Emancypantki/Tom II/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Emancypantki |
Podtytuł | Tom II |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
— Panienki, proszę na podwieczorek — odezwała się, wchodząc, doktorowa. — Czy to ładnie opuszczać gości?...
— Dostałam listy, mamo — odpowiedziała Madzia.
Panna Eufemja nieznacznie pociągnęła ją za rękaw.
— No, ale możesz odłożyć listy — rzekła matka — bo kawa ostygnie... Przyjechała siostra pana Ludwika...
Panny weszły do altanki, gdzie na stole, otoczonym gośćmi, stała kawa ze śmietanką, bułki domowego pieczenia, ser z kminkiem i kilka gatunków konfitur. Sparaliżowana siostra pana Krukowskiego przywitała się serdecznie z Madzią, chłodno z panną Eufemją i, widocznie prowadząc dalej rozmowę, rzekła:
— A poco on ma brać dzierżawę, czy starać się o jakąś służbę, jeżeli ma majątek? Ja pieniędzy nie zabiorę do grobu i tyle mu zostawię, że będzie mógł utrzymać żonę i wychować dzieci...
— Może siostruni podać cukier?... — wtrącił pan Krukowski, który wyglądał, jakgdyby go coś dusiło.
— Więc wyszlij go, pani, do Warszawy... Niech się chłopak rozejrzy... odżyje... — mówił major i zatopił towarzystwo w kłębach dymu olbrzymiej fajki.
— Ślicznie dziękuję majorowi za radę — odparła eks-paralityczka, odpędzając dym haftowaną chusteczką. — Pamiętam jego ostatnią wyprawę do Warszawy...
— Może siostruni nasmarować bułeczkę? — przerwał pan Ludwik, którego rysy zdradzały niepokój.
— Dziękuję ci, Luciu — odparła siostra. — Było to w roku 1866. Chciał koniecznie jechać do Warszawy, więc dałam mu dwa tysiące złotych... W parę dni ograli go, potem chciał się odegrać — musiałam dopłacić sześć tysięcy!...
— Siostruniu...
— Nie przerywaj, bo właśnie ten wypadek świadczy o twojej szlachetności. — Więc, kiedy po tej aferze wrócił chłopak na wieś, padł mi do nóg...
— Ależ siostruniu!... — jęknął czterdziestopięcioletni chłopak.
— Rozpłakał się jak dziecko, przysiągł, że już nigdy nie wyjedzie z domu i... dotrzymał, panie majorze!...
— Bo mu nie dajesz pieniędzy, więc siedzi — odparł major.
— A jemu co po pieniądzach?... — zdziwiła się stara dama. — Brakuje mu czego?...
Pan Krukowski zsiniał, ale pan Miętlewicz wydawał się mocno zadowolonym.
— Wieczna historja mężczyzn, którzy dostaną się babom w niewolę!... — wybuchnął major. — Więzi chłopaka przy fartuchu od kilkunastu lat, pozbawia go energji. Lepiej daj mu co... daj mu co ciepłą ręką i niech nauczy się polegać na sobie, nie na twoim majątku...
— O, tak... ażeby zginął między wami!... — zawołała dama.
— Między ludźmi nikt nie ginie... Owszem, pomogą mu otrząsnąć się z resztek tego fartucha, którym omotałaś mu głowę... — krzyczał major.
Pan Ludwik był tak bliski śmierci, a całe towarzystwo tak zmieszane, że doktór, chcąc nadać inny kierunek rozmowie, rzekł:
— Pan Miętlewicz nie miał majątku, a jednak wyrabia się własną pracą...
— I pomocą dobrych ludzi — odparł Miętlewicz, całując w ramię doktora. — Tak, ludzie zrobili mnie tem, czem jestem!... Czcigodny pan doktór zawsze mi mówił: weź się do pracy, bo przy tem przepisywaniu w powiecie zgłupiejesz doreszty!...
— Niewiele już zostało — mruknął major, przepychając ze złością fajkę drutem.
— Miałeś pan zdolności do handlu, więc mogłeś rzucić biuro — wtrącił podsędek.
— Zdolności mam, ani słowa — pochwycił pan Miętlewicz. — Ale obudził moje zdolności traf i dobrzy ludzie...
Pamiętam — prawił wśród ogólnego milczenia — siedzę raz przy dzienniku w powiecie, aż tu wchodzi pan Bieliński i mówi do sekwestratora: „Tak mnie pan mordujesz, że moje bułanki sprzedałbym za czterysta rubli, byle się znalazł kupiec.“ Ja to słyszę... Na drugi dzień jest w biurze pan Czerniawski i mówi do pomocnika: „Dałbym sześćset rubli za bułanki Bielińskiego, tak mi się podobały.“ Ja i to słyszę. Więc kiedy wyszedł, biegnę za nim i mówię: Da pan dziedzic pięćset pięćdziesiąt rubli za bułanki? — On mówi: „Dam.“ — Na stół?... — „Na stół.“ — Słowo? — „Słowo.“ Lecę tedy do Eisenmana, obiecuję mu dwadzieścia rubli procentu za jeden dzień, dostaję pieniędzy i jadę do pana Bielińskiego. — Odda pan — mówię — bułanki za czterysta pięćdziesiąt rubli? — „Z Bogaś się począł, człowieku — on mówi — ale czy mnie nie okpiwasz?... Bo to wy, powietnicy...“ Pokazałem pieniądze, pan Bieliński wziął je, oddał mi konie i dorzucił piętnaście rubli za fatygę. Dałem tedy rubla furmanowi i — jazda do pana Czerniawskiego. No... kupił szlachcic bułanki, ale strącił mi dziesięć rubli i dał tylko pięćset czterdzieści rubli, bo powiedział, że to pachnie geszeftem. Suma sumarum — pan Bieliński zarobił trzydzieści pięć rubli, pan Czerniawski sześćdziesiąt, Eisenman dwadzieścia, a ja osiemdziesiąt pięć rubli za jeden dzień!...
Potem krzywili się na mnie wszyscy, i Żyd, i panowie, ale ja już miałem o co zaczepić ręce, a kiedy zacząłem prowadzić interesa — chodzą do mnie i Żydzi, i panowie, bo każdy wie, że dam zarobek, choć siebie nie skrzywdzę.
— Szkoda, żeś nie żył za moich czasów — odezwał się major — zrobiłbym cię ekonomem mego bataljonu. Ale za takie kupno bułanków dałbym ci czterdzieści batów, nie rubli...
— Ha, trudno! proszę pana majora — odparł, dumnie oglądając się pan Miętlewicz. — Dawniej były inne czasy, a teraz są inne czasy. Co kraj, to obyczaj...
I roześmiał się ze swego dowcipu.
Podwieczorek zjedzono i wypito, goście rozeszli się po ogrodzie, panna Eufemja o czemś szeptała ze swym ojcem, podsędkiem. Do osamotnionej chwilowo Madzi zbliżył się pan Krukowski i stanąwszy w kornej postawie, jakby go bardzo krzyż bolał, szepnął wzruszony:
— Jak pani musi mną pogardzać, panno Magdaleno!...
Madzia zadziwiła się.
— Ja panem? — rzekła. — Boże mój! i za co?... Taki pan dobry, taki delikatny...
— Ale ten upakarzający stosunek do siostry, z którego śmieje się — nawet — pan Miętlewicz... A to protegowanie mnie przez pana majora, który czasem traktuje mnie tak lekko, że doprawdy... Lecz niech pani wejdzie w moje położenie: czy mogę żądać satysfakcji od starca, albo opuścić chorą siostrę?... Okropną jest ta wieczna małoletność!... Ja czuję, że ludzie sądzą mnie surowo, ale cóż zrobię?...
Mówił to zadyszany, łamiąc delikatne ręce i z trudnością hamując się od płaczu.
— Prawda, pani, jaki ja jestem śmieszny, niedołężny?... — dodał.
Madzi łzy napłynęły do oczu. Uniesiona dziwną odwagą, podała Krukowskiemu rękę i ściskając go, rzekła:
— Niech się pan uspokoi... My, kobiety, pojmujemy bohaterstwa, których świat nie uznaje...
Swoją drogą, gdyby mogła za cenę kilku lat życia wydobyć Krukowskiego z tej bohaterskiej pozycji, poświęciłaby je.
Piekło skierowało ich w stronę Miętlewicza z pręcikiem w ręku. Więc pan Krukowski ledwie miał czas wyszeptać:
— Do grobu nie zapomnę... do grobu...
I z uczuciem pocałował Madzię w rękę.
— Panie Krukowski! siostra pana prosi — zawołał Miętlewicz.
Krukowski odszedł, rzucając Madzi bezdenne spojrzenie, a zbliżył się Miętlewicz. Wyglądał bardzo poważnie.
— Proszę pani — zaczął — czy ja naprawdę robię co nieprzyzwoitego?... Bo w tej chwili major powiedział, że jestem cham...
— Ja... nic nie słyszałam — odparła zmieszana Madzia.
Miętlewicz zdawał się być szczerze zmartwiony. Usiadł na ławce obok Madzi i bijąc pręcikiem szpice swoich kamaszy, mówił:
— Eh, proszę pani, ja wiem, że jestem cham!... Matka moja była sklepikarką... nie odebrałem żadnej edukacji... więc ludzie kpią ze mnie i nazywają: chamem, osobliwie szlachta. Pani myśli, że ja tego nie widzę?... Oj, oj, a jak czuję!... Nieraz wyciąłbym sobie kawałek ciała, ażeby mieć takie słodkie i pachnące miny jak pan Krukowski... On pan z panów, ja biedak z biedaków... On ma czas wystawać przed lustrem, ja nieraz ani jeść, ani wypić nie mogę spokojnie...
Umilkł, potniał i wzdychał.
— Panno Magdaleno — rzekł, patrząc na nią błagalnym wzrokiem — niech pani o mnie źle nie myśli... Ja nic od pani nie żądam, przysięgam Bogu... Pani skończyła taką pensję!... Chciałbym tylko czasami spojrzeć na panią, bo kiedy spojrzę, to... robi mi się dobrze na sercu... A jeżeli kiedy obrażę panią niechcący... Eh, co tu gadać!... Wolałbym złamać nogę, aniżeli panią urazić...
W tej mowie, rwącej się i pełnej wybuchów, dźwięczał taki szczególny ton, że Madzię żal ogarnął. Milcząc, podała Miętlewiczowi rękę i tak serdecznie spojrzała mu w oczy, że — rozchmurzył się, a nawet trochę zdziwił.
Wtem matka zawołała ją do siebie.
„Biedny on, biedny, ten szlachetny prostak! — myślała Madzia, opuściwszy Miętlewicza. — Cóżbym dała, ażeby go uspokoić i przekonać, że nie wszyscy ludzie zważają tylko na pozory...“
Goście zaczęli się rozchodzić. Panna Eufemja była rozstrojona, pan Krukowski rozmarzony, pan Miętlewicz poważny. W furtce major pokłócił się z podsędkiem o pogodę na następny dzień, na ulicy siostra pana Krukowskiego zaczęła krzyczeć, że wózek się przewraca... Wkońcu wszystko ucichło.
Madzia, zostawszy samą, zaczęła czytać listy. Panna Malinowska pisała jej, że Arnold, drugi mąż pani Latter, przeznaczył dla Heleny i Kazimierza Norskich sporo pieniędzy, i że ma zamiar opuścić Amerykę, a przesiedlić się do Warszawy z żoną i synem. Wspomniała też, że stary szlachcic, Mielnicki, zobaczywszy zwłoki pani Latter, dostał ataku apoplektycznego. Dziś mieszka na wsi, pogrążony w apatji, a tylko od czasu do czasu wspomina o dzieciach zmarłej. Zakończyła list prośbą, ażeby Madzia, jeżeli od wakacyj chce być u niej damą klasową, doniosła jej natychmiast, gdyż zgłasza się wiele kandydatek na tę posadę.
Madzia zdecydowała się, że nie weźmie miejsca u panny Malinowskiej. Poco?... Wszakże otworzy tu szkółkę, która zapewni jej utrzymanie i pozwoli dopomagać rodzicom.
Ada Solska donosiła Madzi, z wielkim zachwytem, że w Zurychu uczęszcza na kursa przyrodnicze, które ją bardzo zajmują. Owszem, przekonała się, że celem jej życia może być tylko botanika i że pracując nad botaniką, znajdzie prawdziwe szczęście. Nadmieniła, że Hela Norska mieszka w jakimś włoskim klasztorze, lecz jeszcze nie jest pewną, czy zostanie zakonnicą, czy wróci do świata.
Większą połowę listu poświęciła Ada panu Kazimierzowi Norskiemu. Bawi on także w Zurychu i studjuje nauki społeczne. Jest to człowiek niesłychanie poważny, niesłychanie pracowity, niesłychanie genjalny i ma niesłychanie wielkie zamiary. O ile ona, panna Solska, pozwala sobie odgadywać plany pana Kazimierza, chodzi mu o zupełne zreformowanie położenia kobiet. On to musi zrobić, on to zrobi przez pamięć dla swojej nieszczęśliwej i świętej matki, która straciła życie, walcząc o niezależność. Z Adą pan Kazimierz prawie nie mówi o swoich genjalnych planach, tylko o botanice, którą ona mu objaśnia. Ale zamiary swoje wypowiada w kółkach studenckich, gdzie szczególniej studentki są zachwycone. Nieszczęściem, Ada na tych posiedzeniach nie bywa i nawet nie zna studentek, gdyż nie lubi opuszczać domu. Ale o triumfach pana Kazimierza wie doskonale, ponieważ on sam jej o tem donosi.
Madzia kilka razy odczytywała list panny Solskiej, wreszcie schowała go w eleganckiem pudełeczku po proszkach Zejdlitza. Była podniecona, rozmarzona, z godzinę spacerowała po ogrodzie przy gwiazdach, wreszcie — westchnęła i wróciła do swego pokoju.
Położywszy się, zobaczyła w półśnie pana Krukowskiego w granatowym i pana Miętlewicza w jasnym garniturze: tamten (zupełnie jak w rzeczywistości) miał na głowie kapelusz panamski, ten — świeży cylinder. Obaj mieli żałosne fizjognomje i błagali Madzię o litość.
I Madzia żałowała ich: jednego za to, że był tak delikatny, drugiego — że miał matkę sklepikarkę, a obu za to, że czuli się bardzo nieszczęśliwymi. Cóżby dała, ażeby odzyskali spokój!...
W miarę rosnącego w sercu Madzi współczucia, obrazy obu panów coraz bardziej zbliżały się do siebie: garnitur jasny zmieszał się z granatowym, cylinder z panamą i — z dwóch ludzi zrobił się jeden.
Madzia podniosła oczy na jego twarz i — zobaczyła pana Kazimierza.
Ten widok tak ją przeraził, że obudziła się i długi czas nie mogła zasnąć.