Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.

Przeczucia, sympatje i znaki są to trzy dziwne zjawiska, które razem tworzą tajemnicę, ale do tej ludzkość jeszcze nie znalazła klucza. Nigdy nie wyśmiewałam przeczuć, gdyż doświadczałam ich sama. Wierzę, że istnieją niezrozumiałe dla nas śmiertelników sympatje, jak naprzykład sympatja między krewnymi, którzy albo wcale albo mało się znają. Istnienie takich uczuć stwierdza bodaj pochodzenie ich z jednego źródła. A znaki? Czyż możemy wiedzieć? Może to poprostu dowody wyższej sympatji dla człowieka?
Będąc jeszcze małą dziewczynką, może sześcioletnią, słyszałam, jak raz Elżbietka Lieven opowiadała Marcie Abbot, że śniła o małem dziecku, i że sen o dzieciach to nieomylny znak zmartwienia dla tego, co śni, albo dla jego krewnych. To wyjaśnienie byłoby mi może wyszło z pamięci, gdyby następujący zaraz potem wypadek nie był go utrwalił. Elżbietkę nazajutrz wezwano z domu do umierającej siostrzyczki.
W ostatnich czasach często przypominało mi się to opowiadanie i ten wypadek, przez cały bowiem poprzedni tydzień rzadko minęła noc, któraby mi nie przyniosła snu o małem dziecku; to piastowałam je na ręku, to kołysałam na kolanach, to przyglądałam się bawiącemu się stokrotkami na trawniku, to maczającemu rączki w bieżącej wodzie. Jednej nocy było to dziecko plączące, innej znowu śmiejące się; raz tuliło się do mnie, kiedy indziej uciekało ode mnie; jakikolwiek jednak zdradzało humor, jakikolwiek był jego wygląd, przez siedm nocy zrzędu zjawiało się z chwilą, gdy wstępowałam w krainę snów.
Niemiły był ten dziwny powrót jednego pojęcia, jednego obrazu, i czułam się zdenerwowana, gdy nadchodziła godzina spoczynku. Z takiego snu o małem dziecku zbudziłam się owej nocy księżycowej, gdy usłyszałam ten straszny krzyk; po obiedzie zaś dnia następnego zawezwano mnie nadół, zawiadamiając, że w pokoju pani Fairfax jest ktoś, kto chce się ze mną widzieć. Przyszedłszy tam, ujrzałam czekającego na mnie człowieka, z pozoru służącego dworskiego: ubrany był w głęboką żałobę, a kapelusz, który trzymał w ręku, otoczony był krepą.
— Zapewne pani nie przypomina mnie sobie, panienko — zaczął, wstając, gdy weszłam — ale nazywam się Lieven; służyłem za stangreta u pani Reed, gdy pani była w Gateshead, ośm czy dziewięć lat temu, i dotychczas tam służę.
— O Robercie! jak się macie? Bardzo dobrze was pamiętam; pozwoliliście mi czasem przejechać się na karym kucyku panny Georgjany. A jakże się miewa Elżbietka? Wyście się z Elżbietką ożenili, nieprawdaż?
— Tak, panienko; moja żona ma się doskonale, dziękuję; dała mi jeszcze jedno malutkie ze dwa miesiące temu, troje teraz mamy — i zdrowi są oboje: matka i dziecko.
— A we dworze czy wszystko dobrze, Robercie?
— Bardzo mi żal, że nie mogę dać panience lepszych o państwu wiadomości: bardzo tam źle u nich teraz, wielkie mają zmartwienie.
— Przecież chyba nikt nie umarł? — rzekłam, spojrzawszy na jego czarne ubranie.
On także popatrzył na krepę dokoła swego kapelusza i odpowiedział:
— Pan Jan umarł, wczoraj minął tydzień, w mieszkaniu swojem w Londynie.
— Pan Jan?...
— Tak jest.
— I jakże matka jego to znosi?
— Bo, widzi panienka, to nie jest zwyczajne nieszczęście: on prowadził hulaszcze życie; przez te ostatnie trzy lata puścił się na dziwne wybryki, a śmierć jego była skandalem.
— Słyszałam od Elżbietki, że nie prowadził się dobrze.
— Nie prowadził się dobrze! Nie mógł się gorzej prowadzić: stracił zdrowie i zrujnował majątek wśród najgorszych towarzyszy i najgorszych kobiet. Wpadł w długi i dostał się do więzienia. Matka uratowała go dwa razy, ale jak tylko znalazł się na wolności, wracał do dawnych towarzyszy i dawnych przyzwyczajeń. Nie miał mocnego rozumu; łotry, wśród których żył, nabierały go, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Ze trzy tygodnie temu przyjechał do Gateshead i chciał, żeby mu pani oddała wszystko. Pani odmówiła, i tak środki jej oddawna były uszczuplone z winy jego rozrzutności; to też wyjechał zpowrotem, a wkrótce przyszła wiadomość, że nie żyje. Jak umarł, Bóg to wie... Mówią ludzie, że sam sobie życie odebrał.
Milczałam; straszne to były wieści. Robert Lieven mówił dalej:
— Pani już od pewnego czasu szwankowała na zdrowiu; utyła bardzo, ale sił jej brakło, a strata pieniędzy i strach przed ubóstwem zupełnie ją podcinały. Wiadomość o śmierci pana Jana i o tem, jaką ta śmierć była, zbyt nagle ją doszła; to sprowadziło atak paraliżu. Na trzy dni odjęło jej mowę, ale ostatniego wtorku było jej jakoby lepiej; zdawało się, że chce coś powiedzieć, i wciąż dawała znaki mojej żonie i coś bełkotała. Dopiero wczoraj zrozumiała Elżbietka, że pani wymawia imię panienki; nakoniec zrozumiała wyrazy: „Sprowadźcie Joannę... sprowadźcie Joannę Eyre, chcę z nią pomówić“. Elżbietka nie jest pewna, czy pani jest przy zdrowym rozumie i czy te słowa co znaczą, ale powtórzyła je pannom Reed i radziła, żeby posłać po panią. Panny odkładały to z początku, ale matka ich tak się zaczęła niepokoić i tyle razy powtarzała „Joanna, Joanna“, że zgodziły się wkońcu. Ja wczoraj wyjechałem z Gateshead; ale jeżeli panienka może być gotowa, radbym panią zabrać ze sobą jutro rano.
— Dobrze, Robercie, będę gotowa: zdaje mi się, że powinnam pojechać.
— I ja tak myślę, panienko. Elżbietka powiedziała, że jest pewna przyjazdu panienki; ale panienka zapewne będzie musiała poprosić o urlop, zanim będzie mogła wyjechać?
— Naturalnie, i zaraz też to uczynię.
I zaprowadziwszy go do hallu służących, poleciłam go opiece żony Jana i Janowi samemu, a sama poszłam poszukać pana Rochestera.
Nie było go w dolnych pokojach; nie było go na podwórzu, w stajniach, w ogrodzie. Zapytałam panią Fairfax, czy go widziała; tak, zdawało jej się, że gra w bilard z panną Ingram. Pośpieszyłam przeto do pokoju bilardowego; dolatywał stamtąd stuk kul i gwar głosów; pan Rochester, panna Ingram, obiedwie panny Eshton i ich wielbiciele uczestniczyli w grze. Potrzebowałam zdobyć się na trochę odwagi, by przerwać tak interesującą partję; nie mogąc jednak odwlekać sprawy, przybliżyłam się do pana domu, stojącego obok panny Ingram. Gdy się przysuwałam, panna Ingram obróciła się i spojrzała na mnie z góry; oczy jej zdawały się pytać; „Co tu może chcieć to pełzające stworzenie?“, gdy zaś cichym głosem przemówiłam: „Panie Rochester...“ uczyniła ruch, jakby miała ochotę drzwi mi pokazać. Pamiętam, jak wyglądała w tej chwili, a wyglądała wdzięcznie i uderzająco ładnie: miała na sobie ranną toaletę z jasnoniebieskiej krepy, błękitny gazowy szalik owinięty dokoła głowy. Była wielce ożywiona grą, a podrażniona pycha nie zeszpeciła wyrazu dumnych jej rysów.
— Czy ta osoba ma do pana interes? — zapytała pana Rochestera; a wtedy pan Rochester obejrzał się, chcąc się przekonać, kto to taki ta „osoba“. Po twarzy jego przemknął ciekawy wyraz, jeden z tych jego dziwnych, dwuznacznych wyrazów, odrzucił kij i wyszedł za mną z pokoju.
— No i cóż, panno Joanko? — zapytał, oparty plecami o drzwi szkolnego pokoju, które był zamknął za sobą.
— Jeżeli pan łaskaw, chciałabym prosić o urlop na wyjazd na tydzień, a może na dwa.
— Poco?... Dokąd chcesz jechać?
— Odwiedzić chorą osobę, która po mnie przysłała.
— Co za chorą osobę?... gdzie ona mieszka?
— W Gateshead, w hrabstwie X.
— W hrabstwie X? To sto mil stąd! Któż to być może, kto z takiej odległości przysyła po ludzi i każę się odwiedzać?
— Nazwisko jej Reed... to pani Reed.
— Reed z Gateshead? Był taki Reed z Gateshead, sędzia.
— To wdowa po nim, panie.
— A co ty, panno Joanko, masz z nią wspólnego? Skądże ją znasz?
— Pan Reed był moim wujem, bratem mojej matki.
— Doprawdy? Nigdy mi o tem nie mówiłaś; zawsze mówiłaś, że nie masz żadnych krewnych.
— Żadnych, którzyby się chcieli przyznać do mnie. Wuj Reed umarł, a wdowa po nim wyrzekła się mnie.
— Dlaczego?
— Ponieważ byłam biedna, byłam dla niej ciężarem i nie lubiła mnie.
— Ale Reed pozostawił dzieci? Musisz mieć kuzynów. Sir George Lynn mówił wczoraj o młodym Reed z Gateshead, jednym z najgorszych nicponiów w mieście, a Ingram wspominał o pannie Georgjanie Reed, również z Gateshead, wielce podziwianej piękności rok czy dwa lata temu w sezonie londyńskim.
— Jan Reed także już nie żyje, panie Rochester: zrujnował siebie i poczęści swoją rodzinę. Przypuszczają, że popełnił samobójstwo. Te wiadomości takie wrażenie wywarły na matce, że tknęła ją apopleksja.
— I cóż ty jej dobrego możesz zrobić? To nie ma sensu, panno Joanko! Nigdyby mi nie przyszło do głowy pędzić sto mil, ażeby odwiedzić starą kobietę, która może umrzeć, zanim do niej dojedziesz; a przytem, powiadasz, że się ciebie wyparła.
— Tak, ale to dawno temu i kiedy jej stosunki inaczej się układały; nie miałabym spokojnego sumienia, gdybym teraz nie spełniła jej życzenia.
— Jak długo chcesz tam zabawić?
— Jak będę mogła najkrócej.
— Przyrzecz mi, że zabawisz tam tylko tydzień...
— Wolałabym nie dawać słowa, może musiałabym je złamać.
— W każdym razie powrócisz, panno Joanko: pod żadnym pozorem nie dasz się u niej zatrzymać na stałe?
— O nie! Z pewnością powrócę, jeśli wszystko będzie dobrze.
— A kto z tobą pojedzie? Przecież nie pojedziesz sto mil sama?
— Nie, panie, przysłała po mnie swojego stangreta.
— Czy to człowiek godzien zaufania?
— O tak, od lat dziesięciu służy w tej rodzinie.
Pan Rochester rozmyślał chwilę.
— Kiedybyś chciała pojechać?
— Jutro wcześnie rano, panie.
— No dobrze; będzie panna Joanka potrzebowała pieniędzy; nie możesz puszczać się w podróż bez pieniędzy, a przypuszczam, że wiele ich nie masz: ja pannie Joance dotychczas nie płaciłem pensji. Ile też masz całego majątku, Joanko? — zapytał, uśmiechając się.
Wyciągnęłam sakiewkę; chuda była jej zawartość.
— Pięć szylingów, panie.
Wziął sakiewkę, wytrząsnął sobie cały skarb na dłoń i śmiał się, jakgdyby jego szczupłość go bawiła. Niebawem wyciągnął portfel.
— Weź to — rzekł, podając mi banknot.
Był to banknot pięćdziesięciofuntowy, a był mi winien tylko piętnaście funtów. Powiedziałam mu, że nie mogę wydać reszty.
— Ja nie potrzebuję reszty; przecież wiesz. Bierz swoją pensję.
Nie chciałam przyjąć więcej, niż mi się należało. Zmarszczył się zrazu, ale wnet, jakgdyby sobie coś przypominał, powiedział:
— Słusznie! Słusznie! Lepiej ci teraz wszystkiego nie dawać: zostałabyś tam może ze trzy miesiące, gdybyś miała całe pięćdziesiąt funtów. Oto masz dziesięć; czy to nie dosyć?
— Tak, panie, ale teraz winien mi pan jeszcze pięć.
— To wracaj po nie; masz u mnie czterdzieści funtów.
— Panie Rochester, może dobrze będzie, jeżeli wspomnę panu o jeszcze jednym interesie, skoro mam po temu sposobność.
— O interesie? Ciekaw jestem usłyszeć o jakim.
— Pan mi to tak jakby oznajmił, nieprawdaż, że niezadługo zamierza się pan ożenić?
— Prawda — i cóż stąd za wniosek?
— W tym wypadku, panie, Adelka powinna pójść do szkoły: pan z pewnością uzna tę konieczność.
— Ażeby ją usunąć z drogi mojej przyszłej żonie, która w przeciwnym razie przeszłaby po niej bez dalszych ceremonij. Tak, niewątpliwie to myśl rozsądna. Adelka, jak mówisz, musi iść do szkoły, a panna Eyre, naturalnie, musi iść prosto — do djabła?
— Niekoniecznie, panie, ale muszę sobie poszukać posady gdzie indziej.
— Czas na to! — zawołał, zmieniając głos i wykrzywiając twarz zarazem dziwacznie i śmiesznie.
Popatrzył na mnie przez dobrą chwilę.
— I stara pani Reed i panny, jej córki, będą zapewne proszone o wyszukanie ci posady?
— Nie, panie, nie jestem z krewnemi w takich stosunkach, żeby mnie to upoważniało do proszenia ich o jakąś grzeczność, ale podam ogłoszenie.
— Wejdziesz prędzej na piramidy egipskie! — mruknął. — Żebyś mi się nie ważyła podawać ogłoszenia! Żałuję, że nie dałem ci tylko jednego suwerena, zamiast dziesięciu funtów. Oddaj mi dziewięć funtów, panno Joanko, ja ich potrzebuję.
— I ja również, panie — odpowiedziałam, chowając ręce z sakiewką za siebie. — Nie mogę się w żaden sposób obejść bez tych pieniędzy.
— Skąpe stworzonko! — rzekł — odmawia mi, gdy ja proszę o pieniądze! Daj mi pięć funtów, panno Joanko!
— Nie dam ani pięciu szylingów, panie, ani pięciu pensów nawet.
— Pozwól mi tylko spojrzeć na te pieniądze.
— Nie, panie; nie można panu ufać.
— Panno Joanko!
— Czego pan sobie życzy?
— Przyrzecz mi coś.
— Przyrzeknę panu wszystko, co sądzę, że będę mogła dotrzymać.
— Więc przyrzecz mi, że nie podasz ogłoszenia i że mnie powierzysz wyszukanie posady. Już ja ci ją znajdę.
— Chętnie to uczynię, jeżeli mi pan wzamian przyrzeknie, że i ja i Adelka opuścimy dom, zanim żona pańska do niego wejdzie.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! Na to mogę ci dać słowo. Więc zatem panna Joanka jedzie jutro?
— Tak, z samego rana.
— Czy zejdziesz do salonu po obiedzie?
— Nie, panie, muszę się przygotować do drogi.
— Więc musimy się pożegnać na czas pewien?
— Chyba tak, panie.
— I jakże to ludzie odprawiają taką pożegnalną ceremonję, panno Joanko? Naucz mnie, ja nie wiem dobrze.
— Mówią sobie „dowidzenia“, albo, jeżeli wolą, używają innego zwrotu.
— Więc powiedz.
— Dowidzenia, tymczasem.
— A co ja mam odpowiedzieć?
— To samo, jeśli pan zechce.
— Dowidzenia, tymczasem, panno Eyre; czy to już wszystko?
— Jakto?
— Wydaje mi się to skąpo, oschle i nie po przyjacielsku. Wołałbym jakoś inaczej; a gdyby tak coś dodać do tego rytuału? Gdyby, naprzykład, dołączyć uścisk dłoni; ale nie... toby mnie także nie zadowoliło. Więc ty mi tylko powiesz „dowidzenia“?
— To wystarcza, panie; tyleż życzliwości można zawrzeć w jednem serdecznem słowie, jak w wielu.
— Zapewne; ale to brzmi sucho i zimno... „Dowidzenia“...
„Jak długo on tu stać będzie, plecami drzwi podpierając? — zadawałam sobie pytanie — chciałabym zacząć pakowanie...“ Tu odezwał się dzwonek obiadowy. Pan Rochester wyskoczył z pokoju nagle, ani słowa nie dodając; już go więcej tego dnia nie widziałam, a nazajutrz rano wyjechałam, zanim on wstał jeszcze.
Około piątej godziny po południu pierwszego maja stanęłam w Gateshead przed lożą portjera: wstąpiłam tam, zanim się udałam do dworu. Bardzo tam było czysto i ładnie; u okien wisiały białe firaneczki; podłoga bez jednej plamy; przy piecu krata i galeryjka aż świeciły blaskiem, a ogień palił się jasno, Elżbietka siedziała przy ogniu, piastując swoje najmłodsze, a mały Robert z siostrzyczką bawili się spokojnie w kąciku.
— Chwała Bogu!... wiedziałam, że pani przyjedzie — zawołała pani Lieven, widząc mnie wchodzącą.
— Tak, Elżbietko — rzekłam, ucałowawszy ją — i mam nadzieję, że nie przybywam za późno. Jak się miewa pani Reed?... Przecież żyje, ufam?
— Żyje i przytomniejsza jest i spokojniejsza, niż poprzednio. Doktór mówi, że może się to jeszcze przeciągnąć z jaki tydzień albo dwa tygodnie, ale nie spodziewa się, żeby mogła ostatecznie wyzdrowieć.
— Czy wspominała mnie w ostatnich czasach?
— Jeszcze dziś rano mówiła o pani i wyrażała życzenie, żeby pani przyjechała, ale teraz śpi, a przynajmniej spała dziesięć minut temu, gdy zachodziłam do dworu. Pani pogrążona jest jakby w letargu prawie przez całe popołudnie, ale budzi się o szóstej albo siódmej. Czy zechce pani odpocząć tutaj z godzinkę, a potem jabym poszła tam z panią?
W tej chwili wszedł Robert, i Elżbietka, ułożywszy śpiące dziecko w kołysce, poszła go powitać. Następnie nalegała, bym zdjęła kapelusz i napiła się herbaty, gdyż twierdziła, że jestem blada i zmęczona. Rada przyjęłam jej gościnność i pozwoliłam zdjąć z siebie płaszcz podróżny tak biernie, jak niegdyś, gdy dzieckiem będąc, dawałam jej się rozbierać.
Szybko odżyły we mnie wspomnienia dawnych czasów, gdym patrzyła, jak się Elżbietka krząta, jak ustawia na tacy najlepsze filiżanki, jak kraje chleb, przyrządza masło, przypieka grzanki, a wpośród tego wszystkiego to klapnie, to szturchnie małego Roberta albo Joasię, jak niegdyś bywało mnie. Elżbietka zachowała żywe usposobienie, podobnie jak dawną lekkość ruchów i dawną urodę.
Gdy już herbata była gotowa, chciałam przybliżyć się do stołu; Elżbietka jednak nie pozwoliła mi się ruszyć rozkazującym jak dawniej tonem. Oświadczyła, że mam siedzieć przy kominku, a ona mi wszystko poda; umieściła tedy przede mną mały okrągły stoliczek, na nim filiżankę i talerz z grzankami, zupełnie tak, jak to niegdyś w dziecinnym pokoju, gdy fetowała mnie niekiedy ściągniętym chyłkiem smakołykiem. Uśmiechałam się i byłam jej posłuszną, jak za dawnych czasów.
Elżbietka była ciekawa, czy czuję się dobrze w Thornfield Hall i jakiego rodzaju osobą jest pani; gdy jej zaś powiedziałam, że jest tam tylko pan, dopytywała, czy to miły dżentelman i czy ja go lubię. Powiedziałam jej, że to mężczyzna raczej brzydki, ale prawdziwy dżentelman; że traktuje mnie życzliwie i że jestem zadowolona. Następnie zaczęłam jej opisywać wesołe towarzystwo, które ostatniemi czasy bawiło w domu. Elżbietka słuchała tych szczegółów z zajęciem.
Na takiej rozmowie godzina szybko zeszła. Elżbietka podała mi kapelusz i okrycie, i w jej towarzystwie udałam się do dworu. W jej to przecież towarzystwie prawie dziewięć lat temu szłam z dworu tą ścieżką, którą teraz szłyśmy do dworu. W ciemny, mglisty, zimny poranek styczniowy opuściłam nieprzyjazny mi dach ze zrozpaczonem i rozgoryczonem sercem, czując się niejako wyrzutkiem i potępioną, szłam szukać tej chłodnej przystani w Lowood, tego dalekiego i nieznanego celu. Ten sam nieprzyjazny dach wznosił się oto znów przede mną; przyszłość moja wciąż jeszcze była wątpliwa, a serce mnie bolało. Wciąż jeszcze czułam się niejako wędrowcem na ziemi; więcej jednak czułam ufności w siebie i własne siły, a mniej dojmującego strachu przed uciskiem. I również ta otwarta rana krzywd moich zagoiła się już teraz zupełnie i zarzewie nienawistnej urazy wygasło.
— Pójdzie pani najpierw do bawialni — oświadczyła Elżbietka, prowadząc mnie przez hall. — Młode panie tam będą.
W chwilę potem już byłam w tym pokoju. Każdy mebel w nim wyglądał tak samo, jak owego ranka, gdy mnie po raz pierwszy przedstawiono panu Brocklehurstowi, nawet zauważyłam przed kominkiem ten sam dywanik, na którym on stał. Na półkach z książkami wydało mi się, że widzę oba tomy Berwicka Brytyjskich Ptaków na dawnem miejscu na trzeciej półce, a tuż nad niemi Podróże Gulliwera i Noce Arabskie. Nie zmieniły się martwe przedmioty, lecz to, co żyło, zmieniło się nie do poznania.
Ujrzałam przed sobą dwie młode osoby; jedną bardzo wysoką, prawie tak wysoką, jak panna Ingram, bardzo chudą, o śniadej twarzy i surowym wyrazie. Było coś ascetycznego w jej wyglądzie, a wrażenie to zwiększała nadzwyczajna prostota jej gładkiej, czarnej, wełnianej sukni, krochmalnego płóciennego kołnierzyka, włosów, sczesanych ze skroni, i zakonnicza ozdoba, sznur hebanowych pereł z krzyżem. Byłam pewna, że to jest Eliza, chociaż mało podobieństwa do dawnej Elizy odnajdowałam w tej wydłużonej i bezbarwnej twarzy.
Drugą oczywiście była Georgjana, ale nie ta, jaką pamiętałam: wiotkie, subtelne, jedenastoletnie dziewczątko; teraz miałam przed oczyma rozkwitłą, bardzo pełną pannę, jasną, jak z wosku ulaną, o ładnych i regularnych rysach, omdlewających niebieskich oczach i wijących się blond włosach. Kolor jej sukni również był czarny, ale krój tak był różny od kroju sukni jej siostry — o tyle sutszy i ozdobniejszy. Wyglądała modnie i stylowo, podczas gdy tamta wyglądała jak purytanka.
W każdej z sióstr odnalazłam po jednym rysie z matki — ale tylko po jednym. Chuda i blada starsza córka miała matki swojej twarde, piwne oczy; kwitnąca i rozkoszna młodsza miała jej zarys szczęki i brody, może nieco złagodzony, ale nadający jakąś trudną do opisania twardość twarzy, skądinąd tak zmysłowej i pełnej.
Obiedwie, gdym się przybliżyła, powstały, żeby mnie przywitać; obiedwie, zwracając się do mnie, tytułowały mnie „panną Eyre”. Eliza powitanie swoje wygłosiła krótkim, urywanym tonem, bez uśmiechu, poczem zpowrotem usiadła, wpatrzyła się w ogień i zdawała się zapominać o mnie. Georgjana do swojego „jak się pani miewa?“ dodała kilka zdawkowych frazesów o mojej podróży, o pogodzie i t. p., wypowiedzianych nieco przymusowo, przyczem z pod oka rzucała moc spojrzeń. Mierzyła mnie od stóp do głów, przenikając fałdy mego bronzowego płaszcza i zatrzymując się na skromnem przybraniu mego kapelusza. Młode panny potrafią niesłychanie umiejętnie dać komuś do poznania, że uważają go za „byle kogo“, nie wymawiając tego wcale słowami. Pewnem lekceważeniem w spojrzeniu, chłodem obejścia, tonem odniechcenia wyrażają doskonale, co czują, nie popełniając wyraźnej niegrzeczności ni słowem ni czynem.
Wzgardliwy jednak uśmieszek, skryty czy otwarty, nie miał już teraz nade mną tej władzy, co niegdyś. Siedząc z kuzynkami, dziwiłam się sama, że tak swobodnie się czuję wobec zupełnego ignorowania mnie przez jedną, a napół sarkastycznej grzeczności drugiej. Eliza nie zadawała mi przykrości, Georgjana mnie nie wzruszała. Bo też o czem innem miałam do myślenia; w ubiegłych paru miesiącach wzbudziły się we mnie uczucia tak potężne, że one takich nie mogły we mnie wywołać; cierpienia i radości były o tyle żywsze i pełniejsze, niż wszystko, czem oddziaływać na mnie było w ich mocy, więc miny ich i tony pozostawiały mnie zupełnie obojętną.
— Jak się miewa pani Reed? — zapytałam niebawem, patrząc spokojnie na Georgjanę, która uważała za właściwe żachnąć się zlekka na to zapytanie, zadane wprost, jakby to było niespodziewanym zbytkiem poufałości z mej strony.
— Pani Reed? Ach! to znaczy mama; czuje się nadzwyczaj marnie; wątpię, czy pani będzie mogła zobaczyć ją dziś wieczorem.
— Gdyby pani zechciała — rzekłam — przejść na górę i powiedzieć matce, że przyjechałam, byłabym pani bardzo wdzięczna.
Georgjana nieledwie skoczyła i niebieskie oczy wytrzeszczyła na mnie szeroko.
— Wiem, że specjalnie życzyła sobie widzieć się ze mną — dodałam — a ja nie chciałabym ociągać się dłużej, niż koniecznie potrzeba, z wypełnieniem jej życzenia.
— Mama nie lubi, żeby jej przeszkadzano wieczorem — zauważyła Eliza.
Na to ja wstałam, chociaż nieproszona, spokojnie zdjęłam kapelusz i rękawiczki i powiedziałam, że pójdę odszukać Elżbietkę, która zapewne będzie w kuchni, i poproszę ją, żeby się dowiedziała, czy pani Reed chce mnie przyjąć dziś wieczorem, czy nie. Poszłam, i odnalazłszy Elżbietkę, wysłałam ją z tem zleceniem; następnie przedsięwzięłam dalsze kroki. Dotychczas było moim zwyczajem unikać w postępowaniu wszelkiego zuchwalstwa; rok temu, gdybym była doznała takiego przyjęcia, byłabym postanowiła zaraz nazajutrz rano opuścić Gateshead; teraz zrozumiałam, że czyniąc to, postąpiłabym niedorzecznie. Odbyłam tak daleką podróż, ażeby odwiedzić ciotkę, muszę więc pozostać u niej, dopóki nie doczekam albo poprawy jej zdrowia, albo — śmierci; z pychą czy głupotą jej córek nie mogę się liczyć, muszę się od nich uniezależnić. To też zwróciłam się do gospodyni; poprosiłam ją, żeby mi wskazała pokój; powiedziałam jej, że prawdopodobnie zabawię tu z tydzień albo ze dwa, i prosiłam, żeby kuferek mój zaniesiono do mego pokoju, dokąd też sama się udałam. Na schodach spotkałam się z Elżbietką.
— Pani nie śpi — rzekła. — Powiedziałam jej, że pani tu jest; pójdźmy i przekonajmy się, czy pozna panią.
Nie potrzeba mi było pokazywać drogi do dobrze znajomego pokoju; wszakże niegdyś tak często bywałam tu wzywana, by usłyszeć burę albo otrzymać karę. Wyprzedzałam Elżbietkę; cicho otworzyłam drzwi. Zasłonięta lampa stała na stole, gdyż już się ściemniało. Oto ujrzałam tam, jak dawniej, wielkie łóżko z kremowemi firankami, toaletę, fotel i podnóżek, na którym setki razy kazano mi klękać, by przepraszać za winy niepopełnione. Obejrzałam się, szukając okiem pewnego znajomego mi kącika, jakgdybym się spodziewała, że ujrzę postrach dni dawnych: wiszącą tam rózgę, gotową wyskoczyć, by oćwiczyć drżącą moją dłoń albo kurczący się ze strachu kark... Zbliżyłam się do łóżka; rozsunęłam firankę i pochyliłam się nad wysoko usłanemi poduszkami.
Dobrze pamiętałam twarz pani Reed i chciwie szukałam znajomego obrazu. Jakże to szczęśliwie, że czas gasi mściwe pragnienia i ucisza podszepty wściekłości i wstrętu! Opuściłam tę kobietę w rozgoryczeniu i nienawiści, a wracałam teraz do niej bez innych wzruszeń oprócz litości nad wielkością jej cierpień i silnego pragnienia zapomnienia: przebaczenia krzywd wszelkich — pogodzenia się i przyjaznego uścisku ręki.
Dobrze znana mi twarz była oto przede mną: surowa, nieubłagana jak zawsze; to samo szczególniejsze oko, którego spojrzenia nic zmiękczyć nie mogło, wpatrywało się we mnie; ta sama nieco podniesiona, władcza, despotyczna brew ocieniała jej wzrok. Jakże często mierzyło mnie jej oko groźbą i nienawiścią! Jak odżywało wspomnienie strachów i strapień dziecka, gdy oglądałam teraz twarde rysy jej twarzy. A jednak nachyliłam się i pocałowałam ją; spojrzała na mnie.
— Czy to Joanna Eyre? — zapytała.
— Tak, to ja, ciotko. Jak się droga ciotka miewa?
Ślubowałam niegdyś, że już jej nigdy ciotką nie nazwę; pomyślałam, że to nie grzech poniechać tego ślubu i złamać go teraz. Palce moje ujęły jej rękę, leżącą na kołdrze; gdyby była rękę moją uścisnęła życzliwie, byłabym w tej chwili doznała prawdziwej przyjemności. Ale niewrażliwe natury nieprędko łagodnieją, a wrodzona antypatja niełatwo daje się wykorzenić. Pani Reed usunęła rękę i raczej odwracając twarz ode mnie, zauważyła, że gorąco jest tej nocy. I znowu popatrzyła na mnie z tak lodowatym chłodem, że uczułam odrazu, iż zdanie jej o mnie i uczucia dla mnie niezmienione są i niezmienne. Poznałam po jej kamiennych oczach, niedostępnych czułości, nie umiejących roztajać we łzach, że postanowiła aż do końca uważać mnie za istotę z gruntu złą — ponieważ uwierzyć w dobroć u mnie nie sprawiłoby jej szlachetnej przyjemności, a tylko wzbudziłoby przykrość i zawstydzenie.
Zabolało mnie to, a potem rozgniewało; wkońcu obudziło się we mnie postanowienie zapanowania nad nią wbrew jej naturze i wbrew jej woli. Łzy cisnęły mi się do oczu, jak w latach dzieciństwa; powstrzymałam je. Przysunęłam sobie krzesło i siadłam w głowach łóżka; nachyliłam się nad poduszką.
— Ciotka posłała po mnie — powiedziałam — i otóż jestem; mam zamiar pozostać tu, aż się przekonam, że zdrowie ciotki się poprawia.
— Ach, naturalnie. Czy widziałaś się z mojemi córkami?
— Owszem, widziałyśmy się.
— Dobrze; więc powiedz im, że życzę sobie, byś tu pozostała, dopóki nie będę mogła pomówić z tobą o pewnych rzeczach, na których mi zależy; dziś wieczorem już za późno i trudno mi je sobie przypomnieć. Ale było coś, co chciałam powiedzieć... niech się zastanowię...
Błędny wzrok i zmieniona wymowa świadczyły, jakiemu rozstrojowi uległ silny jej niegdyś organizm. Kręcąc się niespokojnie, poprawiała kołdrę na sobie. Łokieć mój, oparty o brzeg łóżka, przypadkiem ją przytrzymywał; to ją odrazu zirytowało.
— Podnieś się! — rzekła — czemu mnie drażnisz, przytrzymując kołdrę? Czyś ty Joanna Eyre?
— Tak, ja jestem Joanna Eyre.
— Więcej kłopotu miałam z tem dzieckiem, niżby ktokolwiek uwierzył. Taki ciężar na mnie zwalić... i tyle utrapienia, co ona mi sprawiała codzień, co godzina, tem swojem niezrozumiałem usposobieniem i temi nagłemi wybuchami a bezustannem i nienaturalnem śledzeniem każdego mojego ruchu! Doprawdy, przecież ta dziewczyna przemawiała raz do mnie zupełnie jak warjatka albo jak sam szatan — żadne dziecko nigdy tak nie przemawiało i nie wyglądało, jak ona; rada byłam, kiedy jej się z domu pozbyłam. Co oni z nią zrobili w Lowood? Zaraza tam wybuchła i wiele uczennic zmarło; a ona nie umarła. Ale ja powiedziałam, że umarła — żałuję, że nie umarła!
— Dziwne życzenie, pani Reed; dlaczego jej pani tak nienawidzi?
— Nigdy nie lubiłam jej matki, gdyż była to jedyna siostra mojego męża i bardzo przez niego kochana. Gdy rodzina wypierała jej się z powodu jej mezaljansu, on się temu sprzeciwiał, a gdy przyszła wiadomość o jej śmierci, płakał jak głuptas. Uparł się posłać po dziecko, chociaż go błagałam, żeby je raczej oddał na mamki i płacił za jego utrzymanie. Znienawidziłam je od pierwszego wejrzenia — chorowite, piszczące, sklamrzące stworzenie! Kwiliło to w kołysce, jak noc długa, nie krzycząc zdrowo i głośno, jak każde inne dziecko, ale popiskując i pojękując... Reed litował się nad niem; nieraz je niańczył i roztkliwiał się nad niem więcej, niż kiedykolwiek nad własnemi dziećmi w tym wieku. Starał się usposobić moje dzieci przyjaźnie do tej małej żebraczki, ale kochaneczki nie mogły jej znieść, a on się gniewał na nie, gdy okazywały jej antypatję. W ostatniej chorobie kazał sobie wciąż dzieciaka przynosić do łóżka, a na godzinę przed śmiercią wymógł na mnie uroczyste przyrzeczenie, że będę chowała i zatrzymam to stworzenie. Równie chętnie dałabym sobie narzucić bębna nędzarki z domu pracy, ale on był słaby, słaby już z natury... Janek ani trochę nie podobny jest do ojca, i to mnie cieszy; Janek wdał się we mnie i w moich braci... Janek jest całkowity Gibson. Och, jakżebym chciała, żeby przestał mnie dręczyć listami o pieniądze! Ja nie mam już pieniędzy... nic mu dać nie mogę: popadamy w biedę. Muszę odprawić połowę służby i zamknąć część domu... albo dom wynająć. Nigdy się na to nie potrafię zdobyć... ale jakże mamy dalej ciągnąć? Dwie trzecie moich dochodów idzie na opłacenie procentów od długów. Janek strasznie gra i zawsze przegrywa — biedny chłopak! Lichwiarze go napastują; Janek podupadł, zmarniał — wygląda okropnie — wstydzę się za niego, gdy go widzę!
Podniecała się coraz bardziej.
— Możebym ja lepiej teraz odeszła — zwróciłam, się do Elżbietki, stojącej po drugiej stronie łóżka.
— Możeby było lepiej, panienko. Pani często w ten sposób mówi ku nocy — rano bywa spokojniejsza.
Podniosłam się.
— Nie odchodź! — zawołała pani Reed — ja jeszcze coś chciałam powiedzieć. Janek mi grozi... on ciągle mi grozi... swoją śmiercią albo moją; i często śni mi się, że go widzę na katafalku z wielką raną, na szyi albo z twarzą opuchłą, zsiniałą. Przyszła na mnie ciężka godzina: straszne mam zmartwienie. Co mogę zrobić? Skąd mam wziąć pieniędzy?
Elżbietka usiłowała teraz ją nakłonić do zażycia proszku nasennego; chora z trudem dała się namówić. Niebawem jednak uspokoiła się i zapadła w stan półsenny. Wtedy wyszłam z pokoju.
Więcej niż dziesięć dni upłynęło, zanim przyszło znów między nami do rozmowy. Pani Reed w dalszym ciągu majaczyła albo zapadała w letarg, a lekarz zabraniał wszystkiego, coby w sposób przykry mogło ją podniecać. Ja tymczasem, jak mogłam, radziłam sobie z Georgjaną i Elizą. Bardzo były, coprawda, z początku, zimne. Eliza potrafiła przesiedzieć pół dnia szyjąc, czytając lub pisząc, i nie odezwać się prawie wcale do mnie ani do siostry. Georgjana potrafiła godzinami droczyć się z kanarkiem bez uwagi na mnie. Ja jednak postanowiłam okazać, że nie potrzeba, żeby się mną ktoś zajmował albo mnie bawił; przywiozłam ze sobą materjały rysunkowe i te mi do zabicia czasu posłużyły.
Zaopatrzona w pudło z ołówkami i w kilka arkuszy papieru, siadałam opodal nich pod oknem i zajmowałam się szkicowaniem fantazyjnych winietek, przedstawiających jakieś sceny, które mi się przypadkowo kształtowały w kalejdoskopie wyobraźni: to kawałek morza między dwiema skałami, to wschodzący księżyc i okręt, przesuwający się przez jego tarczę, to łan trzcin i sitowia z wynurzającą się z pośród nich głową najady, uwieńczoną kwiatami lotosu, to znów krasnoludka, siedzącego w gnieździe ptasiem pod gałęzią kwitnącego głogu.
Pewnego ranka zaczęłam szkicować twarz: co to za twarz będzie, sama nie wiedziałam. Wzięłam miękki czarny ołówek, zacięłam go na gruby koniec i zaczęłam pracować. Niebawem nakreśliłam na papierze szerokie i wypukłe czoło i kwadratowy niższy zarys twarzy. Pod takiem czołem trzeba dać silnie zaznaczone, prosto biegnąca brwi; a potem, naturalnie, wyraźnie określony nos o mostku prostym i pełnych nozdrzach; dalej usta, widomie ruchliwe, bynajmniej nie małe; następnie silną brodę, z wyraźną brózdą przez środek: oczywiście należało się tu jeszcze trochę czarnych bokobrodów i włosów, bujnie nastrzępionych nad skroniami, falujących nad czołem. A teraz oczy: pozostawiłam je na sam koniec, ponieważ wymagały jak najstaranniejszej pracy. Narysowałam wielkie; kształt nadałam im dobry, o rzęsach długich i ciemnych — o wielkich, błyszczących źrenicach. „Dobrze, a jednak niezupełnie! — pomyślałam, oceniając całość wrażenia — więcej im potrzeba siły i więcej życia.“ To też pogłębiłam cienie, ażeby światło jaśniej zabłysły... kilka trafnych dotknięć ołówka pomyślnie dopełniło dzieła. I otóż miałam przed sobą twarz przyjaciela; cóż więc mogło mi to szkodzić, że te panny tyłem odwracają się ode mnie? Patrzyłam na mój obrazek; uśmiechałam się do tej żywej podobizny; byłam cała przejęta i zadowolona.
— Czy to portret kogoś znajomego? — zapytała Eliza, która przybliżyła się, niezauważona przeze mnie. Odpowiedziałam, że to ot taka fantazyjna głowa i szybko rysunek wsunęłam pod inne papiery. Skłamałam, rzecz prosta: była to, w rzeczywistości, bardzo wierna podobizna pana Rochestera. Ale cóż to ją obchodziło albo kogokolwiek, oprócz mnie jednej? I Georgjana przysunęła się, żeby popatrzeć. Inne rysunki podobały jej się bardzo, ale o tym wyraziła się, że to „brzydki mężczyzna“. Im obu zaimponowała moja umiejętność. Ofiarowałam się naszkicować ich portreciki i obie kolejno pozowały mi do szkicu. Wtedy Georgjana wydobyła swój album. Obiecałam, że jej wymaluję do albumu obrazek akwarelą: to ją odrazu wprawiło w dobry humor. Zaproponowała mi spacer po ogrodzie. Nie upłynęły dwie godziny, a już się toczyła poufna rozmowa: uszczęśliwiła mnie opisem świetnej zimy, spędzonej dwa sezony temu w Londynie, opisem podziwu, który tam wzbudzała — uprzejmości, jakich była celem; nie poskąpiła mi nawet wzmianek o utytułowanym wielbicielu, jakiego tam zdobyła. Po południu i wieczorem wzmianki te ulegały dopełnieniom. Wysłuchałam sprawozdania z różnych rozmów, różnych scen sentymentalnych: słowem, Georgjana dnia tego zaimprowizowała na mój benefis cały tom romansu z życia modnego świata. Zwierzenia takie powtarzały się odtąd codziennie: toczyły się zawsze dokoła tego samego tematu — jej, jej miłości i jej żalów. Rzecz dziwna, że ani razu nie wspomniała o chorobie matki, ani o śmierci brata, ani o obecnym posępnym stanie interesów rodziny. Duszę jej całą pochłaniały wspomnienia minionych zabaw i wesołości, oraz pragnienie dalszych w przyszłości rozrywek. W pokoju matki spędzała jedynie około pięciu minut dziennie.
Eliza zawsze jeszcze mówiła niewiele; widocznie nie miała czasu na rozmowę. Nigdy nie widziałam czynniejszej od niej osoby; jednakże trudnoby powiedzieć, co właściwie robiła, a raczej odkryć rezultat jej pracowitości. Zrywała się bardzo wcześnie. Nie wiem, czem się zajmowała przed śniadaniem, ale po śniadaniu dzieliła sobie czas na regularne odstępy, i każda godzina miała wyznaczone zadanie. Trzy razy dziennie wczytywała się w książeczkę, która, jak się przekonałam, była liturgją anglikańską. Zapytałam ją raz, co ją tak bardzo w tej książeczce pociąga; odpowiedziała, że „Rubryka” czyli przepisy, dotyczące urządzenia nabożeństwa. Trzy godziny przeznaczała na haftowanie złotemi nićmi brzegów kwadratowego kawała karmazynowego sukna, tak wielkiego, że starczyłoby za dywan. Na moje zapytanie, do czego to ma służyć, odpowiedziała, że jest to nakrycie na ołtarz do nowego kościoła wpobliżu Gateshead. Dwie godziny poświęcała na pisanie dziennika; przez dwie pracowała samotnie w ogrodzie warzywnym, a jednej używała na regulowanie swoich rachunków. Robiła wrażenie, że nie potrzeba jej ani towarzystwa ani rozmowy. Sądzę, że była po swojemu szczęśliwa: ta rutyna wystarczała jej najzupełniej, a nic tak jej nie mogło dokuczyć, jak drobne wypadki, krzyżujące ten zegarkowy tryb życia.
Powiedziała mi pewnego wieczora, rozmowniej usposobiona, że zachowanie się Janka i zagrażająca całej rodzinie ruina były dla niej źródłem głębokiego strapienia, ale że już teraz uspokoiła się i doszła do postanowienia. Własny majątek postarała się zabezpieczyć; a po śmierci matki — jest zupełnie nieprawdopodobne, zauważyła spokojnie, by matka mogła wyzdrowieć, albo utrzymać się przy życiu czas dłuższy — miała zamiar wykonać plan dawno upragniony: poszukać schronienia, gdzieby nic nie mąciło punktualnych zwyczajów i gdzie bezpieczna zapora odgradzałaby ją od frywolnego świata. Zapytałam, czy towarzyszyłaby jej tam Georgjana.
„Oczywiście, że nie. Z Georgjaną nie miała nic wspólnego; tak było zawsze. Za nic w świecie nie obciążyłaby się jej towarzystwem; Georgjana powinna pójść swoją drogą, a ona pójdzie swoją.”
Georgjana, o ile nie wylewała zwierzeń swych przede mną, spędzała czas przeważnie leżąc na kanapie, skarżąc się na nudy w domu i wzdychając raz po raz, by ciotka jej, pani Gibson, zaprosiła ją do miasta. „O tyle lepiej byłoby” — mawiała — „gdybym się mogła na miesiąc albo dwa miesiące usunąć z domu, aż będzie po wszystkiemu.” Nie pytałam jej, co rozumie przez to „aż będzie po wszystkiemu” — ale sądzę, że miała na myśli spodziewany zgon matki i posępne ceremonje pogrzebowe. Eliza naogół nie zwracała uwagi na próżniacze niedołęstwo i utyskiwania siostry — raz wszakże, odłożywszy książeczkę rachunkową na bok i rozwijając swój haft, wycięła jej nagle taką reprymendę:
— Georgjano, próżniejsze i głupsze od ciebie stworzenie z pewnością nigdy nie chodziło po świecie. Nie powinnaś się była urodzić, gdyż nie umiesz spożytkować życia. Zamiast żyć dla samej siebie, w sobie i z sobą, jak każdy rozumny człowiek powinien, ty tylko szukasz, do czyjej siły mogłabyś swoją słabość przyczepić. A jeżeli nie znajdujesz nikogo, ktoby był gotów brać na siebie ciężar takiej istoty tłustej, słabej, pustej, do niczego — krzyczysz, że cię maltretują, zaniedbują, żeś nieszczęśliwa. Przytem życie musi być dla ciebie szeregiem ciągłych zmian i podniecających wrażeń, inaczej świat, wedle ciebie, to więzienie; chcesz, by cię podziwiano, by cię uwielbiano, by ci pochlebiano — potrzeba ci muzyki, tańca, towarzystwa, bez tego nudzisz się, tęsknisz, zamierasz. Czyż nie masz tyle rozumu, żeby obmyśleć sobie system, któryby cię uniezależnił od czyjejś pomocy, od czyjejś woli poza twoją własną? Weź jeden dzień; podziel go na części; każdej jego części wyznacz zadanie: nie pozostawiaj wolnych i niezajętych kwadransów, dziesięciu, pięciu minut — obejmij cały czas; każdą robotę zkolei wykonaj systematycznie, ściśle i dokładnie. Dzień ci upłynie, zanim się spostrzeżesz, że się zaczął, a nikomu nie będziesz zawdzięczała, że ci dopomógł przebyć choćby jedną zbędną chwilę. Nie potrzebowałaś szukać niczyjego towarzystwa, rozmowy, sympatji, względności; żyłaś, słowem tak, jak powinna żyć istota niezależna. Przyjmij moją radę: pierwszą i ostatnią, jaką ci daję; a wtedy nie będziesz potrzebowała ani mnie ani nikogo innego, cokolwiekby się stało. Nie chcesz? żyj dalej, jak dotąd, wiecznie czegoś pragnąc, utyskując i próżnując, a będziesz musiała znieść następstwa swej głupoty, choćby były najprzykrzejsze i trudne do zniesienia. I to ci mówię wyraźnie, słuchaj, gdyż, chociaż powtarzać tego nie będę, stanowczo wedle tego postąpię: po śmierci naszej matki ja, co do ciebie, umywam ręce; z chwilą gdy trumnę jej wyniosą do podziemi kościelnych, między tobą a mną nastąpi rozbrat, jakgdybyśmy się nigdy nie znały. Nie wyobrażaj sobie, że ponieważ przypadkiem urodziłyśmy się z tych samych rodziców, ja zniosę, byś ty się przyczepiła do mnie jakiemś urojonem prawem. I to ci mogę powiedzieć: gdyby cała ludzkość, z wyjątkiem nas dwóch, została zniesiona ze świata, jeszczebym cię samą zostawiła w starym świecie, a sama podążyła ku nowemu.
Zamilkła.
— Niepotrzebnie trudziłaś się wygłaszaniem tej tyrady — odpowiedziała Georgjana. — Wszyscy wiedzą, że niema na całym świecie samolubniejszej od ciebie istoty bez serca; a ja wiem, jak ty mnie zazdrośnie nienawidzisz, miałam tego próbkę już przedtem w tym kawale, który mi urządziłaś w sprawie lorda Edwina Vere: nie mogłaś znieść, bym się wzniosła wyżej ponad ciebie, bym miała tytuł, bym była przyjmowana w kołach, gdzie tybyś się nie śmiała pokazać; to też postąpiłaś jak szpieg i donosiciel i zrujnowałaś widoki moje na zawsze.
Tu Georgjana wyciągnęła chusteczkę i przez godzinę potem wycierała nos; Eliza zaś siedziała zimna, niewzruszona i pilnie zapracowana.
Było dżdżyste i wietrzne popołudnie. Georgjana, czytając romans, zasnęła na kanapie; Eliza poszła na jakieś świąteczne nabożeństwo w nowym kościele, gdyż w sprawach religji była surową formalistką: żadna niepogoda nie powstrzymywała jej od punktualnego spełniania dewocyjnych praktyk.
Pomyślałam, że dobrze pójść na górę i przekonać się, jak się miewa umierająca chora, która leżała tam, prawie opuszczona; nawet służące tylko niekiedy przypominały sobie o jej istnieniu; płatna pielęgniarka, mało dozorowana, wymykała się z pokoju, gdy tylko mogła, Elżbietka pozostała wierną; miała jednak własną rodzinę i tylko czasem przychodzić mogła do dworu. Nie zastałam, jak się tego spodziewałam, nikogo w pokoju chorej; pielęgniarki też nie było; chora leżała spokojnie, jak w letargu; sina jej twarz zapadła w poduszki; ogień na kominku dogasał. Dołożyłam węgla, poprawiłam posłanie łóżka, popatrzyłam chwilę na tę, która teraz patrzeć na mnie nie mogła, a potem odeszłam do okna.
Deszcz bił silnie o szyby, wiatr gwałtownie dmuchał. „Tu oto leży — pomyślałam — ludzka istota, dla której niebawem walki ziemskich żywiołów niczem będą. Dokąd poleci ten duch, walczący teraz o wyzwolenie z cielesnej powłoki, gdy się nareszcie wyswobodzi?“
Rozmyślając nad wielką tajemnicą, wspomniałam o Helenie Burns, przypomniałam sobie jej przedśmiertne słowa, jej wiarę, jej teorję o równości dusz bezcielesnych. Wciąż jeszcze nasłuchiwałam w myśli jej dobrze pamiętnego mi głosu, wciąż jeszcze uprzytomniałam sobie jej blady, uduchowiony wygląd, jej wymizerowaną twarz i nieziemskie spojrzenie, gdy leżała spokojnie na śmiertelnem posłaniu i szeptała o swej tęsknocie do niebieskiego Ojca — gdy wtem słaby głos odezwał się z łóżka poza mną: „Kto tu jest?“
Wiedziałam, że pani Reed już od szeregu dni zaniemówiła. Czyżby wracała do życia? Podeszłam ku niej.
— To ja jestem, ciotko.
— Kto taki... ja? — odpowiedziała. — Kto ty jesteś? — I spojrzała na mnie zdziwiona i jakby przestraszona, ale wciąż jeszcze przytomna. — Ty mi jesteś zupełnie obca... gdzie Elżbietka?
— Elżbietka u siebie w domu, ciotko.
— Ciotko? — powtórzyła. — Kto mnie nazywa ciotką? Nie jesteś żadną z Gibsonów; a jednak ja ciebie znam — ta twarz... te oczy i czoło... to wszystko jest mi dobrze znajome; jesteś podobna... tak, jesteś podobna do Joanny Eyre!
Nie odpowiedziałam nic: bałam się wywołać wstrząsające wrażenie, gdybym oświadczyła, kim jestem.
— Tak — zaczęła chora znowu — lękam się, że to pomyłka: myśli mnie łudzą. Pragnęłam zobaczyć Joannę Eyre i wyobrażałam sobie podobieństwo tam, gdzie go niema, zresztą przez ośm lat ona tak się musiała zmienić.
Teraz ja bardzo ostrożnie zapewniłam ją, że jestem właśnie tą osobą, za którą mnie brała i którą pragnęła zobaczyć, a widząc, że mnie rozumie i jest zupełnie przytomna, wytłumaczyłam, że Elżbietka wysłała po mnie męża do Thornfield.
— Wiem, że bardzo jestem chora — powiedziała po chwili. — Kilka minut temu chciałam się obrócić, ale widzę, że nie mam żadnej władzy w członkach. Może i lepiej, żebym zrzuciła ciężar z serca, zanim umrę; to, co sobie mało ważymy, dopóki zdrowie służy, cięży bardzo w takiej godzinie, jak obecna dla mnie. Czy jest tutaj pielęgniarka? albo czy jest tutaj w pokoju ktoś więcej oprócz ciebie?
Zapewniłam ją, że jesteśmy same.
— Otóż ja ciebie dwa razy skrzywdziłam, czego teraz żałuję. Raz, łamiąc obietnicę, daną mężowi, że wychowam cię, jak własne dziecko; po raz drugi... — tu przerwała. — Ostatecznie, to może nie ma wielkiego znaczenia — szepnęła sama do siebie. — A zresztą, może wyzdrowieję... a tak się przed nią upokarzać to rzecz przykra.
Usiłowała poruszyć się na łóżku, ale daremnie. Zmieniła się na twarzy; targnęło nią widocznie jakieś wewnętrzne poczucie, może zwiastun bliskiego końca.
— Ostatecznie muszę przejść przez to. Wieczność przede mną. Trzeba jej to powiedzieć... Idź do mojego biureczka, otwórz je i wyjmij list, który tam zobaczysz.
Posłuchałam jej wskazówki.
— Przeczytaj ten list — powiedziała.
List był krótki; brzmiał:
„Pani — Proszę o łaskawe przysłanie mi adresu mojej bratanki Joanny Eyre i o doniesienie mi, jak ona się miewa. Mam zamiar napisać do niej wkrótce i prosić, żeby przyjechała do mnie na Maderę. Opatrzność błogosławiła mojej pracy i pozwoliła uzbierać majątek; a ponieważ jestem bezżenny i bezdzietny, pragnę adoptować bratankę za życia i uczynić ją spadkobierczynią mego majątku po śmierci.
Z wysokiem poważaniem

Jan Eyre, Madera.“

Data była z przed trzech lat.
— Dlaczego ja się nigdy o tym liście nie dowiedziałam? — zapytałam.
— Ponieważ niecierpiałem cię zbyt silnie, by przyłożyć ręki do zapewnienia ci dobrobytu. Nie mogłam zapomnieć o twojem postąpieniu względem mnie, Joanno — o tej furji, z jaką niegdyś rzuciłaś się na mnie; o tym tonie, jakim oświadczyłaś, że nienawidzisz mnie, jak nikogo na świecie; nie mogłam zapomnieć tego niedziecinnego spojrzenia i głosu, jakim twierdziłaś, że wstrętną ci jest sama myśl o mnie, i dowodziłaś, że obchodziłam się z tobą z bezlitosnem okrucieństwem. Nie mogłam zapomnieć własnych uczuć, gdy się tak zerwałaś i wylewałaś jad twojej duszy: bałam się wtedy i miałam wrażenie, jakgdyby zwierzę, które uderzyłam albo popchnęłam, spojrzało na mnie ludzkiemi oczami i przeklinało mnie głosem ludzkim... Podaj mi trochę wody! Ach, śpiesz się!
— Droga ciotko — rzekłam, podając jej napój żądany — nie myśl już o tem wszystkiem, usuń te wspomnienia z duszy. Wybacz mi moje namiętne uniesienia: byłam dzieckiem wtedy; ośm, dziewięć lat minęło od tego czasu!
Nie zważała na to, co mówiłam; ale napiwszy się wody i odetchnąwszy, mówiła dalej;
— Mówię ci, że nie mogłam tego zapomnieć. I zemściłam się: żeby ciebie stryj adoptował, żebyś ty miała dojść do wygód i dostatku, tego ścierpieć nie mogłam. Napisałam do niego; powiedziałam, iż żałuję, że spotka go zawód, ale że Joanna Eyre nie żyje: umarła na tyfus w Lowood. Teraz ty postąp, jak zechcesz; napisz, zaprzecz mojemu twierdzeniu, oskarż mnie o kłamstwo, jeśli ci się podoba. Urodziłaś się na moje udręczenie: ostatnie moje godziny zatruwa męka wspomnienia o czynie, którego, gdyby nie ty, nigdybym nie była popełniła.
— Gdyby tylko ciotka mogła już o tem nie myśleć, gdyby mogła odnieść się do mnie z dobrocią i przebaczeniem...
— Ty masz bardzo zły charakter — powiedziała — i taki, że go do dziś dnia nie mogę zrozumieć; jakim sposobem przez dziewięć lat mogłaś cierpliwie i spokojnie znosić surowe traktowanie, a potem w dziesiątym wybuchnąć tak wściekle i tak gwałtownie, tego nigdy nie zrozumiem.
— Mój charakter nie jest taki zły, jak ciotka sobie wyobraża: jestem gwałtowna, ale nie mściwa. Wiele razy, jako małe dziecko, tak pragnęłam kochać ciotkę, gdyby mi ciotka tylko była pozwoliła; a i teraz gorąco pragnę, byśmy się pogodziły. Niech mnie ciocia pocałuje.
Przybliżyłam twarz do jej ust; nie chciała jej dotknąć. Powiedziała, że jej duszno, gdy się nachylam nad łóżkiem, i ponownie zażądała wody. Gdym ją znów położyła, gdyż uniosłam ją była i podtrzymywałam ramieniem, podczas gdy piła, ujęłam jej lodowatą i spoconą rękę; słabe palce jednakże cofnęły się przed mojem dotknięciem, a mgłą zachodzące oczy unikały mego wzroku.
— Niechże mnie ciotka, jak zechce, kocha czy nienawidzi — powiedziałam wreszcie — ja ciotce z serca przebaczam: niech Bóg jej przebaczy i powróci spokój.
Biedna, cierpiąca kobieta! za późno jej było zdobyć się na zmianę dotychczasowego myślenia i odczuwania: żyjąc, nienawidziła mnie zawsze, w godzinę śmierci nie umiała z tej nienawiści się otrząsnąć.
Weszła teraz pielęgniarka, a za nią Elżbietka. Pozostałam jeszcze godzinę w nadziei, że doczekam się jakiejś oznaki życzliwości. Próżna to była nadzieja. Chora szybko zapadała w odrętwienie; nie oprzytomniała więcej: o dwunastej w nocy skonała. Nie byłam obecna, by zamknąć jej oczy, nie była też obecną żadna z jej córek. Powiedziano nam nazajutrz rano, że już jest po wszystkiem. Już ją tymczasem ubrano i wystawiono. Poszłyśmy ją z Elizą odwiedzić. Georgjana, która uderzyła w głośny płacz, oświadczyła, że nie odważy się pójść. Oto leżała przed nami Sara Reed, silna i czynna niegdyś postać, teraz sztywna i spokojna: twarde jej oko kryła zimna powieka; na czole i wyrazistych rysach leżało jeszcze teraz piętno jej nieubłaganej duszy. Dziwnym i uroczystym przedmiotem były dla mnie te zwłoki. Patrzyłam na nie, przejęta posępnym smutkiem i przykrością: nie budziły żadnych uczuć łagodnych, rzewnych, litosnych, lub nadzieją osłodzonych, lecz jedynie drażniącą mękę na myśl o jej cierpieniach, nie o mojej stracie — i posępną grozę bez łez nad okropnością takiej śmierci.
Eliza spokojnie przypatrywała się matce. Po kilkuminutowem milczeniu zauważyła:
— Z jej organizmem można było dożyć późnej starości: życie jej skróciły zmartwienia.
A wtedy chwilowy skurcz przebiegł po ustach Elizy; gdy przeminął, odwróciła się i wyszła z pokoju, a ja za nią. Żadna z nas nie uroniła ani jednej łzy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.