Przejdź do zawartości

Emancypantki/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Emancypantki
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XIV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
PLANY RATUNKU.

Rzeczywiście, Dębicki i pan Stefan mieli w tym czasie ważną rozmowę o pani Latter.
Przedewszystkiem poszli na obiad do wykwintnej restauracji na Krakowskiem, gdzie zajęli najciaśniejszy gabinet, odznaczający się tem, że miał gotyckie krzesła, obite zielonym utrechtem, i dwa duże lustra, na powierzchni których właściciele pierścionków z brylantami wypisywali sentencje, odznaczające się jędrnością i niewybrednym smakiem.
Elegancki kelner we fraku i białym krawacie, z włosami rozdzielonemi nad czołem, podał im karty i zaczął nasuwać projekta obiadu.
— Naprzód wódeczka i przekąska — mówił kelner.
— Za wódkę dziękuję — odparł Dębicki.
— A ja proszę — rzekł Solski.
— Mamy świeżutkie ostrygi.
— Bardzo dobrze — dopowiedział Solski.
— Więc po wódeczce mogę służyć ostrygami. Cały tuzin?...
— Po wódce proszę o dwa solone rydze.
— Dwa rydzyki i tuzin ostryg?
— Dwa rydze bez ostryg — odparł Solski. — A może profesor chce ostryg?
— Paskudztwo — mruknął Dębicki.
— A na obiad? — pytał kelner.
— Dla mnie — barszcz... Potem może być kawałek sandacza... No, kawałek sarny i kompot... — mówił Solski.
— To samo, tylko, zamiast sarny — kotlet wołowy — dodał Dębicki.
— A wino?
— Pół butelki czerwonego — rzekł Solski — a profesor?
— Wody sodowej.
Kiedy kelner wyszedł z gabinetu, zastąpił mu drogę gospodarz, pytając:
— Jaki numer?
Kelner machnął ręką.
— Będzie ze dwa ruble.
— A tak! — westchnął gospodarz. — Taki zawsze skąpi, choć pieniędzmi mógłby w piecu palić. Ale szanuj go, bo dobry dla służby, to pan Solski.
— Który to, panie, starszy czy młodszy? — spytał ciekawie lokaj.
— Młodszy, młodszy, ten, co go w zimie nie stać na futro.
Kelner usługiwał znakomicie. Dawał potrawy na czas, wchodząc krząkał, wychodził na palcach i tytułował Solskiego jaśnie panem. Goście jedli, rozmawiając.
— Więc profesor nie pije nic, nawet kawy — mówił Solski. — Czy to nie fałszywy alarm z tą chorobą serca?
— Nie. Z każdym rokiem posuwa się naprzód — odpowiedział Dębicki.
— Tem większy powód, ażeby profesor zajął się naszą bibljoteką; bieganina po piętrach nie może być dobrą — rzekł Solski.
— Od wakacyj, od wakacyj... Nie mogę rzucać pensji, na którą mnie łaskawie przyjęto i do tego w niezwykłym czasie.
— Jak profesor chce. A co się tyczy pensji, mam prośbę do profesora.
— Słucham.
— O pani Latter mówią źle — ciągnął Solski. — Moje kuzynki zarzucają jej, że wprowadza na pensję kursa emancypacji, że jakaś panna Howard chce nagwałt robić dziewczęta istotami samodzielnemi...
— Narwana baba — uśmiechnął się Dębicki.
— O nią mniejsza, choć jej propaganda może kosztować panią Latter kilka uczenic. Gorszy jest skandal jej syna z jakąś guwernantką, o czem słychać w Warszawie.
Dębicki kiwał głową.
— I to mnie nic nie obchodzi — prawił Solski — bo jużci młode kobiety są od tego, ażeby je bałamucili piękni chłopcy. Ale niedobrze jest, że ludzie, znający tutejsze stosunki, określają położenie pani Latter w ten sposób: długi — zmniejszone dochody — wielkie wydatki na syna, co wszystko razem zapowiada bankructwo.
— Ja słyszałem, że ona ma majątek — wtrącił Dębicki.
— I ja tak myślałem. Tymczasem nasz plenipotent zna niejakiego Zgierskiego, któremu pani Latter płaci sześćset rubli procentu.
— I ja znam Zgierskiego. Wygląda na pokątnego finansistę.
— Otóż to — mówił Solski. — A ilu innych z tego gatunku kręci się około pani Latter?
Dębicki podniósł brwi i wzruszył ramionami.
— Rozumiem — rzekł Solski. — I ja nie mieszałbym się do cudzych interesów, gdyby nie siostra, która zapowiedziała mi, że — nie pozwoli na bankructwo pani Latter. Pojmuje pan moje położenie. Nie mogę z tą sprawą iść do pani Latter, bo wyrzuci mnie za drzwi i będzie miała słuszność; boję się użyć naszego plenipotenta, albo adwokata, bo sytuacja stałaby się jeszcze drażliwszą. Z drugiej strony, jakkolwiek chwalę siostrze przywiązanie do kobiety, która ją wychowała, to znowu nie pozwolę, ażeby majątek Ady umożliwiał panu Norskiemu bałamucenie guwernantek. Niech bałamuci, ale nie za pieniądze mojej siostry, która, o ile ją znam, nietylko nie zgodziłaby się na popieranie tego rodzaju przedsiębiorstw, ale nawet bardzo ubolewa nad ich rzekomemi ofiarami.
— Nie widzę tu roli dla siebie — rzekł Dębicki.
— A może pan mieć wielką — odparł Solski. — Bywając na pensji, zrozumie pan, czy stan jest rzeczywiście groźny i co dałoby się uratować: pensję pani Latter, czy tylko — panią Latter? Następnie spostrzeże pan chwilę, kiedy dla pani Latter pomoc okaże się niezbędną.
— Cóż dalej?
— Wówczas powie pan słówko naszemu plenipotentowi, a on resztę załatwi. Może być, że po konferencji z nim, pani Latter sprzeda pensję, albo zgodzi się na jakiego wspólnika, któryby kontrolował dochody i wydatki... Nie wiem, co postanowi... W każdym razie nie będzie musiała zamykać pensji w ciągu roku, i uspokoi się co do własnej osoby.
— Mnie się zdaje, że wszystko polega na nieporozumieniu, bo pani Latter ma pieniądze — zauważył Dębicki.
— Mój profesorze — odpowiedział Solski — przed panem nie myślę bawić się w sekreta. Pani Latter ma pieniądze, gdyż Ada pożyczyła jej sześć tysięcy rubli, za co plenipotent zrobił mi awanturę. Ale interesa pani Latter muszą być zawikłane, ponieważ dała na komorne tysiąc rubli, zamiast dwóch tysięcy pięciuset. Nareszcie mam wskazówki, że jej kłopoty nie są i nie będą chwilowemi, bo pan Norski nietylko dużo wydaje, ale jeszcze gra w karty...
Obiad skończył się, a Dębicki wciąż kiwał głową i rozmyślał.
— Profesor spełni moją prośbę? — zapytał Solski. — Nie chodzi tu przecież o interwencję ze strony pańskiej, lecz tylko o uchwycenie momentu, kiedy pani Latter znalazłaby się wobec bankructwa.
— Owszem, mogę to zrobić, o ile potrafię; ale boję się, ażebym nie zepsuł sprawy, ponieważ... nie jestem tam lubiany — odparł Dębicki, krzywiąc się.
— Wszystko wiem, znam zatarg z panną Heleną, a nawet trochę rozumiem i samą pannę Helenę, czego ona zdaje się nie przypuszczać... Mimo to proszę pana, ażebyś podjął się zawiadomić naszego plenipotenta, że — wtedy a wtedy może odwiedzić panią Latter. Proszę zaś pana nie ja, ale moja siostra — zakończył uroczyście Solski, jakgdyby sądził, że prośba siostry powinna rozstrzygać wszelkie kwestje.
— Zdolna kobieta z panny Ady — rzekł Dębicki. — Co ona myśli robić?
— Ba! gdybym wiedział — odparł z uśmiechem Solski. — Może zechce zostać profesorką w jakim amerykańskim uniwersytecie?... Bo pan wie, że teraz kobiety chcą być deputowanymi, sędziami, jenerałami... No, ale niech robi, co jej się podoba; moja rzecz służyć jej opieką zawsze, a radą, kiedy mnie o nią zapyta.
— Panna Magdalena Brzeska także bardzo zdolna, bardzo zdolna!... — wtrącił Dębicki.
Solski wziął go za rękę i patrząc w oczy, rzekł:
— O zdolnościach nie wiem, ale zdaje mi się, że dla mojej siostry byłaby ona właściwszą przyjaciółką, aniżeli panna Norska. Boję się, ażeby Ada nie doznała przykrych rozczarowań, ale co pan chcesz?... Co my możemy zrobić z kobiecemi sympatjami?...
Opuścili restaurację, i pan Stefan odprowadził Dębickiego w stronę jego domu. Na pożegnanie rzekł:
— Więc, kochany profesorze, sprowadź się pan do bibljoteki jak najprędzej. Pokoje opalają się, służący czeka...
— Od wakacyj, od wakacyj... — odparł Dębicki.
— Taki jest pański termin, a mój — choćby w tej chwili.
— Więc we środę jedziesz pan z siostrą?
— Nie. Panie pojadą z naszą ciotką, a ja połączę się z niemi dopiero około Nowego Roku w Rzymie.
Uścisnęli się. Dębicki poszedł dalej, a Solski patrzył za nim i myślał:
„O, jak to widać, że ten człowiek nosi w sobie coś kosztownego i kruchego. Jak on ostrożnie stąpa, czując, że byle się poślizgnął, upadnie aż na dno grobu... Ciężki los, kiedy życie schodzi tylko na chronieniu życia!...“
Nagle medytacje jego zmieniły kierunek.
„No, a ja — mówił do siebie — a ja?... Mnie na czem schodzi życie?... Ten, ciężko chory, pracuje na własne utrzymanie, opiekuje się małą siostrzenicą, uczy dziewczęta zoologji i jeografji, ba! pracuje nad jakimś nowym systemem filozoficznym. To wszystko robi inwalid, któremu lada chwilę może pęknąć serce i bynajmniej nie z miłości. Ja zaś jestem zdrów jak koń, mam podobno rozum i energję, duży majątek, rwę się do działalności i — nie robię nic!... Mogę wszystko kupić: rozrywki, kochanki, wiedzę... Tylko nie kupię — celu dla działalności... Nie mieć do czego przyczepić się, oto choroba, niegorsza od wady serca. Albo też być wiecznym kandydatem na przewodnika tam, gdzie nikt nie potrzebuje przewodników, bo nigdzie się nie wybiera... Oto nowożytny tantalizm!... Będę ostatniego gatunku szubrawcem, jeżeli nie zmarnuję się razem z mojemi aspiracjami do wielkich dążeń...“
Wsadził ręce w kieszenie wąziutkich spodni i szedł zwolna ulicą, rozmarzony, smagany śniegiem w twarz, potrącany przez przechodniów, którzy spoglądali na niego, jak na biedaka albo warjata.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.