Przejdź do zawartości

Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.

Im lepiej poznawałam mieszkanki Moor House, tem bardziej je lubiłam. Po kilku dniach dotyla odzyskałam zdrowie, że już nie potrzebowałam się pokładać, a nawet przejść się mogłam niekiedy. Mogłam z Dianą i Marją brać udział we wszystkich ich zajęciach, rozmawiać z niemi, ile zapragnęły, i pomagać im, w czem mi pozwoliły. Znajdowałam ożywczą przyjemność w tym stosunku — przyjemność pierwszy raz w życiu poznaną, a polegającą na zgodzie pokrewnych upodobań, uczuć i zasad.
Lubiłam czytać to, co i one; co je cieszyło, sprawiało mi radość; co one uznawały, i ja szanowałam. Kochały wielce swój ustronny domek. I dla mnie mocny i stały urok posiadał ten szary, mały, staroświecki budynek o niskim dachu, zakratowanych oknach, omszałych ścianach, z aleją starych świerków, krzywo wyrosłych pod naporem górskich wiatrów — z ogrodem, ciemnym od cisów i ostrokrzewów.
Lgnęły do purpurowych pagórków dokoła swego mieszkania, do głębokiej doliny, dokąd prowadziła od ich bramy kamienista ścieżka, wijąca się zrazu wśród paprocią zarosłych brzegów, a dalej wśród dzikich pastwisk, otoczonych polami wrzosowisk, gdzie pasły się stada szarych górskich owiec z jagniętami o omszonych pyszczkach. Do tych widoków lgnęły z gorącem przywiązaniem. Umiałam zrozumieć to uczucie i umiałam siłę jego i prawdę podzielać. Odczuwałam pociągający urok tej miejscowości — świąteczny nastrój jej osamotnienia: oczy moje rozkoszowały się linją wzniesień i zboczy, urozmaiconem zabarwieniem, jakie wzgórzom i wklęsłościom terenu nadawały mchy, dzikie dzwonki, ukwiecone łączki, jaskrawe wrzosy i łagodne tony skał granitowych. Te szczegóły były dla mnie tem samem, czem dla nich — czystemi i słodkiemi źródłami przyjemności. Silny wicher i łagodny wietrzyk, posępny lub pogodny dzień, wschód i zachód słońca, światło księżycowe i chmurne noce — wszystko to miało dla mnie taki sam powab, jak i dla nich, takim samym napajało mnie czarem.
W domu zgadzałyśmy się równie dobrze. One obiedwie więcej miały wiadomości i więcej czytały ode mnie; ja jednakże gorliwie podążałam ścieżką wiedzy, którą one już przeszły przede mną. Pochłaniałam książki, które mi pożyczały, wieczorem zaś rozkoszą było przedyskutować z niemi to, co w ciągu dnia przeczytałam. Myśl trafiała do myśli, zdanie przystosowywało się do zdania, słowem, zgadzałyśmy się doskonale.
Przewodniczącą naszej dobranej trójki była Diana. Fizycznie przewyższała mnie o wiele; była ładna i silna. W swej werwie życiowej miała taką pełnię nieprzerwanego rozpędu, że budziło to mój podziw i przechodziło pojęcie. Ja mogłam mówić przez chwilę, gdy zapadał wieczór, ale skoro pierwszy wylew uczuć żywych u mnie przemijał, siadałam najchętniej na stołeczku u nóg Diany, kładłam głowę na jej kolanach i słuchałam kolejno jej i Marji, podczas gdy zgłębiały do gruntu przedmiot, którego ja ledwo dotknęłam. Diana ofiarowała się uczyć mnie niemieckiego. Lubiłam uczyć się z nią; widziałam, że rola nauczycielki dogadza jej i odpowiada, jak mnie rola uczennicy. Natury nasze uzupełniały się: wzajemne przywiązanie, bardzo silne, było tego wynikiem. Siostry odkryły, że umiem rysować; natychmiast ołówki swe i pudła z farbami oddały mi do usług. Umiejętność moja, na tym jednym punkcie większa od ich umiejętności, zadziwiała je i zachwycała. Marja godzinami siadywała i przypatrywała mi się, a potem zapragnęła brać lekcje ode mnie; posłuszna, inteligentna, pilna była z niej uczennica. Przy takich zajęciach i miłym wzajemnym stosunku dnie mijały jak godziny, a tygodnie jak dni.
Zażyłość, która wytworzyła się tak naturalnie i prędko pomiędzy mną a Marją i Dianą, nie rozciągała się na ich brata. Jedną z przyczyn dalekiego stosunku między nami był dość rzadki pobyt jego w domu: wielką część czasu poświęcał, zdaje się, odwiedzaniu chorych i biednych wśród rozrzuconej ludności swojej parafji.
Nic nie mogło go powstrzymać od tych wycieczek duszpasterskich; w deszcz czy w pogodę, skoro tylko minęły godziny rannej jego pracy, brał kapelusz i w towarzystwie starego ojcowskiego wyżła Carla wyruszał spełniać tę misję miłości czy obowiązku, sama nie wiem, jak się na to zapatrywał. Niekiedy, w razie niepogody siostry starały się go zatrzymać. Odpowiadał wtedy z szczególniejszym uśmiechem, raczej uroczystym niż pogodnym:
— Gdyby trochę wiatru albo deszczu miało mnie od tych łatwych obowiązków powstrzymać, jakiemże przygotowaniem byłoby takie lenistwo do mej przyszłości?
A wtedy Diana i Marja wzdychały tylko i zapadały w smutną zadumę.
Jednakże oprócz częstych nieobecności inna jeszcze przeszkoda stała na drodze do zaprzyjaźnienia się mojego z nim; pan January wydawał mi się zamkniętym, żyjącym w oderwaniu, pochmurnie zamyślonym z usposobienia. Gorliwy w kapłańskich obowiązkach, nieskazitelny w życiu i obyczajach, nie cieszył się, zdawało się, tą duchową pogodą, tem wewnętrznem zadowoleniem, jakie powinno być nagrodą każdego szczerego chrześcijańskiego działacza. Często z wieczora, siedząc przy oknie, z sekretarzykiem swoim i papierami przed sobą, przestawał czytać albo pisać i z brodą, opartą na ręku, zapadał w jakieś głębokie zamyślenie; myśli te były wzburzone i niespokojne, a poznać to było można po częstych błyskach i zmiennej grze świateł w oczach.
Zdaje mi się przytem, że przyroda nie była dlań tym skarbcem rozkoszy, jakim była dla sióstr jego. Raz jeden dał wyraz, raz jeden w mojej obecności, silnemu poczuciu surowego uroku wzgórz i wrodzonemu przywiązaniu do ciemnego dachu i siwych murów, które nazywał rodzinnym domem. Było jednakże więcej posępnego smutku niż przyjemności w tonie, jakim uczucie to wyraził. Nigdy też nie błąkał się po wzgórzach, nigdy jej tam nie szukał, nigdy nie poił się u źródła tych tysiąca spokojnych radości, których one dostarczyć mogły.
Tak był zamknięty w sobie i małomówny, że sporo czasu upłynęło, zanim zdarzyła mi się sposobność zajrzenia mu do duszy. Pierwszy raz nabrałam pojęcia o głębinach jego ducha, gdy usłyszałam kazanie jego w kościele w Morton. Pragnęłabym opisać to kazanie, ale to przechodzi moje siły. Nie potrafię nawet oddać wiernie wrażenia, jakie na mnie sprawiło.
Zaczęło się spokojnie — i istotnie, o ile chodzi o wypowiedzenie i o skalę głosu, spokojne było ono do końca: poważnie odczuta, lecz ściśle powstrzymywana żarliwość tchnęła w wyraźnych akcentach, w nerwowym toku mowy. Ta rosła w siłę — zwięzła, ścisła, opanowana. Serce przejmowała, umysł zdumiewała potęga kaznodziei: ani na serce, ani na umysł jednakże nie działała łagodząco. Wszystko przenikała tam dziwna gorycz, brak pocieszającej dobrotliwości; surowe aluzje do doktryn kalwinistycznych — wybrani, predestynacja, potępieni — były częste: a każda wzmianka o tych kwestjach brzmiała jak wyrok potępienia. Gdy skończył, zamiast czuć się lepszą, spokojniejszą, kazaniem jego oświeconą, odczułam tylko niewypowiedziany smutek. Zdawało mi się bowiem, nie wiem, czy i innym zarówno, że ten strumień wymowy wypływał z głębiny, gdzie leżał na dnie mętny osad zawodu, gdzie kłębiły się niepokojące impulsy nienasyconych pragnień i burzliwych aspiracyj. Byłam pewna, że January Rivers, człowiek czystego życia, sumienny, gorliwy, nie znalazł jeszcze tego bożego spokoju, wyższego nad wszelkie pojęcie, tak samo on go nie znalazł, pomyślałam, jak ja przy swoich ukrytych a dręczących żalach za rozbitem bożyszczem i straconym rajem — żalach, o których nie chciałam wspominać.
Tymczasem upłynął miesiąc. Diana i Marja miały niebawem opuścić Moor House i wrócić do nowego życia i otoczenia. Były nauczycielkami w wielkiem, modnem mieście południowej Anglji. Obie miały tam posady w rodzinach, których dumni członkowie widzieli w nich tylko skromne pracownice, i nie bacząc na wysoką ich wrodzoną wartość, cenili tylko nabyte ich umiejętności, tak jak cenili sztukę swego kucharza albo dobry smak panny służącej. Pan January nic mi dotąd nie powiedział o przyobiecanem zajęciu; naglącą jednakże stawała się dla mnie potrzeba znalezienia jakiegoś zawodu. Pewnego ranka, zostawszy na chwilę z nim sama w pokoju, przybliżyłam się do okna, gdzie pracował, i zamierzałam przemówić. Sama dobrze nie wiedziałam, w jakie słowa ubrać pytanie, gdyż zawsze trudno jest przełamać lód, który opancerza tego rodzaju natury, gdy on sam wyprowadził mnie z kłopotu, pierwszy rozpoczynając rozmowę.
— Chce mnie pani o coś zapytać? — zagadnął, podnosząc oczy.
— Tak; pragnęłabym się dowiedzieć, czy pan słyszał o jakiem zajęciu, któregobym ja się mogła podjąć?
— Znalazłem, a raczej obmyśliłem coś dla pani już trzy tygodnie temu; ale ponieważ widziałem, iż pani jest użyteczną i zadowoloną tutaj, a siostry moje widocznie przywiązały się do pani i towarzystwo pani sprawia im niezwykłą przyjemność, uważałem za niewłaściwe płoszyć wzajemne wasze zadowolenie, dopóki bliski odjazd sióstr z Marsh End pani pobyt tutaj uniemożliwi.
— A siostry pańskie mają za trzy dni wyjechać?
— Tak; gdy one wyjadą, ja powrócę do plebanji w Morton: Hanna będzie mi towarzyszyła, a ten stary dom zamkniemy.
Czekałam chwilę w nadziei, że będzie mówił dalej. Zdawało się jednak, że w innym kierunku poszła jego uwaga; z spojrzenia jego poznałam, że już nie myśli o mnie ani o mojej sprawie. Musiałam przywołać go zpowrotem do tematu, który tak ważnym był dla mnie.
— Jakie jest to zajęcie, które pan ma na widoku dla mnie, panie Rivers? Mam nadzieję, że ta zwłoka nie zwiększyła trudności otrzymania go?
— Ach, nie; ponieważ jest to zajęcie, którego danie zależy jedynie ode mnie, a przyjęcie od pani.
Zatrzymał się znowu: wydało mi się, że nie ma ochoty mówić dalej. Zniecierpliwiłam się; jakieś niespokojne poruszenie, jakieś nieco natarczywe spojrzenie, utkwione w jego twarzy, dały mu to poczuć równie skutecznie jak słowa, a mniej kłopotliwie.
— Tak pani pilno usłyszeć! — rzekł. — Ale ja szczerze pani powiem, że nic korzystnego do zaproponowania pani nie mam. Przypominam pani swe wyraźne zastrzeżenie, iż jeżeli dopomogę pani, to potrosze tak jak ten ślepy, co wiódł kulawego. Jestem niezamożny; gdyż po zapłaceniu długów mego ojca całym pozostającym mi spadkiem będzie to podrujnowane domostwo, rząd krzywych świerków za domem i kawałek torfiastego gruntu z cisami i krzewami ostrokrzewiu z frontu. Jestem nieznany: Riversowie to stary ród, ale z trojga ostatnich jego potomków dwie wśród obcych na stanowiskach zależnych zarabiają na kawałek chleba, a trzeci uważa się za obcego w kraju rodzinnym, obcego nietylko za życia, ale i po śmierci. Tak jest — i los swój uważa za zaszczytny i wzdycha do dnia, gdy przyjdzie mu dźwignąć krzyż rozstania, krzyż rozerwania wszelkich węzłów cielesnych, gdy Głowa tego kościoła wojującego, do którego najpokorniejszych członków się zalicza, wyda mu rozkaz: „Wstań i pójdź za mną“.
January wypowiedział te słowa tak, jak wygłaszał kazania: głosem spokojnym, głębokim, bez rumieńca na twarzy, z błyszczącemi oczyma. Mówił dalej:
— Jako biedny i nieznany mogę pani ofiarować tylko stanowisko skromne, graniczące z biedą. Pani będzie je może uważała za poniżające, gdyż widzę teraz, że przywykła pani do wytworniejszego życia, do towarzystwa ludzi wykształconych; ja jednakże uważam, że nie poniża człowieka żadna praca, zmierzająca do doskonalenia naszych bliźnich. Uważam, że im twardszy, im nieurodzajniejszy zagon, który chrześcijański oracz ma uprawiać, im szczuplejsza zapłata za jego trud, tem większy honor i zasługa. W tego rodzaju okolicznościach przypada mu rola pioniera, a pierwszymi pionierami ewangelji byli apostołowie, zaś wodzem ich Jezus, Odkupiciel, On sam.
— A więc — rzekłam, gdy znowu zamilkł — niech pan mówi, proszę.
Popatrzył na mnie, zanim znowu zaczął. Istotnie, zdawało się, że uważnie czyta w mojej twarzy, jakgdyby rysy i linje były literami na stronnicy. Wnioski, wysnute z tego badania, wyraził częściowo w następujących uwagach.
— Sądzę, że pani przyjmie posadę, którą pani ofiaruję — rzekł — i zatrzyma ją pani przez czas jakiś; nie na stałe jednakże, tak jak i ja nie mógłbym na stałe zatrzymać ciasnego i zacieśniającego — spokojnego na uboczu stanowiska — angielskiego wiejskiego proboszcza. W pani naturze bowiem jest przymieszka równie szkodliwa dla spokoju, jak w mojej, jakkolwiek jest ona innego rodzaju.
— Niech pan to wytłumaczy! — nalegałam, gdy znowu przerwał.
— Dobrze; i przekona się pani, jaka to marna propozycja, pospolita i krępująca. Ja długo w Morton nie pozostanę, teraz, skoro ojciec mój nie żyje, jestem panem siebie. Opuszczę te strony prawdopodobnie w ciągu roku. Dopóki jednak tu jestem, zrobię, co tylko w mojej mocy dla podniesienia tej okolicy. Morton, gdy tutaj dwa lata temu przybyłem, nie miało szkoły; dzieci biedaków pozbawione były wszelkiej nauki. Założyłem szkołę dla chłopców, teraz zamierzam otworzyć drugą szkołę dla dziewcząt. Nająłem budynek na ten cel z chatką dwupokojową dla nauczycielki. Pensja jej wynosiłaby trzydzieściu funtów rocznie. Mieszkanie jest już umeblowane, bardzo skromnie, ale dostatecznie, dzięki dobroci pewnej damy, panny Oliver, jedynej córki jedynego bogatego człowieka w mojej parafji, pana Olivera, właściciela fabryki igieł i odlewni żelaza w dolinie. Ta sama osoba płaci za naukę i ubranie sieroty z domu pracy z warunkiem, że ta dziewczynka będzie pomagała nauczycielce w tych zajęciach około domu i szkoły, których nauczycielka ucząc, nie będzie miała czasu dokonać sama. Czy chce pani być tą nauczycielką?
Zadał to pytanie pośpiesznie; widocznie spodziewał się przez pół, że z oburzeniem, a przynajmniej ze wzgardą odrzucę tę propozycję; nie znając wszystkich moich myśli i uczuć, chociaż odgadywał niektóre, nie wiedział, jak mi się wyda taki los. Istotnie, skromnie on się przedstawiał, ale dawał zaciszne, bezpieczne schronienie, a tego potrzebowałam. Wymagał twardej pracy, ale w porównaniu ze stanowiskiem nauczycielki w domu bogatych ludzi, dawał niezależność; tak się lękałam zależności u obcych, a tu nie groziło mi ani poniżenie, ani upokorzenie. Zdecydowałam się.
— Dziękuję panu za tę propozycję i przyjmuję ją z całą ochotą.
— Ale pani mnie rozumie? — powiedział. — To wiejska szkoła: pani uczennicami będą tylko biedne dziewczęta, dzieci chałupników, co najwyżej córki farmerów. Robienie na drutach, szycie, czytanie, pisanie, rachunki — oto wszystko, czego je pani będzie uczyła. Co pani zrobi ze swemi umiejętnościami? Co z całą dziedziną swojej duszy — uczuciami, upodobaniami?
— Schowam je, dopóki mi nie będą potrzebne. Zaczekają.
— A więc pani rozumie, czego się pani chce podjąć?
— Rozumiem.
Uśmiechał się teraz, i to nie gorzko ani nie smutno, ale pogodnie i z prawdziwem zadowoleniem.
— I kiedyż zamierza pani przystąpić do pracy?
— Przeniosę się tam jutro; a szkołę, jeśli pan sobie życzy, mogę otworzyć w przyszłym tygodniu.
— Bardzo dobrze; niech tak będzie.
Wstał i przeszedł przez pokój. Stanąwszy, popatrzył znów na mnie. Potrząsnął głową.
— Co się panu we mnie nie podoba, panie Rivers? — zapytałam.
— Pani nie zostanie długo w Morton: nie, nie!
— Dlaczego? Na jakiej podstawie pan to mówi?
— Czytam to w pani oczach; nie zapowiadają one utrzymania równej linji w życiu.
— Nie jestem ambitna.
Drgnął, usłyszawszy to słowo. Powtórzył:
— Nie. Co panią naprowadziło na myśl o ambicji? Kto jest ambitny? Ja wiem, że ja jestem ambitny; ale jakim sposobem pani to odkryła?
— Ja tylko o sobie mówiłam.
— No więc, jeżeli pani nie jest ambitna, jest pani... — przerwał.
— Jestem jaka?
— Chciałem powiedzieć namiętna, ale możeby pani źle zrozumiała to słowo i możeby panią dotknęło. Ja przez to rozumiem, że ludzkie uczucia i sympatje potężną nad panią mają władzę. Jestem pewien, że pani nie potrafiłaby być długo zadowoloną, spędzając wolne godziny w samotności, a godziny pracy na jednostajnem zajęciu, zupełnie bez podniety. Tak jak ja nie mogę być zadowolonym — dodał z naciskiem — żyjąc tu, zagrzebany w bagnach, zduszony górami — wbrew naturze mojej, od Boga mi danej — przy zdolnościach, jakiemi mnie niebo obdarzyło, bezpożytecznie skrępowanych. Słyszy pani teraz, jak ja sam sobie przeczę. Ja, który zalecałem zadowolenie ze skromnego losu i pochwalałem nawet zawód rębaczów drzewa i woziwodów w służbie bożej, ja, wyświęcony kapłan boży, szaleję prawie w niepokoju. Trudno — skłonności i zasady trzeba jakimś sposobem pogodzić.
Wyszedł z pokoju. W tej jednej godzinie dowiedziałam się o nim więcej, niż przez cały miesiąc poprzedni, a jednak wciąż jeszcze był dla mnie zagadką.
Diana i Marja Rivers smutniały i cichły w miarę zbliżania się chwili pożegnania brata i domu. Starały się nie dać tego poznać po sobie, jednakże smutek, który zwalczały, był taki, że nie dał się ukryć ani przezwyciężyć. Diana mi powiedziała, że będzie to inne rozstanie, niż wszystkie dotychczasowe. Prawdopodobnie, co się tyczy Januarego, będzie to rozstanie na lata, a może na życie całe.
— On poświęci wszystko dla dawno powziętego postanowienia — powiedziała — nawet rodzinne przywiązanie i silniejsze jeszcze uczucia. January wydaje się spokojny, Joasiu, ale on gorączkę kryje w sobie. Sądziłabyś, że jest łagodny, jednakże w niektórych sprawach nieubłagany jest jak śmierć; a najgorsze to, że sumienie nie pozwala mi odradzać mu tej surowej jego decyzji; rzeczywiście, ja ani na chwilę zarzutu mu z tego robić nie mogę. To jest słuszne, szlachetne, godne chrześcijanina, ale serce mi od tego pęka!
I z pięknych jej oczu polały się łzy. Marja pochyliła nisko głowę nad robotą.
— Nie mamy już ojca — szepnęła. — Wkrótce zabraknie nam i domu, i brata.
W tej chwili zaszedł wypadek, którym los jakby chciał stwierdzić powiedzenie, że „nieszczęście nigdy samo nie przychodzi“, i do zmartwienia ich dodać drażniącą przykrość zawiedzionej nadziei. January przechodził pod oknem, czytając list jakiś. Wszedł.
— Wuj Jan umarł — powiedział.
Znać było, że obie siostry tę wiadomość odczuły silnie, ale raczej jako bardzo ważną, niż zasmucającą.
— Umarł? — powtórzyła Diana.
— Tak, umarł.
Badawczy wzrok utkwiła w twarzy brata.
— No i co? — zapytała głosem cichym.
— No i co, Dianko? — odpowiedział nie tracąc marmurowego spokoju twarzy. — No i co? No i nic... Czytaj.
Rzucił jej list na kolana. Przejrzała go i podała Marji. Marja przeczytała go i oddała bratu. Wszyscy troje zamienili spojrzenia i wszyscy troje uśmiechnęli się niewesołym, zamyślonym uśmiechem.
— Amen! Jakoś mimo to przeżyjemy! — rzekła wkońcu Diana.
— W każdym razie nie będzie nam przez to gorzej, niż było dotychczas — zauważyła Marja.
— Tylko że silnie narzuca się myśli obraz tego, coby mogło być — rzekł pan Rivers — w trochę zbyt silnem przeciwieństwie do tego, co jest.
Złożył list, zamknął go w sekretarzyku i znowu wyszedł.
Przez kilka minut nikt nic nie mówił. Wkońcu Diana zwróciła się do mnie:
— Joasiu, dziwisz się nam zapewne i naszym tajemnicom — rzekła — i myślisz, że jesteśmy istotami bez serca, skoro nas tak mało wzrusza śmierć naszego wuja; ale myśmy go nigdy nie widzieli ani nie znali. Był to brat naszej matki. Ojciec nasz pokłócił się z nim dawno temu. Za jego to poradą ojciec zaryzykował większą część majątku w spekulacji, która go zrujnowała. Czynili sobie wzajemnie wyrzuty: rozeszli się w gniewie i nie pogodzili się nigdy. Wuj nasz zaangażował się potem w szczęśliwsze interesy i, jak się pokazuje, zebrał fortunę dwudziestu tysięcy funtów. Nie był nigdy żonaty i nie miał innych bliskich krewnych oprócz nas i jeszcze jednej osoby, w tym samym stopniu spokrewnionej, co i my. Ojciec mój zawsze miał nadzieję, że wuj wynagrodzi nam krzywdę, mimowolnym błędem wyrządzoną, i że zostawi nam majątek. Ten list uwiadamia nas, że zapisał wszystko co do grosza tej innej krewnej, z wyjątkiem trzydziestu gwinei „do podziału między Januarego, Dianę i Marję Rivers na zakupno trzech żałobnych pierścionków“. Miał prawo, naturalnie, zrobić, jak mu się podobało; jednakże przygnębia na chwilę taka wiadomość. Marja i ja uważałyśmy się za bogate, posiadające po tysiąc funtów każda, a dla Januarego taka suma byłaby cenną, dając mu możność spełnienia wiele dobrego!
Po tem wyjaśnieniu nikt już o liście nie wspomniał. Nazajutrz opuściłam Marsh End i przeniosłam się do Morton. Następnego dnia Diana i Marja wyjechały, a po tygodniu pan Rivers i Hanna przenieśli się na plebanję. I tak stary dom opustoszał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.