny, handluje małmazją, robi tranzakcje z kupcami angielskimi o sukna, aby je wywozić do Multan, sprowadza ze Wschodu tureckie kożuchy, gospodaruje sama w majątku swoim ziemskim Karowie. Dziś na wsi przy roli, jutro za ladą sklepową, pojutrze w podróży do Krakowa, dokąd wyprawia towar folwarcznymi końmi, albo do Lublina, gdzie ma termin sądowy. Na wszystko ma czas, wszystkiego dogląda własnem okiem, utrzymuje stosunki handlowe nietylko z Anglikami ale i z Włochami i Niemcami, rozpisuje listy bardzo rozumne na wszystkie strony świata, zostawia doskonałe rachunki i tak zw. auszugi kupieckie, ściga żwawo dłużników i opędza się sprytnie swoim wierzycielom. Szukać sobie żony, nazywało się w mowie staropolskiej: szukać przyjaciela dozgonnego. W tem wyrażeniu, jak słusznie twierdzi Wł. Łoziński, „zawiera się myśl całkowitego zrównania, bez którego niema zupełnej spólności i zupełnego szczęścia w małżeństwie“. Pasek w swoich pamiętnikach z pobytu w Danii powiada o Dunkach, że „w afektach nie są tak powściągliwe jak Polki“ – „kiedyśmy im mówili, że to tak szpetnie, u nas tego i żona przy mężu nie uczyni“. „Matka także lubo mię jednego syna miała, ale była tej fantazjej, że od największych i niebezpiecznych okazyi nigdy mię nie odwodziła, mocno wierząc, że bez woli Bożej nic złego potkać człowieka nie może“. „Dostawszy sekutnicę – powiada Pasek – nieraz mąż ślubował księdzem zostać, jeżeliby go z nią Pan Bóg rozłączył“. Wdowy zajmowały się samodzielnie gospodarstwem. Pasek notuje, że „Smogorzew puściłem przez arendę na rok paniej Gołuchowskiej Wojciechowej, wdowie grzecznej i tam poszła zamąż za p. Tomasza Olszanowskiego“. Z samodzielnością niewiast polskich spotykamy się w różnych czasach i na różnych polach. W końcu XVIII w. teatr narodowy w Warszawie zostawał pod dyrekcją i był przedsiębiorstwem znakomitej artystki Truskolaskiej.
Żubr podług ryciny w dziele Zygmunta Herbersteina z r. 1556.
Żubr, zubr, po łac. bison, za doby Piastów pospolitem był jeszcze zwierzęciem w puszczach mazowieckich, ale w XVIII w. znajdował się u nas już tylko w puszczy Białowieskiej w wojew. Brzesko-litewskiem. M. Rej pisze: „Kto nie ma przyjaciela, jest jako on żubr odyniec, co go od siebie stado wybije, iż jedno sam pustopas chodzi, a żadnego społku z innemi zwierzęty nie używa”. Treścią pierwszej książki drukowanej w Polsce o myśliwstwie był Żubr. Hussovianus napisał wierszem łacińskim De bisonte, et ejus venatione i wydał w Krakowie u Hier. Vietora, 1523 r. w 12-ce, przypisawszy ten swój poemacik królowej Bonie. Niestety, skutkiem nieżywotności umysłowej nam wrodzonej mieliśmy w ciągu czterech wieków od tamtej daty tysiące myśliwych polskich rozprawiających po łacinie i francusku, ale ani jednego, któryby przetłómaczył na język ojczysty i wydał Hussovianusa, choć pisali o tem inni. Jest np. rzecz: Hussovianus Nicolaus. Carmen de statura, feritate et venatione bisontis. Cracoviae MDXXIII. Denuo excusum. Petropoli, typ. Acad. scient., 1855, w 4-ce, str. XII i 37. Niemniejszym jest także dla nas wstydem, iż mieliśmy niedawno jeszcze niektórych zoologów twierdzących, że żubr i tur to było jedno i to samo zwierzę, tylko dwojako nazywane, nie zadających sobie pytania, dlaczego np. kronikarze litewscy, mówiąc o współczesnych im łowach na żubry i tury, wymieniają obydwa te zwierzęta obok siebie. Źródłem błędu byli pisarze zachodni w XVI w., którzy nie mając już wówczas w swoich krajach ani turów ani żubrów, zamącili pojęcia swoją nieświadomością. Nieuctwu temu pragnął położyć kres Zygmunt Herberstein, który w latach 1516 – 1551, jako poseł cesarza Ferdynanda do Moskwy, trzykrotnie przejeżdżał przez Mazowsze, Litwę i puszczę Białowieską tam i z powrotem, czyli 6 razy, i zostawił dzieło napisane r. 1549 a wydane w Bazylei r. 1556, gdzie pomieścił dwie ryciny, przedstawiające tura i żubra. Pod wyrazem Tur podaliśmy jego tura i napis, którym rycinę objaśnił, tutaj zaś dołączamy podobiznę żubra z tegoż dzieła wraz z napisem: Bisons sum, poloniis suber, germanis bisont: ignari uri nomen dederunt (Bisons jestem, po polsku zuber, po niemiecku bisont. Nieuki tura nazwisko mi dali). Podług Herbersteina, tury znajdowały się już tylko za jego bytności na Mazowszu, żubry zaś zarówno na Litwie jak jeszcze w większych puszczach mazowieckich, a mianowicie w okolicach Sochaczewa i Ostrołęki. Zygmunt August podarował upolowanego tura Herbersteinowi, sam zaś zastrzelił tak olbrzymiego żubra, że, jak przesadnie mówi autor, król i dwie inne osoby mogli siąść między jego rogami (może pojedyńczo). Sporo szczegółów o żubrze znajdujemy w rozprawie Ad. Pawińskiego o „Stefanie Batorym jako myśliwym”, pomieszczonej w wydawanych przez niego z Aleks. Jabłonowskim „Źródłach dziejowych”. Artykuł o żubrze pomieścił także „Przyjaciel ludu”, r. 1835, t. II, str. 5. Monografję żubra pisali: Jarocki, ks. Janota i inni. Z. Gloger pisał kilkakrotnie o żubrze i puszczy Białowieskiej w „Bibljotece Warszawskiej”, w „Kłosach”, w „Wielkiej powszechnej encyklopedyi ilustrowanej” (t. VIII, str. 664) i oddzielnie wydał „Białowieżę w albumie” (Warszawa, 1903 r.).

Żubrza głowa. Herb województwa Kaliskiego przedstawia żubrzą głowę w koronie na tarczy zaszachowanej z pierścieniem przewleczonym przez nozdrza. W herbie Pomian żubrza głowa ma od góry z prawej ku lewej stronie miecz rękojeścią do góry, nad koroną ręka zbrojna z mieczem. W herbie Bugnerowicz z r. 1595 jest żubrza głowa z gołym mieczem a nad hełmem ręka zbrojna z włócznią. O żubrzej głowie w herbach polskich ob. prof. Fr. Piekosińskiego „Heraldyka polska wieków średnich”, str. 126 – 8, Kraków, 1899 r.

Żuława (Solawa). W „Dykcjonarzu geograficznym” z r. 1782 czytamy: „Żuława znaczy nizinę z błot i bagnisk uczynioną do uprawy sposobną; grunta jej są żyzne i najwięcej przynoszące pożytku”. Klonowicz sądzi, że Żuława, Suława od tego tak nazwana, „iż ją morze albo flaga morska usuła”. Ks. Kluk pisze: „Żuławy Gdańskie nie mogłyż być kiedy morzem?” Dykcjonarz geogr. powyższy objaśnia, że Żuława Gdańska oblana jest od Wisły i Motławy; Malborska jest wielka i mała, między Wisłą, Nogatem i Drauzem jeziorem; mała Malborska zwana była wprzód żuławą Fiszawską; Elbląska rachuje się do małej Malborskiej. Statystyczne wiadomości o Żuławach podaje J. Moraczewski w „Starożytnościach polskich”, t. II, str. 773 i Zygmunt Gloger w „Geografii historycznej dawnej Polski”, str. 160. Zapiski sądowe z lat 1427 i 1432 wspominają herb Żuława albo Żuławy.

Żupan, wyraz bardzo dawny, miał dwa oddzielne w języku staropolskim znaczenia. Naruszewicz powiada, że żupanami Czesi, Polacy i inni Słowianie panów krajowych zwali. Kronika czeska z r. 1109 zaświadcza, że nazwę taką dawano w Czechach urzędnikom. Twierdzą niektórzy, że w bardzo dawnych czasach szlachta w Polsce nosiła nazwę żupanów. Adam z Bremy nazywa żupanami królików Letowskich. Jednem słowem żupan oznaczał człowieka możnego, dygnitarza, a wyraz dzisiejszy pan jest tylko skróceniem żupana. Skrócenie to atoli nie jest także wytworem ostatnich wieków, bo już w dokumencie z r. 1257 znajdujemy: „Thomas qui dicitur Staripan“. U innych plemion słowiańskich żupanami nazywano: sędziów, starostów, wójtów, sołtysów i tym podobnych zwierzchników. Muchliński wywodzi wyraz żupan z tureckiego zubun i zibun, z tatarskiego czupkan, oznaczających suknię długą. Wywód to błędny, boć już w dokumentach polskich mamy pod r. 1239 supanum czyli żupana. Nazwa pochodzi z łacińskiego wyrazu jupa, oznaczającego w średnich wiekach suknię możniejszych ludzi, długą, dostatnią. Z nazwy jupa powstało niemieckie joppe, a polskie jupka, żupan, żupica, przez zamianę j na ż, jak w nazwie judeus na żyd. Nazwa dygnitarska żupan była niegdyś w Polsce bardzo rozpowszechniona. Żona żupana zwała się „żupani”, a wyraz ten przyjęli od Polaków Prusowie, u których oznaczał on panią domu. Słowo „żupani” w języku pruskim i litewskim – jak mówi Brückner – przyjęło się od polskiego wtedy, gdy „żupaniom“ jeszcze po grodach i kasztelanjach się kłaniano. Znaczenie żupy jako ziemicy i żupana jako jej zwierzchnika, starosty, zmienia się na rodzaj daniny i pobierającego takową urzędnika. Obok zupanus pojawia się i zuparius. Gdy dalej żupy i żupników (jak mówi Brückner) ograniczono do beneficjów i urzędów solnych, zuparius czyli po polsku żupca schodzi na małego urzędnika sądowego, jak to widzimy w ustawie mazowieckiej z r. 1406. U Czechów żupan w znaczeniu wysokiego dygnitarza figuruje w dokumentach tylko w przeciągu XIII wieku. Suknia męska, zwana przez Polaków żupanem, jako strój dawnych żupanów, była długą, z wązkimi rękawami, bez rozporu z tyłu, w pasie przy biodrach ku tyłowi fałdowana, zapinana z przodu pod szyję na gęste haftki lub kostki i pętelki. Po żupanie opasywano się pasem. Gdy pod koniec XVI w. upowszechnił się w narodzie kontusz, nie zarzucono starodawnego żupana, ale kontusz przywdziano na żupan. Odtąd pasem zaczęto się opasywać po kontuszu, a żupany sukienne zamieniono w stroju świątecznym na lżejsze jedwabne, kolor czapki stosując do żupana. Latem szlachta, dworzanie i mieszczanie nosili żupany białe dymowe lub płócienne, tasiemką wązką w ząbki około kołnierza i na przedniem licu od szyi do pasa oszyte. Kitowicz powiada, że za czasów saskich szlachta stroiła dziatwę swoją w żupany bławatne i kontusze sukienne z rękawami od ramion rozciętymi, w tyle na krzyż pod pas założonymi. Kontusze i żupany sukienne bramowali Polacy sznurkami jedwabnymi takiegoż koloru, jakiego był kontusz i żupan, albo też srebrnymi i złotymi; w kontuszach najwięcej używali ciemnych kolorów. Mieszczanie pomniejszych miast nosili żupany żółtogorące, łyczakowe; a że ta materja, atłasowi podobna, robi się z włókien, czyli łyków konopnych, dla tego mieszczan nazywano pospolicie łyczkami. Szlachtę zaś od żupana karmazynowego, najczęściej noszonego, karmazynami. Lud polski zachował najdłużej krój dawnej sukni narodowej, którą niegdyś przejął od szlachty, a w niektórych okolicach kraju dotąd kapotę długą, z tyłu drobno fałdowaną, bez rozporu, dawniej z „potrzebami“ na piersiach, w stanie opasywaną pasem wełnianym domowej roboty nazywa żupanem. Żupan tedy, pas i opończa były najdawniejszym strojem narodowym. Co do barw, to stanowczo można twierdzić, iż 3 były najdawniejsze i najwięcej upowszechnione. Z białego lnianego płótna noszono żupany białe, zwłaszcza latem. W takich chodziła i szlachta można na wsi w dni powszednie a lud chodzi dotąd w wielu okolicach Lubelskiego i Galicyi, robiąc także i z wełny białe sukmany krakowskie. Drugą barwą był szary naturalny kolor wełny z owiec polskich, z której robiono wszystkie samodziały domowe, zwłaszcza na ubiory cieplejsze. Trzecim kolorem był karmazyn, czerwień, jako narodowa barwa szlachty, t. j. rycerstwa polskiego, barwa krwi, którą mieli obowiązek przelewać w obronie swej ziemi. Ponieważ najliczniejszą w Polsce szlachtę ubogą nie stać było na dostojeństwo karmazynu, musiała zatem pozostać przy tradycyjnej szarej wełnie i stąd „szaraczkami” była zwana. Kiedy zaczęto sprowadzać przeróżne tkaniny z zachodniej Europy, upowszechniła się w Polsce pstrocizna, zwłaszcza w ubiorach mieszczańskich, w których przeważał kolor żółty (od używanego do farby łyka olszowego). Przez wiejskich znów mieszkańców najwięcej został upodobany kolor błękitny, tak że w wielu okolicach Krakowskiego, Wielopolski i Mazowsza lud cały chodził jeszcze niedawno w żupanach „granatowych”. Polacy w noszeniu droższych sukni byli bardzo oszczędni, aby więc nie splamić żupana, noszono zasłaniającą piersi z takiej samej materyi zakładkę, zwaną „bluzgierem”. Żupany aż do czasów saskich były u koroniarzy całkowite z jednej materyi. Litwini — powiada Kitowicz — tył żupana przez oszczędność robili z płótna, choćby do najbogatszego żupana. Musimy tu jednak uzupełnić Kitowicza, że nietylko Litwini. Wiemy z tradycyi, że noszono takie żupany i w Koronie. Przechowuje się np. w zbiorze p. Bogusława Kraszewskiego w Kuplinie żupan jego pradziada po kądzieli, Wincentego Rulikowskiego, kasztelana bełskiego. Rysunek tu dołączony przesłał nam p. Kraszewski z takim opisem: „Żupan jest atłasowy, jasno-żółty. Plecy i podbicie przodu, kołnierza i rękawów są z tkaniny półwełnianej w paski bronzowo-czerwone. Kołnierz się zapina na 4, a przód na 10 pętliczek ze sznurka jedwabnego tejże barwy co żupan. Plecy od kołnierza do stanu są rozcięte i zawiązywane na tasiemki; kołnierz również z tyłu rozcięty i na tasiemkę związywany. Rękawy wązkie z mankietem odwiniętym, obcisłym, zapinającym się na 5 haftek. Spódnica żupana jest bardzo szeroka, tak że układa się z tyłu w mnóstwo fałdów. Na każdym boku jest kieszeń”.

Żupica — żupan, kitlik. Mączyński w słowniku z r. 1561 wyraz colobium tłómaczy na: „żupica bez rękawów albo pleszek”, wyraz zaś saga tłómaczy na: „żupica, kitlik”. Była to wogóle suknia codzienna domowa i dlatego Rej powiada (w „Wizerunku”): „Już tak wierę w żupicy musisz, nieboraku, przechodzić się do czasu”, a Górnicki (w „Dworzaninie”): „U ludzi mężnych oszczep jest miasto żupicy, a pawęża miasto sukni”. „Suknia” była strojem zwierzchnim i ozdobniejszym, więc u Seklucjana (r. 1551) czytamy: „Ktoćby wziął suknią, i żupicy nie zabraniaj”, a w biblii Radziwiłłowskiej (1563): „Ktoby ci chciał żupicę twoją wziąć, puść mu i płaszcz”. Żupnicy, urzędnicy w kopalniach czyli żupach królewskich, a mianowicie w Wieliczce i Bochni. Żupy te, słynne od w. XIII, stanowiły dochód książąt krakowskich, potem królów polskich. Kazimierz Wielki zaprowadził w nich porządne gospodarstwo, a r. 1368 kazał spisać dawne zwyczaje, dotyczące się żup, i jako prawo ogłosił. Król ten w rozporządzeniu swojem wspomina już o starych żupnikach, którzy żupom przewodniczyli i pod przysięgą miejscowe stare zwyczaje do statutu podali. Tak żupy powyższe jako i żupnicy nazywali się krakowskimi. Byli to właściwie dzierżawcy i płacili z żup dzierżawę królowi po sto dukatów, królowej zaś po 50. Oprócz tego płacili pewne sumy różnym kościołom i klasztorom, dawali obroki koniom królewskim. Statut górniczy Kazimierza Wielkiego zatwierdził potem (r. 1451) Kazimierz Jagiellończyk i pozwolił podskarbiemu koronnemu „w cztery konie” do żup przyjeżdżać po odebranie pieniędzy. Żupnicy krakowscy bogacili się, bo zyski mieli ogromne. Za Kazimierza Jagiellończyka sławnym był Mikołaj Serafin, miecznik krakowski, który żupy solne trzymał za 16,000 grzywien rocznie. Gdy powstały niebawem żupy na Rusi w okolicach Sambora, pojawiają się i żupnicy ruscy. Żupnicy krakowscy – Bonarowie, Morsztynowie, Betmanowie, dzierżyli różne urzędy krakowskie i górnicze i to nawet dziedzicznie, niemniej starostwa: oświęcimskie, bieckie, zatorskie i inne. Żupy krakowskie oddawane były żupnikom bądź w dzierżawę, bądź w prosty ich zarząd. Niesiecki opowiada o żupniku Kościeleckim, że gdy raz pożar w żupie wybuchnął i nikt na ratunek nie śpieszył z obawy śmierci, Kościelecki razem z Betmanem, rajcą krakowskim, rzucili się w płomienistą przepaść i pożar stłumili. Obok najwyższego żupnika był później jeszcze żupnik zwyczajny. Za Zygmunta Augusta najwyższym żupnikiem był Bużeński, podskarbi wiel. kor., zwyczajnym zaś Ludwik Decjusz, dziejopis. Byli i żupnicy olkuscy: Kromer pisze w czasach Zygmunta Augusta, że nad żupami Bochni i Wieliczki jest przełożony żupnik krakowski, drugi zaś, do którego żupy ruskie należą, zowie się żupnikiem ruskim. Urząd ten lubo dostojny nie liczy się jednak do godności koronnych, nadwornych i ziemskich równie jak urzędy dzierżawców i poborców publicznego grosza. Szlachta dopominała się o tanią sprzedaż soli dla siebie. Już r. 1454 na sejmie w Nieszawie i Opokach król stanowił o tej sprzedaży. Urządzono więc składy soli po województwach i ziemiach, nazywane „żupami solnemi”, a szlachcic, przełożony nad takim składem, był żupnikiem ziemskim, wojewódzkim lub powiatowym. Zygmunt August, potwierdzając prawa Korony w r. 1550, obiecał, że „soli dostatkiem wszystkie państwa swe zaopatrzać będzie podług praw dawnych”. Od owych czasów powstają urzędy żupników ziemskich, a każdy król obiecywał potem w Paktach stanowi rycerskiemu dowóz soli po ziemiach. Na kilku sejmach rozwijano zasadę rozwożenia soli i stanowienia żupników. Król sprzedawał sól stanowi rycerskiemu czasem niżej kosztu jej wydobycia. Nazywano ją „suchedniową” z powodu, że począwszy od dni kościelnych, zwanych „suchymi”, składy co rok przez trzy miesiące otwarte były. Żupników ziemskich nazywano najprzód dystrybutorami. Konstytucja z r. 1588 nakazuje, aby żupnicy ruscy „nie wyciągali owsów od tych, co po sól przyjeżdżają, pod karą stu grzywien w sądach ziemskich”. Żupnik ziemski nie stanowił oddzielnej godności, bo żupę godziło się trzymać wraz z innym urzędem. Wogóle było w Rzplitej około 23 żupników, głównie w Wielkopolsce, Mazowszu i Podlasiu. Urząd ten stracił wszelkie znaczenie, gdy Wieliczka i Bochnia odpadły przy pierwszym rozbiorze do Austryi. Żupy. Wszelkie kopalnie nazywali Polacy żupami albo górami. Stąd powstały wyrazy: żupnik, żupek i podżupnik, oznaczające urzędników górniczych, oraz „górnik” czyli prosty kopacz. Bolesław Chrobry miał dać duchowieństwu polskiemu przywilej kopania wszelkich kruszców, wyjąwszy złota, gdyby się znalazło. Gwagnin w XVI w. powiada, że „są w Polsce trzy żupy znamienite: pierwsza w Olkuszu, gdzie srebra i ołowiu moc wielką dobywają; druga w Bochni, gdzie sól kopią, trzecia w Wieliczce, gdzie też sól”. „Wyraz żupa podług Lindego i Naruszewicza oznaczał budynek, w którym urzędnicy skarbowi wybierali opłaty księciu należne. W dokumencie z r. 1238 wyraźnie powiedziano, że żupa znaczy tyle co „stan”. Sól wydobytą z kopalni i każdy kruszec składano w żupie. Stąd każdy skład zwał się „żupą”, a od niego i rządowe składy soli jeszcze w naszych czasach zwano żupami. Naruszewicz powiada, że Wieliczka urosła w miasto z nikczemnej chałupy, „suppa” w starym języku polskim zwanej. Szajnocha, podnosząc skrzętność polską w XIV w., powiada, iż nie przestając na powierzchni ziemi, przedzierała się ona do jej wnętrz kruszcowych. Był to wiek wybujałych nadziei górniczych. Do czasów Łokietkowych słynęła ziemia małopolska głównie z kopalń solnych. Rozróżniano ich dwie: wielicką i bocheńską. Początki wielickiej, t. j. „Wielkiej soli” (Magnum sal) sięgają niepamiętnej starożytności. Bocheńska, twarda, pochodzi według podań gminnych i świadectw współczesnych z czasów Bolesława Wstydliwego. Krzywousty przywilejem z r. 1105 nadał klasztorowi Tynieckiemu prawo pobierania pewnej ilości soli z żupy wielickiej, która zatem już wówczas istniała. Mieszko Stary skazuje winowajców do robót górniczych, zatem już istniała w Polsce pewna liczba kopalń. Znano już i wtedy kopalnie ołowiu w Olkuszu, lecz liczba „pieców” hutniczych rozmnożyła się dopiero w wieku Kazimierzowym. Wówczas to nastał w Polsce namiętny ruch górniczy. Kopano wszelkie rodzaje: srebrnej, ołowianej, miedzianej rudy w Olkuszu, w Chęcinach, w Sławkowie, w Kielcach, w Trzebini, w Jaworznie, w Miedzianej Górze. Zajmowano się też gorliwie, przez możnych panów podejmowanem, od królów bardzo wdzięcznie cenionem, szukaniem skarbów ziemnych. Cała Małopolska mniemała, że stąpa po soli, srebrze i miedzi. Posiadacze rozległych włości, jak np. Spytek, kasztelan krakowski z czasów Kazimierza Wielkiego, poszukiwali starannie kruszców w swych ziemiach. Roboty górnicze stały się osobliwym przedmiotem królewskiej opieki, wyposażane nadaniami najrozciąglejszych swobód. Blizkie sobie lata przed i po śmierci Kazimierza Wielkiego zajęły się ułożeniem statutów dla żup wielickich i olkuskich. Elżbieta, siostra Kazimierza, królowa Węgier, będąc rejentką w Polsce i starając się mądrze o podniesienie krajowych bogactw, wyświadczyła znamienite ojczyźnie swojej dobrodziejstwo, wydawszy pierwszy statut dla żup olkuskich. Zapewnia on Elżbiecie piękne miejsce obok brata, Kazimierza Wielkiego, urządziciela żup solnych. „Górnicze te prawa polskie – twierdzi Szajnocha – uczczone zostały za granicą pierwszeństwem przed czeskiemi i angielskiemi i służyły za wzór francuskim. Polacy otrzymywali w kopalniach czeskich pierwsze miejsce pomiędzy „gośćmi” górniczymi. Handel solą, ołowiem, miedzią, był walnem źródłem krajowego bogactwa”. Żupy ruskie w Rzplitej dzieliły się na: samborskie, przemyskie i sanockie. Żupy wielickie, oddawane w zarząd i dzierżawę panom polskim, stały się źródłem wzrostu fortun Lubomirskich, Wielopolskich i innych.

Żur, polewka z mąki zakwaszonej, niekraszona, ale zabielona mlekiem, jadana z sypkim czyli próżonym grochem, należała do najulubieńszych potraw postnych ludu i szlachty polskiej. W. Potocki pisze w swoim herbarzu:

Zgłodniałych oblężeńców pod nieprzyjacielem
Naszym żurem, a ruskim obżywił kisielem.

To pokrewieństwo żuru z kisielem objaśnia Gołębiowski, pisząc: „Żur z mąki owsianej na noc zakwaszony, rzadki, a kisiel taż sama potrawa, do większej tylko gęstości przywiedziona, czasem zaziębiona, tak że się nożem kraje”. W Wielkim poście jadano żur ze śledziem. Gdy więc nadeszła Wielkanoc, młodzież dworska urządzała nieraz krotochwilny pogrzeb dla żuru i śledzia, zwłaszcza gdy był w jej gronie nowicjusz, z którego chciano zażartować. Niesiono śledzia uwiązanego na sznurku u wysokiej gałęzi, niby skazując go na powieszenie za to, że przez siedem niedziel prześladował poszczące żołądki. Za śledziem kazano nowicjuszowi nieść na głowie stary garnek napełniony żurem. Za niosącym żur szedł niby grabarz z łopatą, a gdy procesja ta wyszła na dziedziniec, niosący łopatę uderzał z góry w garnek i rozbijał a żur oblewał fryca wśród gromkiego śmiechu dworskiej drużyny.

Żurawka. Górnicki w „Dworzaninie” (str. 180) wspomina o grze pod tą nazwą, której wytłómaczyć już nie umiemy.

Żużmant — rodzaj wykwintnej sukni kobiecej w czasach saskich. W Monitorze z r. 1772 czytamy: „Tak były godne śmiechu żużmanty i szamerluki, jak teraźniejsze robrony i szusty”.

Życzka — tasiemka ponsowa. Instruktarz celny litewski wspomina półjedwabne pasamony czyli tasiemki.

Żyra, Żera — imię staropolskie, będące skróceniem Żyrosława, zostało także nazwiskiem jednej z dawnych szlacheckich rodzin na Podlasiu.

Żywe obrazy. Ł. Gołębiowski, mówiąc o pierwszej ćwierci XIX w., wylicza pomiędzy ówczesnemi zabawami „tworzenie obrazów z osób żyjących, które tak mile do oka wpadają, tak wiele do duszy przemawiają”. Każdy przedmiot obrany: narodowy czy obcy, mitologiczny czy religijny, historyczny czy z romansu jakiego wyjęty lub scen społeczeńskiego życia, byle zręcznie pomyślany z dobrze zachowanymi ubiorami wieku, ujmował, zadziwiał, zachwycał. Podobne obrazy robiono często na dworze Czartoryskich w Puławach i w Warszawie po pierwszych domach, układając w nich niekiedy szarady.

Sprostowania.
Do tomu I-go.

Str. 41. Ks. Longin Żarnowiecki zwrócił naszą uwagę, iż pomieścił w Przeglądzie Katolickim (r. 1894, nr. 24) artykuł o Altembasie, prostujący błędne mniemania autorów polskich o altembasie i aksamicie.
Str. 79 szp. 2, ma być: Lubowli, nie Lubomli.
Str. 140. Do artykułów bełt i łuk dodać należy uzupełnienie: iż stanowczo pod wyrazem bełt rozumieli dawni Polacy nie ostrze strzały, zwane „płoszczykiem“ lub „grotem“, ale całą strzałę, nie taką jednak, jakie wypuszczano z łuków, ale krótszą, grubszą i cięższą, jakiemi strzelano z kusz ręcznych lewarem napinanych.

Do tomu II-go.

Str. 65, ma być: O’Connor, nie O’connor.
Str. 284. Z powodu wyrazu „jarzęcy“ p. M. Federowski zwrócił naszą uwagę, że na całym obszarze Rusi litewskiej tak lud, jako i szlachta zaściankowa, jarzęcym woskiem i miodem zowie nietylko najpierwszy wosk i miód przez młody rój wydany, lecz również i wełnę z owiec po raz pierwszy ostrzyżonych i masło od krowy po pierwszym jej cielęciu. Ofiary na chwałę Bożą lud tam składa przedewszystkiem z produktów jarzęcych, tak samo jak to było dawniej powszechnym zwyczajem i u ludu polskiego.

Do tomu III-go.

Str. 51, ma być: Chersonezu, nie Chersonu.
Str. 60, ma być: colubra, nie kolubra.
Str. 114. Wyraz kuchthaus, pochodzący z niem. Zuchthaus, był wymawiany zwykle przez Polaków „cuchthaus“ a nie kuchthaus.
Str. 177. W artykule o magnetyzmie opuszczona została wzmianka, że w latach 1816—1818 wydawano w Wilnie pismo wyłącznie mu poświęcone p. n. „Pamiętnik magnetyczny wileński“.
Str. 135. Pachnidło zwane larendogrą, podług Szajnochy, miała wynaleźć, czy też pierwsza rozpowszechnić, Elżbieta Łokietkówna, królowa węgierska, matka Ludwika a babka Jadwigi. Od niej więc ma pochodzić francuska nazwa Eau de la reine de Hongrie, spolszczona na larendogrę.
Str. 177. Nazwa łacińska magna bestia i włoska gran bestia, nie oznaczała właściwie pieczeni łosiej, lecz łosia samego.
Str. 185 szp. 2. Die Mark znaczy pierwotnie po niemiecku zupełnie to samo, co nasza „granica“, więc Mark-graf to hrabia graniczny czyli urzędnik cesarski, który przeznaczony był do czuwania na pograniczach państwa.
Str. 192. W artykule Marynarka polska podaliśmy 3 rysunki dawnych flag polskich. Tu prostujemy (po zwróceniu uwagi naszej przez p. J. Witkowskiego), że rysunek flagi ostatniej przedstawia właściwie flagę rosyjsko-polską, z czasu gdy po przyłączeniu do Rosyi części Rzplitej w r. 1772 pomieszczono w rogu flagi rosyjskiej czy kurlandzkiej orła białego.

Do tomu IV-go.

Str. 25 szp. 1, ma być: r. 1756, nie 1754.
Str. 64 szp. 2, ma być: Szczerbicz, nie Szczerbowicz.
Str. 95. W artykule Porcelana dodać i sprostować należy: że fabrykę w Tomaszowie lubelskim zamknięto nie wcześniej jak koło r. 1830. Fabrykę w Ćmielowie założył około r. 1790 niejaki Wojtos. Fabryka w Staszowie istniała w połowie XIX w. Fabryka Ogińskich w Telechanach istniała jeszcze w latach 1812—1820. Fabryka hr. Łubieńskich w Lubartowie, wyrabiająca fajanse i naczynia kamienne, była czynną od r. 1840—1850. Fabryka w Sławku w pow. Konińskim założona przez J. Rudzkiego czynną była od r. 1830 do 1850. Fabryka w Jedlni istniała od r. 1841 do 1873. Fabryka w Mieżygorju pod Kijowem powstała w roku 1798. Fabrykę w Wołokitynie założył w r. 1839 Miklaszewski i utrzymywał do r. 1862.
Str. 111 szp. 2, ma być: Półbarańcze, nie Półbrańcze.
Str. 147 szp. 1. ma być: precatur, nie precaur.
Str. 150 szp. 2, ma być: Reclinatorium nie Reclinatiorum.
Str. 218 szp. 2, ma być: porządku, nie przodku.
Str. 393 szp. 2, ma być: z Olbięcina, nie Oblęcina.
Str. 442 szp. 1, ma być w podpisie pod głową Jagiełły: na drzwiach ołtarza, nie na odrzwiach kaplicy.

Zdanie sprawy z całego ciągu pracy i wydawnictwa.

Już pod wyrazem „Encyklopedje polskie" (tom II, str. 135) nadmieniłem o zapoczątkowaniu pracy niniejszej przed laty 30-tu. Tu opowiem to dokładniej. Po trzyletnich studjach nad przeszłością w czasie pobytu mego w Szkole Głównej, przeszedłszy (r. 1868) do uniwersytetu krakowskiego, poznałem bliżej Józefa Szujskiego, mieszkającego jeszcze w Kurdwanowie, i wtedy przedsięwziąłem opracowanie „Inwentarza dawnej Rzplitej” w postaci słownika, obejmującego wszystkie nazwy wsi, osad, miast, rzek, strumieni, jezior i gór, ze wskazaniem przy każdej nazwie, w jakich dyplomatach, źródłach i kronikach znajdują się o niej wiadomości. Brałem więc kolejno: odszukiwane spisy wiosek do podatków z XVI i XVII wieku, kodeksy dyplomatyczne, dzieła Długosza i wszystko, co w nich o jakiej miejscowości znalazłem, wpisywałem na kartki oddzielne, wykreślając przytem na mapie granice ziem i województw. Była to robota żmudna, mechaniczna, ale prowadziłem ją nieustannie, zachęcony przyrzeczeniem prezesa J. Majera i Szujskiego (który został wtedy profesorem uniwersytetu a następnie sekretarzem Akademii Um.), że „Inwentarz Rzplitej” wyda w druku Akademja bez względu na wielotomowy jego obszar. W miarę jednak jak liczba kartek rosła w dziesiątki tysięcy, przekonywałem się, że bez współpracowników i bez udostępnienia akt metryki litewskiej, nie zdołam uskutecznić pracy rozpoczętej. Gdy, pomimo usilnych starań, nie udało mi się znaleźć żadnego towarzysza w tym kierunku, z żalem musiałem zawiesić kilkoletnią pracę, która jednak nie okazała się bezowocną, bo dała mi potem podstawę do „Geografii historycznej ziem dawnej Polski”, a wypisy z kilku kronik zapoczątkowały treść do niniejszej Encyklopedyi.
Bywając w latach 1869—1872 na zebraniach badaczów przeszłości w Towarzystwie Naukowem krakowskiem, słyszałem nieraz o braku słownika starożytności krajowych ilustrowanego i nie zaprzątniętego przeważnie geografją, jak „Starożytności polskie” Jędrzeja Moraczewskiego. Później w Komisyi historycznej (której byłem członkiem od pierwszego jej zawiązania przy Akademii Um.) mówiono znowu o podobnym słowniku, o jakim myślało już Towarzystwo Przyj. nauk w Warszawie pod koniec swego bytu. Stosownie do naszych życzeń, prof. J. Łepkowski napisał do Kraszewskiego, jako najwszechstronniejszego znawcy dawnej kultury polskiej, prosząc o zaprojektowanie planu słownika starożytności. Jakoż niestrudzony w usługach, gdzie tylko chodziło o naukę polską, autor „Sztuki u Słowian” nadesłał niebawem Akademii szeroki szkic, który został ogłoszony w III-im tomie „Rozpraw i sprawozdań Komisyi historycznej”, r. 1875. Kraszewski, podając tam spis półtora tysiąca artykułów, które wejść powinny w skład Słownika, wykazał tem samem, ile to jeszcze brakuje nam ścisłych badań, aby dzieło podobne można stworzyć. Akademja też postąpiła racjonalnie, nie biorąc się do Słownika, ale do badań nad przeszłością i wydawania źródeł.
Wówczas to opuściwszy Kraków i osiadłszy w rodzinnym zakątku na Podlasiu tykocińskiem, rozpocząłem kilkunastoletni okres wędrówek naukowych po kraju, w których kierowałem się dużo światłem, jakiego udzieliły mi liczne i długie pogawędki z Szujskim, Al. Przezdzieckim, Aug. Bielowskim, Jul. Bartoszewiczem, Kaz. Stroczyńskim, Kar. Bejerem, F. M. Sobieszczańskim, Wł. Łuszczkiewiczem, Winc. Polem, J. Kremerem, Luc. Siemieńskim, Eust. Tyszkiewiczem, Hip. Skimborowiczem, J. Łepkowskim, Cez. Biernackim, Winc. Korotyńskim, Kar. Rogawskim, Kirkorem i tej miary uczonymi, jakimi byli: prezes Akademji J. Majer, T. Żebrawski, J. I. Kraszewski, Bol. Podczaszyński i Ad. Pawiński.
Po 30-tu latach gromadzenia szczegółów do przeszłości dziejowej kraju i narodu, musiałem przystąpić jednocześnie do opracowania tekstu i rozpoczęcia druku Encyklopedyi Staropolskiej. Kto nie wydawał żadnej encyklopedyi u nas, ten nie może mieć pojęcia o niezliczonych kłopotach wydawniczych. Nie mając czasu ani upodobania do zostania wydawcą, szukałem najprzód nakładcy, ale nigdzie znaleźć nie mogłem. Księgarze lękają się większych wydawnictw, i w każdym razie, aby ściśle obliczyć koszt nakładu, potrzebują naprzód mieć rękopis ukończony i ocenzurowany a nie stosy pudeł z tysiącami notatek i wypisów, z których dopiero trzeba tekst redagować i arkuszami druku do cenzury przedstawiać. Mimo nieznalezienia nakładcy, rozpocząłem zabiegi o współpracowników, ale i tu ze skutkiem niewiele lepszym. Wiadomo bowiem, jak mało ludzi pracuje dziś naukowo nad przeszłością naszej kultury i jak są zarzuceni zajęciami swych obowiązków. O utworzeniu też komitetu redakcyjnego nie było mowy, gdyż jako mieszkańcy różnych krajów i miast nie mogliby na sesje redakcyjne zbierać się razem. To zmusiło mię utworzyć sposobem najpraktyczniejszym, angielskim, komitet redakcyjny „z jednego”, i temu tylko zawdzięczam, że Encyklopedję niniejszą kończę bez przerw i dziś, a nie za lat kilka. Przywykły w całem życiu łamać się z trudnościami, zdołałem je pokonać, lubo w takich warunkach rzeczy doskonałych się nie stwarza. Nie mogłem np. wielu artykułów pogłębić i rozszerzyć, bo choć pozwalał na to materjał zebrany przeze mnie na dzieło kilkunastotomowe, to jednak, ze względu na bardzo znaczne koszta nakładu, ograniczała wszystko ciasnota miejsca w trzytomowym programie. Dopiero bowiem pomoc Kasy imienia Mianowskiego, ofiarowana wydawnictwu przy tomie drugim, pozwoliła powiększyć zakres Encyklopedyi o tom 4-ty. Dla tych samych przyczyn z liczby 1600 posiadanych rysunków, nie mogłem pomieścić w niem więcej nad połowę tej liczby. Nie byłem również w możności przy każdym szczególe dołączyć cytaty wszystkich źródeł, bo wymagałoby to dodania przeciętnie na każde 4 wiersze wiersza 5-go, czyli do 4-ch tomów — tomu 5-go, a w razie zdwojenia liczby rycin, powiększenia wydawnictwa o tom 6-ty, co było niemożliwem wobec małej liczby prenumeratorów, z których połowa, powołując się na prospekt z zapowiedzią 3-ch tomów, żądała, aby 4-ty dodany był już bezpłatnie. Musiałem więc tak pisać każde zdanie, aby było jasnem w minimalnej ilości niezbędnych wyrazów. Zmniejszyłby wprawdzie ciasnotę miejsca druk drobniejszy, ale za to musiałyby tomy stać się droższe. Decydującą zaś była tutaj opinja biegłych okulistów, iż wszelkie pismo mniejsze od garmontu użytego w Encyklopedyi Staropolskiej i bez interlinii jest zawsze szkodliwem dla wzroku czytających wogóle, a niebezpiecznem dla spracowanego wzroku mojego.
Spisu artykułów objętych 4-ma tomami Encyklopedyi nie podaliśmy, znajdując, że wyszukanie każdego artykułu jest nader łatwem wobec alfabetycznego ich ułożenia w całem dziele. Spis taki zresztą byłby wtedy dopiero zupełnie pożytecznym, gdyby obejmował nietylko tytuliki artykułów ale i wszystkie wyrazy w tekście ich objaśnione. Gdy zaś artykułów jest blizko 3000, a wyrazów takich przynajmniej trzy razy tyle, to spis wszystkich ze wskazaniem stronic i szpalt, pociągnąłby za sobą jeszcze 2—3 miesięcy dłużej pracy i kilka arkuszy więcej druku, co było na razie rzeczą niemożliwą, wobec narzekania prenumeratorów na opóźnienie i wobec i tak już nieproporcjonalnej wielkości tomu 4-go, a wreszcie przepracowania autora, który przez 4 lata druku nie miał nawet ani tygodnia wytchnienia i wyjazdu na wieś w porze letniej, a dodać szczerze należy, i wobec tego, że wpływ z prenumeraty, łącznie z pomocą wydawniczą Kasy imienia Mianowskiego, do chwili ukończenia druku pokrył tylko połowę ogólnych kosztów wydawnictwa.
Przez cztery lata druku czterech tomów Encyklopedyi, otrzymywała redakcja nasza corocznie przeszło 1200 listów z kraju i świata, bądź z żądaniem wyjaśnienia różnych kwestyi dziejowych, archeologicznych, językowych i heraldycznych, bądź z wymówkami za niepomieszczanie herbów, dziejów rodzin, życiorysów i rozmaitych wyrazów: korespondenci zapominali, że w słowniku polskim istnieje do 300,000 wyrazów, że encyklopedja rzeczowa nie jest słownikiem i że gdyby miała zastąpić herbarze, słowniki i objąć dzieje kraju, rodów, ludzi i miast, to musiałaby liczyć nie 4 a najmniej 40 tomów. Inne osoby przesyłały pieniądze albo tylko polecenie na rozmaite sprawunki i wysyłkę tychże z Warszawy, prosiły o wybór książek lub pośrednictwo w sprzedaży i kupnie różnych zabytków, numizmatów, medali, mebli, starych ksiąg, lub żądały ofiarowania im Encyklopedyi bezpłatnie, albo przyjęcia przesyłki pocztowej na koszt redakcyi. Pewnien Amerykanin pisał o wyśledzenie nazwiska ojca jego matki, który był Polakiem, ale opuściwszy kraj swój, przyjechał do Ameryki pod nazwiskiem angielskim. Jako jedyną zaś wskazówkę do wyśledzenia prawdziwego nazwiska korespondent wskazywał fakt, że dziad jego przed samą swą śmiercią jeździł z Ameryki w r. 1851 na sejm do Warszawy?! Ponieważ praca nad Encyklopedją zajmowała czasu po kilkanaście godzin każdodziennie — poza któremi dopiero, pomimo utrudzenia, musiałem załatwiać drobiazgowe sprawy administracyjne i tak liczną korespondencję — nie byłem więc absolutnie w możności odpowiedzenia na wiele listów, za co tutaj osoby dotknięte słusznie mojej milczeniem najgoręcej przepraszam. Sprawiedliwość nakazuje mi jednak zaznaczyć, że obok listów obojętnych a często i szorstkich, otrzymywałem niektóre bardzo miłe i rozrzewniające, np. od ziomków gdzieś z krańców świata, z Ziemi Ognistej, Mandżuryi, Turkiestanu, donoszących, że Encyklopedję czytają swej dziatwie ze łzami i błogosławieństwem.
W zdaniu sprawy z toku wydawnictwa nie mogę tego pominąć, iż obok zaszczytnych dla niego recenzyi pióra uczonych badaczów i krytyków (Brückner, Askenazy, Kraushar, Rydel), obok wielu serdecznych listów ludzi poważnych w nauce polskiej, którzy cichą, skromną pracę moją powitali ciepłem słowem wdzięczności ziomków i życzeniami rozrostu — stałem się także pierwszy raz w życiu celem napaści dziennikarskiej. Z powodu wstrętu i braku czasu do polemik, nic wówczas nie odpowiedziałem na ciężką krzywdę wyrządzoną mi publicznie. Dziś jednak, zamykając porachunki wydawnicze, mam obowiązek tu sprostować podane o mnie nieprawdy. Pan Jaksa Radziejowski, nie wytknąwszy żadnego błędu w mojem dziele (poczynającem się dopiero drukować), odrazu zapragnął mu radykalnie kark skręcić, wołając, że Encyklopedja Staropolska „zrobi fatalne fiasco”, że nie daję w niej podobizn herbów, że „dla celów spekulacyjnych wyrządza ona zawód i krzywdę ogółowi”, który „opłaciwszy dzieło złe, pozna się na niem”, że wyrządziłem temu ogółowi „niedźwiedzią zaiste przysługę”, że dopuściłem się „pokrzywdzenia interesów ogólnych”, że powinienem wydawnictwo „zawiesić”, gdyż jedynie „tym sposobem (autor) zrehabilitowałby siebie i nie świecił złym przykładem” dla tych, „którzy dla miłego zysku gotowi najświętszemi frymarczyć rzeczami”. Źle się wyraziłem, że p. R. nie wytknął mi żadnego błędu. Owszem, miał przed sobą pierwszy zeszyt z początkiem litery A, a zarzucił mi, że nic nie napisałem o tarczach. Aby zaś dowieść, że biorąc się do starożytności polskich, robię „zamach nierozsądny, porwanie się z motyką na słońce”, podniósł p. Jaksa Radziejowski moje rzekome zasługi jako ziemianina i radcy Tow. kred. ziemsk., nic o tem nie wiedząc, że zasłużonym rolnikiem nie byłem ja, tylko mój ojciec (ob. Gloger Jan w „Wielkiej encyklopedyi powsz. ilustr.”), który nawet oddawszy mi majątek ziemski, jeszcze do zgonu swego gospodarstwem kierował, żebym miał więcej czasu do prac naukowych. Na radcę zaś Towarz. kred. zostałem wybrany po 25 latach tychże prac, a w żadnym razie nie mogę pojąć, co może jakieś 30-40 sesyi kadencyjnych corocznie, a choćby i dwa razy tyle, przeszkadzać w zajęciach naukowych człowiekowi, który tak ściśle liczył się z każdą chwilą czasu przez lat prawie 40, że jeszcze ani jednej godziny w życiu nie strwonił na rozrywkę — w karty — nie spędził ani dnia w podróżach za granicami Słowiańszczyzny, nie był ani razu na wyścigach, na balu publicznym, na maskaradzie, na majówce dla zabawy, któremu 5 godzin snu na dobę zawsze wystarcza. Dziwnie się też zbiegło na mojem biurku żądanie p. Jaksy, abym „zawiesił” druk Encyklopedyi z wielokrotnie w recenzjach wyrażonem przez głębokiego badacza naszej przeszłości życzeniem, abym Encyklopedję drukował w jak największej liczbie tomów. „Publiczności szerszej — pisze uczony prof Brückner — najgoręcej polecamy wspieranie Encyklopedyi Staropolskiej”, traktującej wiele rzeczy „w najszerszem znaczeniu tego słowa krytycznie” i t. d.
Miły obowiązek nakazuje mi też wymienić osoby, od których Encyklopedja Staropolska doznała szczególniejszej życzliwości. Oto nazwiska tych dobrych ludzi: Aleksander Moes, J. Glass, Tadeusz Hiż, dr. J. Peszke, L. Kronenberg, L. Méyet, Al. Kraushar, Stef. Giller, M. Greim, Gustaw Bisier, Wiktor Luboradzki, Tadeusz Siemieński, Wand. Czarnecki, Stanisław Leszczyński, Cz. Boczkowski, Stanisław Kierznowski, Władysław Jelski, dr. Henryk Dobrzycki, Teodor Ziembiński, M. Olszyński, Zygmunt Wolski, dr. G. Szpilewski, Jan Gadomski, Bolesław Markowski, H. Łopaciński, H. Dynowski, Wincenty Janowski, ś. p. Jan Karłowicz, Al. Jabłonowski, Wł. Grabowski, dr. Wład. Sękowski, W. Fiedorowicz, M Federowski, Antoni Strzałecki, Fr. Kraszewski, Adam hr. Starzeński, ś. p. Wiktor Szumański, Ig. Wróblewski, p. B. Kondratowiczowa i prof. Szymon Askenazy.
Za nadesłane i pomieszczone w Encyklopedyi Staropolskiej artykuły i przyczynki składam podziękowanie ś. p. Wł. Łuszczkiewiczowi (Baldachim, Balustrada, Blanki), prof. H. Łopacińskiemu (Pomniki, Słowniki polskie), J. Rostafińskiemu (Rośliny miłośnicze), Al. Polińskiemu (kilkanaście dawnych melodyi), Bogusławowi Kraszewskiemu (Labirynty, i różne rysunki i przyczynki), ś. p. Janowi Karłowiczowi (Miesiące), Janowi Kochanowskiemu (Kalendarz), dyr. Muzeum Fel. Koperze (Klejnoty koronne), Stefanowi Sucheckiemu (część artykułu: Pieczęcie najstarsze szlachty polskiej), Wikt. Gomulickiemu (Litografie polskie najdawniejsze), Tymot. Łuniewskiemu (Radło, Socha), ś. p. ks. Wacł. Nowakowskiemu (Obrazy cudowne Najśw. M. B.), Henr. Sadowskiemu (Ordery polskie), Bron. Gembarzewskiemu (mnóstwo artykułów z dziedziny wojskowości).
Znany miłośnik sztuki i gruntowny jej znawca, zasłużony p. Matjas Bersohn, okazał ze wszystkich zbieraczów największą uczynność w udzielaniu nam wszelkich rycin i zabytków ze swoich cennych zbiorów. Najserdeczniejsze słowa podzięki składam prof. Al. Brücknerowi, który w recenzjach swoich o pracy mojej najlepiej odczuł jej stanowisko i myśl przewodnią, najsprawiedliwiej wytknął jej usterki i ocenił strony dodatnie. Komitetowi Kasy imienia d-ra Józefa Mianowskiego niemniej winienem podziękowanie za pomoc w wydaniu tomu II, III i IV, jak również za zaszczytne dla Encyklopedyi przyznanie nagrody naukowej z zapisu d-ra Pileckiego.


PRZYPISANIE.

Prosty dług wdzięczności nakazuje mi dzieło niniejsze przypisać pamięci najdroższych w mem życiu osób, zostających w bezpośrednim duchowym związku z tą pracą, mianowicie: nieżyjącemu już od lat kilkunastu Ojcu memu i liczącej obecnie 93-ci rok wieku swego kochanej Matce mojej — którzy codziennym przykładem własnego życia rozniecili w zaraniu myśli moich poczucie obowiązku pracy społecznej, a gdym poszedł w kierunku przez siebie obranym, swą wyborną pamięcią i światłemi zapiskami o przeszłości służyli mi za skarbnicę tradycyi i łącznik z życiem poprzednich pokoleń.
Trzecią istotą, której pracę niniejszą z uczuciem bolesnej tęsknoty poświęcam, jest ta Najukochańsza, co była nieporównanym ideałem towarzyszki mego cichego życia — głęboka umysłem, prawa duszą, światła wiedzą, czysta i prosta sercem, miłująca nad wszystko ideały moje, dom i zacisze wiejskie — która dała mi 16 lat szczęścia na tej ziemi, będąc aniołem opiekuńczym w moich pracach i troskach, otaczając mnie niebiańskim spokojem, rozumną radą i pomocą — po której odejściu do mogiły, praca niniejsza, tak za życia dla niej miła, stała się dla mnie jedynym balsamem w wielkim bólu i w ciężkiem osieroceniu.

Zygmunt Gloger.



koniec tomu iv i ostatniego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Gloger.