Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXVI.

Zajaśniał dzień. Wstałam o świcie. Krzątałam się ze dwie godziny, układając rzeczy w pokoju, w komodach, w szafie tak, jak pragnęłam je pozostawić na przeciąg niedługiej nieobecności. Wtem usłyszałam, że January wychodzi ze swego pokoju. Zatrzymał się pod mojemi drzwiami; lękałam się, że zapuka, ale nie — tylko kawałek papieru podsunął pod drzwi. Podniosłam go i przeczytałam te słowa:

„Zbyt nagle opuściłaś mnie wczoraj wieczorem. Gdybyś była chwilę dłużej pozostała, byłabyś położyła rękę na krzyżu chrześcijanina i na anielskiej koronie. Będę oczekiwał wyraźnej od ciebie odpowiedzi, gdy powrócę za dwa tygodnie. Tymczasem módl się i czuwaj, ażebyś nie uległa pokusie. Ufam, że duch jest silny, ale ciało, jak widzę, jest mdłe. Będę się modlił za ciebie w każdej godzinie.
Twój
January."

„Duch mój — odpowiedziałam w myśli — gotów jest uczynić, co słuszne; a ciało moje, mam nadzieję, dosyć jest silne, by spełnić wolę Nieba, gdy raz tę wolę dokładnie rozpozna. W każdym razie dosyć będzie silne, by szukać wyjścia z tej chmury wątpliwości i znaleźć jasną pewność.“
Działo się to pierwszego czerwca. Ranek był chmurny i chłodny; deszcz bębnił w szyby mojego okna. Słyszałam, że otwierają się drzwi frontowe i że January wychodzi. Spojrzawszy przez okno, zobaczyłam go idącego przez ogród i kroczącego poprzez zamglone wrzosowiska na drogę w kierunku Whiteross; tam miał wsiąść do dyliżansu.
„Za kilka godzin i ja pójdę wślad za tobą, kuzynie — pomyślałam — i ja mam złapać dyliżans w Whiteross. I ja mam kogoś, kogo chciałabym zobaczyć, o kogo chciałabym się dowiedzieć, zanim wyjadę z kraju na zawsze.“
Dwóch godzin jeszcze brakło do śniadania. Chodziłaim cicho po pokoju, rozważając zajście, które planom moim nadało obecny kierunek. Przypominałam sobie to wewnętrzne wrażenie, jakiego doświadczyłam, gdyż mogłam: to sobie przypomnieć, choć było tak niewypowiedzianie dziwne. Przypominałam sobie głos, który usłyszałam; znów zadawałam sobie pytanie, skąd płynął, i znów daremnie; zdawało mi się, że usłyszałam go w sobie, nie zaś z zewnątrz... Zadawałam sobie pytanie, czy to było poprostu nerwowe wrażenie, albo złudzenie. Nie mogłam tego pojąć ani w to uwierzyć: było to raczej podobne do natchnienia. Przedziwny wstrząs czucia przyszedł jak trzęsienie ziemi i zachwiał fundamentami więzienia, otwarł drzwi do celi duszy i zdjął z niej więzy: zbudził ją ze snu, a ona zerwała się drżąca, nasłuchująca, przerażona; wtedy zabrzmiało po trzykroć wołanie, odzywające się w zdumionem uchu, w sercu, w duchu; — i duch ten bez trwogi i bez drżenia radował się, jakgdyby w radosnem uniesieniu, że dane mu było uczynić skuteczny wysiłek, niezależnie od grubej cielesnej powłoki.
„Zanim minie dni kilka — mówiłam, kończąc dumania — będę coś wiedziała o tym, którego głos zdawał się mnie wzywać. Listy były bezskuteczne, zastąpię je osobistem dochodzeniem.“
Przy śniadaniu oznajmiłam Dianie i Marji, że udaję się w podróż i będę co najmniej cztery dni nieobecna.
— Sama jedziesz, Joasiu? — zapytały.
— Tak; a to, żeby zobaczyć... albo zasięgnąć wiadomości o przyjacielu, o którego od pewnego czasu jestem niespokojna.
Mogły mi były powiedzieć — co niewątpliwie pomyślały — że sądziły, iż nie mam innych przyjaciół prócz nich, gdyż przecie często to mówiłam. Przy wrodzonej jednak delikatności powstrzymały się od wszelkich uwag; Diana jedynie zapytała mnie, czy czuję się dość dobrze, by móc się puszczać w drogę. Zauważyła, że jestem bardzo blada. Odpowiedziałam jej, że nic mi nie dolega, oprócz niepokoju, a ten mam nadzieję wkrótce zażegnać.
Opuściłam Moor House o trzeciej po południu, a zaraz po czwartej stanęłam w Whiteross, czekając tam nadejścia dyliżansu. W ciszy tych pustych dróg i samotnych wzgórz już zdaleka usłyszałam, że nadjeżdża. Ten sam to był dyliżans, z którego, rok temu, wysiadłam pewnego letniego wieczora na tem samem miejscu — jakże zrozpaczona, beznadziejna, bez celu przed sobą! Na dany znak dyliżans się zatrzymał. Wsiadłam — już teraz nie potrzebując wszystkiem, co posiadałam, opłacać jazdy. W drodze do Thornfield poczułam się niby gołąb pocztowy, powracający do domu.
Była to podróż, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wyruszyłam z Whiteross we wtorek po południu, a wcześnie rano następnego czwartku dyliżans stanął, by napoić konie przed przydrożną gospodą. Gospoda leżała w otoczeniu, którego zielone płoty i szerokie pola i pastwiska na niskich pagórkach (o jakże łagodnych zarysem i zielenią barwy w porównaniu do surowych wzgórz północno-środkowego kraju w Morton!) powitały mnie, jak rysy dobrze niegdyś znajomej twarzy. Tak, znałam charakter tego krajobrazu; byłam pewna, że jestem blisko celu.
— Jak daleko stąd do Thornfield Hall? — zapytałam stajennego.
— Idąc polami, okrągło dwie milki, proszę pani.
„Więc to już koniec mojej podróży“, pomyślałam.
Wysiadłam, oddałam kuferek pod opiekę stajennego i zamierzałam pójść. Rozjaśniający się dzień oświecił znak gospody: „Pod godłem Rochesterów“. Serce zabiło we mnie głośno: więc jestem już na ziemi mojego pana! I znowu serce stanęło; ścisnęła je myśl:
„On sam, twój pan, może znajduje się po drugiej stronie Kanału, co możesz wiedzieć? A zresztą, jeśli jest w Thornfield Hall, dokąd ty śpieszysz, kto jest tam przy nim? Warjatka, jego żona; i ty z nim nie masz nic wspólnego; nie śmiesz mówić do niego, ani szukać jego obecności. Daremnie się trudziłaś — lepiej nie zapuszczaj się dalej. Rozpytaj ludzi w gospodzie; oni ci powiedzą, co potrzeba: oni twoje wątpliwości odrazu rozproszą. Idź do tego tam człowieka i zapytaj, czy pan Rochester jest w domu.“
Myśl była rozsądna, a jednak nie mogłam się przymusić, aby jej posłuchać. Tak się obawiałam odpowiedzi, któraby mnie zdruzgotała rozpaczą... Przedłużać wątpliwość, to znaczyło przedłużać nadzieję. Pragnęłam choćby zobaczyć raz jeszcze znajome ściany... Tu oto był przede mną przełaz — tu były te same pola, przez które biegłam, oślepła, głucha, oszalała, gnana przez mściwą furję, ścigającą mnie owego ranka, gdy uciekałam z Thornfield; zanim sama wiedziałam, co postanowiłam, już byłam prawie w połowie drogi. Jakże ja prędko zdążałam! Jak biegłam chwilami! Jak wytężałam wzrok, by dojrzeć pierwszy zarys dobrze znajomych lasków! Z jakiem uczuciem witałam pojedyńcze znajome drzewa i przebłyski łąk i wzgórz pomiędzy niemi!
Nakoniec ukazały się laski; wronie gniazda zaczerniły się gęsto; głośne krakanie przerwało ciszę poranną. Ogarnęła mnie przedziwna szczęśliwość: śpieszyłam naprzód. Jeszcze jedno pole, jeszcze jedna droga — a oto mury podwórza, tylne zabudowania i — drzewa z wroniemi gniazdami jeszcze mi zasłaniają sam dwór. „Naprzód rzucić muszę okiem na dom z frontu, bo tam blanki jego uderzą oko odrazu szlachetnem wrażeniem, bo tam będę mogła odróżnić okno mojego pana; może będzie stał w oknie?... On wcześnie wstaje: może teraz przechadza się po sadzie, albo po brukowanej dróżce przed domem?.,. Gdybym tylko mogła zobaczyć!... przez chwilę tylko! Przecież nie oszalałam chyba do tego stopnia, żeby do niego polecieć? Nie wiem... nie jestem pewna. A gdyby nawet... co wtedy? Bóg z nim!... co wtedy? Komuby się krzywda stała, gdybym raz jeszcze zaczerpnęła życia z jego spojrzenia? Ależ ja od zmysłów odchodzę; on może w tej chwili ogląda wschód słońca nad Pirenejami, albo na burzliwem morzu Południowem...“
Przekradłam się wzdłuż niższego muru pod sadem i zawróciłam na rogu; w tem miejscu znajdowała się brama, wychodząca na łąkę, między dwoma filarami, uwieńczonemi kamiennemi kulami. Z poza filaru mogłam spokojnie wyjrzeć i objąć okiem pełny front domu. Wysunęłam głowę ostrożnie, pragnąc się przekonać, czy story w sypialniach już podniesione; blanki, okna, długi front — wszystko mogłam widzieć z tego ukrytego stanowiska.
Spojrzałam ukradkiem, a potem długo patrzyłam i patrzyłam... aż wypadłam z ukrycia i wybiegłam na łąkę; i nagle stanęłam przed frontem wielkiego budynku i długo, uporczywie weń się zapatrzyłam; z lękliwą radością słałam spojrzenie ku okazałemu domowi — ujrzałam sczerniałą ruinę...
Zbyteczne, zaiste, było skradanie się za bramę!... zbyteczne zaglądanie, czy za kratą okien życie się nie rusza! Zbyteczne nasłuchiwanie, czy nie otwierają się drzwi — lub czyjeś kroki nie trzeszczą na żwirze albo na bruku! Łączka, ogród, wszystko było zdeptane i opustoszałe, portal wejściowy zionął pustką. Front domu był taki, jakim go niegdyś we śnie widziałam: murem, podobnym do skorupy, — wysoki i kruchy z pozoru, podziurawiony oknami bez szyb, ani dachu, ani blanków, ani kominów — wszystko to się zapadło.
I milczenie śmierci obejmowało całą tę samotnię. Nie dziw, że listy, wysyłane pod tym adresem do ludzi, nie przynosiły odpowiedzi; równie dobrze możnaby listy wysyłać do grobowych pieczar pod kościołem. Poczerniałe kamienie świadczyły, jakiemu losowi uległ dwór: zniszczył go pożar; lecz jakimże sposobem wzniecony? Co się wiąże z tem nieszczęściem? Jakież straty ono sprowadziło oprócz zniszczenia w cegle, marmurze i drzewie? Czy pochłonęło jakie życie ludzkie, oprócz strat materjalnych? A jeżeli tak — to czyje? Straszne pytanie: nikogo tutaj nie było, ktoby mi na to mógł dać odpowiedź, — brakło nawet niemych świadków, milczących dowodów.
Chodząc dokoła skruszałych murów i po zniszczonem wnętrzu, przekonałam się, że katastrofa zaszła już dość dawno. Zimowe śniegi widocznie wpadały przez te puste arkady, zimowe deszcze przez te okienne dziury — gdyż wśród przemokłych kup gruzu pod tchnieniem wiosny wystrzeliły łodygi roślinne. Trawa i chwasty puszczały się tu i owdzie pomiędzy kamieniami i opalonemi belkami. Ale, ach! gdzież się tymczasem podziewał nieszczęsny właściciel tej ruiny? W jakim kraju? Czy zdrów, czy cały? Mimowoli wzrokiem pobiegłam ku szarej wieży kościoła za bramą i zadałam sobie pytanie: „A może dzieli już wraz z przodkami ich marmurowe schronienie?
Jakąś odpowiedź na te pytania muszę znaleźć. Jedynie w gospodzie znaleźć ją mogę — i tam też niebawem powróciłam. Gospodarz sam przyniósł mi śniadanie do pokoju. Prosiłam, żeby zamknął drzwi i usiadł, gdyż kilka pytań miałam mu zadać. Gdy usłuchał, sama nie wiedziałam, od czego zacząć, tak strasznie bałam się usłyszeć złej nowiny. Gospodarz był w średnim wieku mężczyzną przyzwoitej powierzchowności.
— Pan zna Thornfield Hall oczywiście? — zdołałam wkońcu wykrztusić.
— Tak, proszę pani; mieszkałem tam niegdyś,
„Mieszkałeś? Nie za moich czasów — pomyślałam — jesteś mi obcy.“
— Byłem kamerdynerem nieboszczyka pana Rochestera — dodał.
— Nieboszczyka! — drgnęłam. — Więc pan Rochester nie żyje?
— Ja mówię o ojcu obecnego właściciela, pana Edwarda — wyjaśnił.
Odetchnęłam; krew żywiej mi znów w żyłach popłynęła. Te słowa upewniły mnie, że pan Edward, mój pan Rochester (niech Bóg go ma w swojej opiece, gdziekolwiek się obraca!) żyje przynajmniej, słowem jest „obecnym właścicielem“. Radosne słowa! Teraz już mogłam słuchać stosunkowo spokojnie wszystkiego tego, co jeszcze miałam usłyszeć. Skoro nie leży on w grobie, mogłabym znieść, pomyślałam, nawet wiadomość, że jest na drugiej półkuli.
— Czy pan Rochester mieszka obecnie w Thornfield Hall? — zapytałam, wiedząc, naturalnie, jaka będzie odpowiedź, ale odwlekając proste zapytanie o obecne jego miejsce pobytu.
— Nie, pani — o nie! Nikt tam teraz nie mieszka. Pani zapewne jest obca w tych stronach, inaczej byłaby pani słyszała, co się tu stało przeszłej jesieni... Thornfield Hall to zupełna ruina; spaliło się w samą porę żniw. Straszna katastrofa! Taka niezmierna moc cennych rzeczy zniszczona; zaledwie cośkolwiek mebli dało się uratować. Ogień wybuchnął w nocy, a zanim sikawki dojechały z Millcote, budynek cały stał w płomieniach. Straszny to był widok! Byłem jego świadkiem.
— W nocy! — szepnęłam. Tak, w Thornfield zawsze noc była porą fatalną. — Czy wiadomo, co wywołało pożar? — zapytałam.
— Zgadywali ludzie, proszę pani, zgadywali. Mogę nawet powiedzieć, że było to ponad wszelką wątpliwość stwierdzone. Może pani tego nie wie — tu przysunął się z krzesłem trochę bliżej do stołu i mówił cicho — że trzymano tam w domu pewną panią... taką niespełna... warjatkę, jednem słowem.
— Coś o tem słyszałam.
— Trzymano ją bardzo dokładnie zamkniętą, proszę pani; ludzie nawet przez szereg lat nie byli zupełnie pewni, że ona istnieje. Nikt jej nie widział; wiedziano tylko z pogłosek, że taka osoba jest we dworze; ale kto ona i co za jedna, trudno było odgadnąć. Mówiono, że pan Edward przywiózł ją z zagranicy, a niektórzy myśleli, że była jego kochanką. Ale dziwna rzecz stała się rok temu, bardzo dziwna rzecz.
Lękałam się, że przyjdzie mi teraz wysłuchiwać własnej mojej historji. Starałam się przywołać go do głównego faktu.
— Więc i cóż z tą panią?
— Ta pani — odpowiedział — okazało się, że była żoną pana Rochestera! Odkrycie to nastąpiło w najdziwniejszy sposób. Była tam młoda panna we dworze, nauczycielka, w której się pan Rochester...
— Ale co do tego pożaru — podsunęłam.
— Zaraz do tego dochodzę, proszę pani... w której się pan Edward zakochał. Służące mówiły, że nigdy nie widziały kogoś tak zakochanego, jak on; jak cień snuł się za nią. Służące, które go śledziły, mówiły, że świata nie widział poza nią, bo zresztą nikt, oprócz niego, takiej w niej piękności nie widział. Była to mała, drobna osóbka, prawie jak dziecko. Ja sam nigdy jej nie widziałem, ale opowiadała mi o niej Lea, pokojówka. Lea ją bardzo lubiła. Pan Rochester miał około lat czterdziestu, a ta nauczycielka nawet nie całe dwadzieścia. Ale bo to, widzi pani, jak mężczyzna w jego wieku zakocha się w młodej dziewczynie, bywa niekiedy, jak urzeczony... No tak, i pan Rochester chciał się z nią ożenić.
— Tę część historji opowie mi pan później — przerwałam — teraz zależy mi przedewszystkiem na dowiedzeniu się, z czego wyniknął pożar. Czy podejrzewano, że to ta warjatka, pani Rochester, przyłożyła rękę do tego?
— Odgadła pani, proszę pani; to rzecz zupełnie pewna, że to ona pożar wznieciła, nikt inny. Miała ona daną sobie do opieki kobietę, nazwiskiem Poole, bardzo umiejętną w swoim zawodzie osobę, i bardzo zresztą godną zaufania, tylko że miała jedną wadę — wadę zwykłą u wielu takich pielęgniarek i dozorczyń — miała stale buteleczkę i czasem potrafiła łyknąć o parę kropel za wiele. Możnaby jej darować, gdyż ciężkie tam miała życie, aleć zawsze było to niebezpieczne, bo gdy pani Poole zasypiała mocno po napitku, warjatka, przebiegła jak czarownica, wykradała jej klucze z kieszeni, wychodziła z pokoju i snuła się po domu, wyrządzając złośliwe szkody, cokolwiek jej przyszło do głowy. Powiadają, że raz o mało nie spaliła męża swego w łóżku, ale ja o tem nic nie wiem. Tej nocy jednak najpierw zapaliła firanki i portjery w pokoju obok swojego, a potem zeszła na niższe piętro i dostała się do pokoju, który był przedtem pokojem nauczycielki (zdawałoby się, że coś o tem wiedziała, jak sprawy stoją, i miała złość do niej) — i tam podpaliła łóżko; na szczęście nikt tam nie spał. Nauczycielka uciekła dwa miesiące pierwej; a chociaż pan Rochester poszukiwał jej, jak czegoś najdroższego sobie w świecie, nie mógł się o niej niczego dowiedzieć; zupełnie zdziczał, możnaby powiedzieć, że się wściekł, gdy go ten zawód spotkał: nigdy nie był człowiekiem powściągliwym, ale teraz, gdy ją utracił, stał się niebezpiecznym. A do tego chciał być zupełnie sam. Odesłał panią Fairfax, zarządczynię, do jej rodziny gdzieś daleko; ale zrobił to ładnie, gdyż wyznaczył jej dożywotnią pensję, a ona na to zasłużyła — to była bardzo dobra kobieta. Pannę Adelę, swoją wychowanicę, umieścił w szkole. Zerwał ze wszystkimi znajomymi, z całą okoliczną szlachtą i zamknął się jak pustelnik we dworze.
— Jakto! Więc nie wyjechał z Anglji?
— Miałby wyjechać z Anglji? Gdzieżby zaś! Nie chciał wychodzić za próg swego domu, chyba nocą: a wtedy to jak duch chodził i chodził po ogrodzie, po sadzie, zupełnie jakgdyby był zmysły postradał; bo, wedle mojego rozumienia, tak też i było; gdyż tak żwawego, śmiałego, mądrego pana, jakim on był, zanim mu ta maleńka nauczycielka weszła w drogę, nie widziała pani chyba w życiu. W winie, kartach, w zakładach na wyścigach nie lubował się, jak to wielu czyni, i nie był znów tak bardzo piękny; ale miał rzadką, prawdziwie męską odwagę i wolę. Bo widzi pani, ja go znałem od małego chłopca; nieraz wzdychałem: bodajby w morzu byli utopili tę pannę Eyre, zanim przybyła do Thornfield Hall!
— Więc pan Rochester był w domu, gdy ten pożar wybuchł?
— Tak, owszem, był; i poszedł na strych, gdy wszystko gorzało na górze i na dole, i wyrzucił służące z łóżek i sam im pomógł zejść nadół, a potem wrócił, żeby warjatkę żonę wydobyć z jej celi. A wtedy zawołano ku niemu, że ona jest na dachu, gdzie też stała, wymachując rękoma, nad blankami i wydając takie krzyki, że można ją było słyszeć o milę: ja sam ją słyszałem i widziałem na własne oczy. Była to wielka kobieta i miała długie, czarne włosy; na tle płomieni widać je było, spływające jej na plecy. Byłem świadkiem, i wielu innych oprócz mnie również, jak pan Rochester przez drzwi w dachu wychodził na dach; słyszeliśmy, jak wołał: „Berto!“ Widzieliśmy, jak zbliżał się do niej; a wtedy, proszę pani, ona wrzasnęła i padła z dachu na bruk.
— Nieżywa?
— Nieżywa! Tak, nieżywa jak te kamienie jej mózgiem i krwią umazane.
— Wielki Boże!
— Tak, pani, to było straszne!
Wzdrygnął się.
— A później? — dopytywałam.
— I cóż, proszę pani, później dom spalił się do fundamentów: pozostały tylko szczątki murów.
— Czy jeszcze kto więcej stracił tam życie?
— Nie, a może nawet byłoby lepiej...
— Nie rozumiem pana...
— Biedny pan Edward! — westchnął — czyż mogłem się kiedy spodziewać, że to zobaczę! Niektórzy mówią, że to sprawiedliwa kara za to, że ukrywał swoje pierwsze małżeństwo, a chciał pojąć drugą żonę, chociaż pierwsza żyła; ale ja go żałuję.
— Pan przecież powiedział, że pan Rochester żyje! — wykrzyknęłam.
— Tak, tak, on żyje; ale wielu myśli, że lepiejby było, gdyby nie żył.
— Dlaczego? jakto? — zdrętwiałam. — Gdzież on jest? — zapytałam — czy w Anglji?
— Tak... tak... w Anglji; z Anglji, myślę, wyjechać nie może — jest teraz z miejscem związany.
Cóż to była za męka! A ten człowiek przedłużał ją, jakby naumyślnie.
— Jest całkowicie ślepy — rzekł wkońcu. — Tak, pan Edward całkowicie zaniewidział.
Lękałam się jeszcze gorszej wieści. Lękałam się, że zmysły postradał. Zbierając siły, zapytałam, co spowodowało to nieszczęście.
— To wszystko z winy jego odwagi i, mógłby ktoś powiedzieć, poniekąd z winy jego dobroci, proszę pani: nie chciał opuścić domu, dopóki wszyscy przed nim nie wyszli. Gdy nakoniec schodził po wielkich schodach, kiedy już pani Rochester rzuciła się była z blanków, rozległ się wielki łoskot — wszystko się zapadło. Wyjęto go z pod gruzów żywego, ale srodze pokaleczonego: belka jedna upadła w ten sposób, że częściowo go osłaniała; jednakże jedno oko miał wybite, a jedną rękę tak zmiażdżoną, że pan Carter, chirurg, musiał ją odrazu amputować. Drugie oko zapalone: i na to oko zaniewidział. Jest teraz bezradny, doprawdy — niewidomy i kaleka.
— Gdzież jest pan Rochester? gdzie obecnie mieszka?
— W Ferndean, we dworze na fermie, którą posiada o trzydzieści mil stąd: jest to ustronna, smutna miejscowość.
— Kto jest tam przy nim?
— Stary Jan i jego żona; nie chciał mieć nikogo więcej. Powiadają, że jest do ostateczności zgnębiony.
— Czy posiada pan jaki ekwipaż?
— Mamy tu powozik, proszę pani, bardzo porządny powozik.
— Niechże pan każe natychmiast zaprzęgać; a jeżeli pański pocztarek potrafi mnie dowieźć do Ferndean dziś jeszcze przed wieczorem, zapłacę panu i jemu dwa razy tyle, ile pan zwykle żąda za wynajem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.