Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII.

Minął tydzień, ale od pana Rochestera nie było wiadomości; dziesięć dni minęło, a on jeszcze nie wracał. Pani Fairfax powiedziała, że wcaleby się nie zdziwiła, gdyby z Leas pojechał prosto do Londynu, a stamtąd na kontynent i nie ukazał się w Thornfield aż po roku; nieraz już wyjeżdżał nagie i niespodziewanie. Słysząc to, zaczęłam odczuwać dziwny chłód i ściskanie w sercu. Pozwoliłam sobie rzeczywiście doznać nieznośnego uczucia zawodu. Jednakże oprzytomniawszy, wspomniałam zasady i przywołałam uczucia swe do porządku. I aż dziw, jak przezwyciężyłam chwilowe zachwianie się, jak wyperswadowałam sobie, że nie mam powodu interesować się żywiej sprawami pana Rochestera. I nie dlatego uniżałam się w niewolniczem poczuciu niższości: przeciwnie powiedziałam sobie tylko:
„Nic cię nie łączy z właścicielem Thornfield, prócz tej pensji, którą ci wypłaca za nauczanie dziewczynki, oraz wdzięczności za pełne szacunku i uprzejmości traktowanie, do którego masz prawo, o ile spełniasz obowiązek. Bądź pewna, że to jedyny łącznik między nim a tobą, który on na serjo uznaje. To też nie obieraj sobie pana Rochestera za przedmiot najsłodszych uczuć, uniesień, mąk i tam dalej. On nie jest z twojej sfery; trzymaj się swojej własnej i nie zlewaj miłości całego serca, duszy i siły na kogoś, kto tego daru nie pragnie i tylkoby nim pogardził.“
Spokojnie prowadziłam dalej zajęcia; niekiedy snuły mi się po głowie mgliste przypuszczenia, czyby nie dobrze było opuścić Thornfield. Mimowoli układałam ogłoszenia i zastanowiłam się nad możliwością uzyskania nowych posad. Tych myśli nie uważałam za potrzebne hamować; mogły sobie kiełkować, by zczasem przynieść owoc.
Pan Rochester już zgórą dwa tygodnie był nieobecny, gdy poczta przyniosła pani Fairfax list.
— To od pana — powiedziała, spojrzawszy na adres. — Teraz zapewne dowiemy się, czy mamy się spodziewać jego powrotu, czy też nie.
A podczas gdy ona, złamawszy pieczęć, przeglądała pismo, ja w dalszym ciągu piłam kawę; była gorąca i temu przypisywałam, że mnie tak strasznie twarz zaczęła palić; ale dlaczego ręka mi drżała, tak że mimowoli rozlałam połowę, nad tem wołałam się nie zastanawiać.
— No, ja czasami myślę, że u nas jest zanadto spokojnie; ale teraz gotowo być dość rojno i gwarno; przez jakiś krótki czas przynajmniej — rzekła pani Fairfax, wciąż jeszcze przed okularami list trzymając.
Zanim pozwoliłam sobie zapytać o wyjaśnienie, zawiązałam tasiemki od fartuszka Adelki, przypadkiem rozwiązane, poczem dolawszy jej mleka i podawszy jeszcze jedną bułeczkę, powiedziałam odniechcenia:
— Pan Rochester zapewne jeszcze nie wróci tak prędko?
— Owszem, wraca — pisze że za trzy dni: to znaczy w czwartek; i w dodatku nie sam. Już sama nie wiem, ilu tych eleganckich gości z Leas ma przybyć wraz z nim; każe mi przygotować wszystkie najlepsze gościnne pokoje i wyporządkować bibljotekę i salony; i mam się postarać o więcej pomocnic kuchennych z hotelu w Millcote i skąd będę mogła; a panie przywiozą swoje panny służące, panowie zaś swoich służących — tak, że będziemy tego mieli pełen dom.
To powiedziawszy, pani Fairfax przełknęła szybko śniadanie i pośpieszyła odrazu zabrać się do dzieła.
Trzy dni następne były bardzo pracowite. Sądziłam zawsze, że wszystkie pokoje w Thornfield są doskonale czyste i dobrze urządzone, pokazało się jednak, że się myliłam. Trzy kobiety przybrano do pomocy i, ani przedtem, ani potem nie widziałam nigdy takiego szorowania, szczotkowania, mycia, trzepania dywanów, zdejmowania i zawieszania obrazów, czyszczenia zwierciadeł i świeczników, palenia w gościnnych pokojach, wietrzenia pościeli. Adelka jak szalona biegała wśród tego wszystkiego; przygotowania na zjazd gości i nadzieja ich przybycia przyprawiały ją wprost w ekstazę. Chciała, żeby bona przejrzała wszystkie jej „toilettes”, jak nazywała swoje sukienki, odświeżyła te, które były „passées“, przewietrzyła i odprasowała nowe. Ona sama wierciła się tylko i kręciła po frontowych pokojach, wskakiwała na łóżka i zeskakiwała z nich, kładła się na materacach i na stosach poduszek, nagromadzonych przed buchającym na kominkach ogniem. Od lekcyj została zwolniona; pani Fairfax zagarnęła mnie sobie do pomocy tak, że cały dzień byłam w śpiżarni i kuchni, pomagając (a może przeszkadzając) jej i kucharce; uczyłam się przyrządzać leguminy i ciastka serowe i ciasto francuskie, oczyszczać zwierzynę i garnirować półmiski z deserem.
Przybycia towarzystwa spodziewano się w czwartek po południu na obiad o szóstej. W tym poprzedzającym zjazd okresie nie miałam czasu zajmować się urojeniami, i zdaje mi się, że byłam równie czynna i wesoła, jak wszyscy, z wyjątkiem Adelki. Pomimo to wesołość moją tłumiło niekiedy coś nagle, i pomimo mej woli spychało mnie zpowrotem w sferę wątpliwości, domysłów i ciemnych przypuszczeń. A działo się to, ile razy ujrzałam drzwi na schodach do trzeciego piętra (w ostatnich czasach stale zamykane) otwierające się powoli i przepuszczające Grację Poole w gładkim czepeczku, białym fartuchu i chusteczce; gdy widziałam, jak sunie wzdłuż korytarza spokojnym krokiem, tłumionym miękkiemi pantoflami — jak zagląda do przewróconych „do góry nogami” pokoi gościnnych, może tylko, by rzucić słówko porządkującej kobiecie, jak należy do glancu doprowadzić kratę przed kominkiem, wyczyścić gzyms marmurowy nad nim, albo wywabić plamę z obicia na ścianie. W ten sposób schodziła do kuchni raz na dzień, zjadała obiad, wypalała fajeczkę przy ogniu i wracała, niosąc sobie na pociechę kufel porteru do swej posępnej, górnej siedziby. Z dwudziestu czterech godzin jedną tylko spędzała w towarzystwie reszty służby; resztę czasu pędziła żywot w jakimś niskim, dębowym pokoju trzeciego piętra, siedząc tam i szyjąc — i prawdopodobnie śmiejąc się sama do siebie niesamowicie — osamotniona jak więzień w celi.
Najdziwniejszą rzeczą — była ta, że nikt w domu, prócz mnie, nie zwracał uwagi na jej zwyczaje, nie zdawał się im dziwić; nikt nie zastanawiał się nad jej stanowiskiem ani nad jej zajęciami: nikt nie litował się nad jej samotnością i odosobnieniem. Raz, coprawda, usłyszałam część rozmowy pomiędzy Leą a jedną z kobiet najętych, rozmowy, dotyczącej Gracji. Lea coś powiedziała, czego nie dosłyszałam, a wtedy kobieta zapytała:
— Dobrą pensję musi dostawać, wyobrażam sobie?
— Tak — odpowiedziała Lea. — Radabym taką dostawać; to nie znaczy, żebym się na moją skarżyła... tu niema skąpstwa w Thornfield; ale moja pensja to nawet nie piąta część tego, co dostaje pani Poole. To też ona odkłada; co kwartał chodzi do banku w Millcote. Nie dziwiłabym się, gdyby już uzbierała dosyć, by móc się niezależnie utrzymać, gdyby miała ochotę odejść. Jednakże myślę, że przyzwyczaiła się do miejsca, a przytem nie ma jeszcze lat czterdziestu, a silna jest i zdolna do wszystkiego. Zawcześnie jeszcze dla niej porzucać pracę.
— To zręczna osoba, taką się przynajmniej wydaje — zauważyła kobieta.
— Ach!... ona się dobrze rozumie na tem, co ma do roboty — niktby tego lepiej nie potrafił — odpowiedziała Lea znacząco. — I niekażdy też umiałby ją zastąpić... za wszystkie te pieniądze, które bierze.
— O, co to, to z pewnością! — brzmiała odpowiedź. — Ciekawa jestem, czy pan...
Kobieta chciała dalej mówić; ale tu Lea odwróciła się, spostrzegła mnie i natychmiast trąciła towarzyszkę.
— Czy ona nie wie? — dosłyszałam szept.
Lea potrząsnęła głową i rozmowa się urwała. Wyrozumiałam z tego jedynie, że w Thornfield jest jakaś tajemnica i że od udziału w tej tajemnicy jestem rozmyślnie wykluczona.
Nadszedł czwartek; wszelką robotę ukończono poprzedniego wieczora. Porozkładano dywany, pozawieszano zasłony przy łóżkach, rozłożono śnieżno-białe kapy, urządzono stoliki toaletowe, meble powycierano, kwiatów nałożono do wazonów. Pokoje gościnne i salony nabrały takiej jasności i świeżości, jaką tylko rękami ludzi osiągnąć było można. I hall także wyczyszczono, a wielki rzeźbiony zegar, zarówno jak stopnie i balaski schodów, błyszczał, wypolerowany jak szkło; w jadalnym pokoju kredens jaśniał od sreber, a w salonie i buduarze egzotyczne kwiaty poustawiano wszędzie.
Godziny poobiednie upływały; pani Fairfax włożyła swoją najlepszą czarną, atłasową szatę, rękawiczki i przypięła złoty zegarek, w jej bowiem roli leżało przyjmować towarzystwo, prowadzić panie do ich pokoi i t. d. I Adelka także chciała się wystroić, chociaż przypuszczałam, że małą ma szansę być przedstawioną gościom, tego dnia przynajmniej. Jednakże, chcąc jej dogodzić, pozwoliłam, by ją Sophie ubrała w krótką, sutą muślinową sukienkę. Ja zaś nie potrzebowałam się przebierać; nie będę przecież wezwana do opuszczenia szkolnego pokoju, mojego sanktuarjum; gdyż mojem sanktuarjum stał się teraz ten pokój; „bardzo miłem schronieniem w okresie zawieruchy.“
Łagodny to był, pogodny wiosenny dzień — jeden z tych dni, które ku końcowi marca lub na początku kwietnia wstają jaśniejące nad ziemią, jako zwiastuny lata. Dzień ten chylił się teraz ku końcowi, lecz jeszcze i wieczór był ciepły, tak że siedziałam nad robotą w pokoju szkolnym przy otwartem oknie.
— Już późno — rzekła pani Fairfax, wchodząc ubrana w szeleszczące jedwabie. — Jestem zadowolona, że zadysponowałam obiad na siódmą, choć pan Rochester wspomniał o szóstej, bo już teraz jest po szóstej. Posłałam Jana, aby wyjrzał przez bramę, czy widać ich na drodze; stamtąd widzi się długi kawał drogi w kierunku Millcote.
Podeszła do okna.
— A otóż i on! No i cóż, Janie — rzekła, wychylając się — czy są jakie wiadomości?
— Jadą, proszę pani — odpowiedział. — Za dziesięć minut tu będą.
Adelka skoczyła do okna. Ja podążyłam za nią, stojąc zboku, tak, ażeby ukryta za firanką, móc widzieć sama nie widziana. Te dziesięć minut dłużyły mi się bardzo; nareszcie rozległ się turkot kół; czworo jeźdźców konnych galopowało ku podjazdowi, a za nimi jechały dwa otwarte powozy. Wiatrem unoszone woale i powiewające pióra wypełniały powozy; dwaj jeźdźcy byli to młodzi, eleganccy panowie, trzecim był pan Rochester na karym wierzchowcu Mesrour; Pilot w susach biegł przed nim. Przy boku pana Rochestera jechała dama i oboje wyprzedzali całe towarzystwo. Karmazynowa amazonka damy sięgały prawie do ziemi, woal jej długi unosił się z wietrzykiem; mieszały się z jego przejrzystemi fałdami i przeświecały przez nie kruczo czarne loki.
— Panna Ingram! — zawołała pani Fairfax i pośpieszyła objąć swój posterunek na dole.
Kawalkada, sunąc wzdłuż zakrętu podjazdowej drogi, niebawem znikła mi za węgłem domu; straciłam ich z oczu. Adelka teraz napierała się, chcąc zejść nadół; ale ja wzięłam ją na kolana i zapowiedziałam, że pod żadnym pozorem nie wolno jej myśleć o pokazywaniu się paniom, ani teraz ani kiedy indziej, dopóki wyraźnie jej nie zawezwą: że pan Rochester bardzoby się gniewał. Wylała parę łez, usłyszawszy ten zakaz, ale gdy ja przybrałam bardzo poważną minę, zdecydowała się obetrzeć je wkońcu.
Wesoły gwar dolatywał teraz z hallu: głębokie tony panów i srebrzyste głosy pań mieszały się harmonijnie, a z pośród wszystkich wyróżniał się, choć nie głośny, ale dźwięczny organ mowy pana domu, witającego miłych gości. Po chwili na schodach rozległy się lekkie kroki i wnet na korytarzu, zabrzmiał wesoły, przytłumiony śmiech, otwierano i zamykano drzwi, a potem na czas pewien zapanowała cisza.
Elles changent de toilettes — rzekła Adelka, która nasłuchując uważnie śledziła każdy ruch i westchnęła.
Chez maman — ciągnęła dalej — gdy byli goście, ja za nimi chodziłam wszędzie, do salonu i do ich pokoi; często przypatrywałam się, jak panny służące ubierały i czesały swoje panie, i to było takie zajmujące! Comme cela on apprend.
— Musisz być głodna, Adelko?
— Ależ tak, mademoiselle: od pięciu czy sześciu godzin nic nie jadłyśmy.
— To dobrze; teraz gdy panie są w swoich pokojach, odważę się zejść nadół i zdobyć dla ciebie coś do zjedzenia.
Wysunęłam się ostrożnie ze swego schronienia i spuściłam się nadół tylnemi schodami, prowadzącemi prosto do kuchni. W tej dziedzinie buchał ogień, wrzał ruch; zupa i ryba już były na wydaniu, a kucharka chyliła się nad rozpaloną blachą zdenerwowana, rozczerwieniona, jakgdyby się sama wnet miała zapalić. W hallu dla służby, dwóch stangretów i trzech obcych służących stało lub siedziało dokoła ognia; panny służące musiały być zajęte przy swoich paniach; nowa służba, najęta w Millcote, krzątała się i kręciła wszędzie! Przesuwając się przez ten chaos, dotarłam wreszcie do podręcznej śpiżarki; tam zabrałam zimne kurczę, chleb, trochę ciastek, dwa talerze, nóż, widelec: z tym łupem pośpiesznie zawróciłam. Już byłam na galerji i zamykałam drzwi tylne za sobą, gdy wzmożony gwar przestrzegł mnie, że panie zaczną ze swoich pokoi wychodzić. Nie mogłam dostać się do szkolnego pokoju bez minięcia niektórych drzwi i bez narażenia się, że mnie zobaczą z ładunkiem wiktuałów; to też zatrzymałam się w tamtym końcu, który nie miał okien i był ciemny; teraz zupełnie ciemny, gdyż słońce już zaszło i mrok zapadał.
Teraz z pokoju zaczęły się wynurzać jedna po drugiej; każda z nich wychodziła lekko i wesoło, błyszcząc w półmroku, bogatym strojem. Przez chwilę stały, zgromadzone razem, na drugim końcu galerji, rozmawiając półgłosem z miłem ożywieniem; następnie zeszły ze schodów nieomal tak cicho, jak jasna mgła, co stacza się po skłonie pagórka. W zbiorowym wyglądzie wywarły na mnie wrażenie takiej arystokratycznej wytworności, jakiej dotychczas nie znałam.
Zastałam Adelkę wyglądającą z drzwi szkolnego pokoju, które szeroko otworzyła.
— Co za piękne panie! — zawołała po angielsku. — Och, jak jabym chciała do nich pójść! Czy pani myśli, że pan Rochester przyśle po nas, może później, po obiedzie?
— Nie, doprawdy, myślę, że nie; pan Rochester czem innem jest zajęty. Nie myśl już dziś o tych paniach; może zobaczysz je jutro; a tutaj masz obiad.
Była naprawdę głodna, więc kurczę i ciastka zajęły narazie jej uwagę. Dobrze się stało, że zdobyłam te prowizje, gdyż inaczej ona, ja i Sophie, której udzieliłam części naszego posiłku, byłybyśmy prawdopodobnie zostały bez obiadu; wszyscy na dole byli zbyt zajęci, żeby pamiętać o nas. Deser podano dopiero po dziewiątej, a jeszcze o dziesiątej wciąż tam i zpowrotem biegali lokaje, nosząc tace i filiżanki kawy. Pozwoliłam Adelce nie kłaść się znacznie dłużej, niż zwykle, gdyż oświadczyła, że nie mogłaby zasnąć, słysząc ciągłe otwieranie i zamykanie drzwi na dole i kręcących się ludzi. A przytem, dodała, mogłoby przyjść zaproszenie od pana Rochestera, gdy ona już byłaby rozebrana; „et alors quel dommage“!
Opowiadałam jej różne historyjki, dopóki chciała słuchać; a potem dla odmiany wyszłam z nią na korytarz; lampa w hallu była teraz zapalona, a mała przechyliwszy się przez balustradę śledziła, jak służba chodzi i wraca. Późniejszym wieczorem dźwięki muzyki popłynęły z salonu, dokąd przeniesiono fortepian. Siadłam z Adelką na górnym stopniu schodów, ażeby się przysłuchiwać. Po chwili czyjś głos zmieszał się z bogatemi tonami instrumentu, to jakaś pani śpiewała bardzo dźwięcznie. Po śpiewie solo nastąpił duet, a potem radosny gwar: szmer wesołej rozmowy wypełniał przerwy. Słuchałam długo: nagle złapałam się na tem, że ucho moje wyłącznie pracuje nad rozróżnieniem zmieszanych dźwięków i wyłowieniem z tego zamętu głosu pan Rochestera; gdy zaś pochwyciło go niebawem, pracowało dalej nad składaniem w słowa dźwięków, niewyraźnych wskutek oddalenia...
Zegar wybił jedenastą. Spojrzałam na Adelkę, która głowę oparła o moje ramię; powieki jej ociężały, to też wzięłam ją na ręce i zaniosłam do łóżka. Dochodziła pierwsza, gdy panie i panowie powrócili do swoich pokoi.
Dzień następny był równie piękny jak poprzedni. Dzień ten poświęcono na wycieczkę do jakiejś pięknej miejscowości w sąsiedztwie. Towarzystwo wyruszyło wcześnie przed południem, jedni konno, inni powozami; przyglądałam się ich wyjazdowi i powrotowi. Panna Ingram jak poprzednio, pan Rochester galopował przy jej boku; oboje jechali trochę opodal od reszty. Pokazałam to pani Fairfax, stojącej obok mnie przy oknie.
— Mówiła pani, że nie jest prawdopodobne, ażeby ci państwo myśleli o pobraniu się — rzekłam. — A jednak widzi pani, że pan Rochester widocznie woli pannę Ingram od wszystkich innych panien.
— Tak, zdawałoby się; niewątpliwie podoba mu się ona.
— A on jej — dodałam. — Niech pani patrzy, jak pochyla głowę ku niemu, jakgdyby poufnie z nim rozmawiała; chciałabym twarz jej zobaczyć; jeszcze jej dotąd nie widziałam.
— Zobaczy ją pani dziś wieczorem — odpowiedziała pani Fairfax. — Wspomniałam przypadkiem panu Rochesterowi, że Adelka tak bardzo pragnie być przedstawiona paniom. A on na to odpowiedział: „O! niechże przyjdzie do salonu po obiedzie; i niech pani poprosi pannę Eyre, żeby jej towarzyszyła”.
— Tak; powiedział to z prostej grzeczności; nie potrzebuję tam iść, jestem pewna — odpowiedziałam.
— Niech pani pozwoli. Ja na to zauważyłam, że pani, nieprzywykłej do towarzystwa, zapewne nie będzie miło ukazać się przed tak wesołem gronem samych obcych ludzi. Wtedy odpowiedział prędko, jak to on: „Głupstwo! Jeżeli nie będzie chciała, niech jej pani powie, że ja sobie tego specjalnie życzę; a jeżeli się będzie opierała, niech pani powie, że przyjdę i sam ją sprowadzę.
— Nie narażę go na tyle trudu — odpowiedziałam. — Pójdę, skoro nie może być inaczej; ale nie sprawia mi to przyjemności. A pani czy tam będzie?
— Nie; wymówiłam się, i przyjął moją wymówkę. Powiem pani, jak trzeba zrobić, żeby uniknąć żenującego publicznego wejścia, co jest ze wszystkiego najnieprzyjemniejsze. Niech pani przyjdzie do salonu podczas gdy będzie jeszcze pusty, zanim panie odejdą od stołu; niech sobie pani wybierze jakiś spokojny kącik; nie potrzebuje pani pozostawać długo po przyjściu panów, chyba że pani będzie wolała zostać; niech tylko pan Rochester zobaczy, że pani jest, a potem może się pani wysunąć, nikt tego nie zauważy.
— Czy ci goście długo tutaj zostaną? Jak pani sądzi?
— Może ze dwa albo trzy tygodnie, z pewnością nie dłużej. Po wielkanocnej przerwie sir George Lynn, który świeżo został obrany posłem z okręgu Millcote, będzie musiał pojechać do miasta i objąć swój mandat. Przypuszczam, że pan Rochester będzie mu towarzyszył; dziwię się i tak, że przedłużył pobyt w Thornfield.
Z pewnem drżeniem spostrzegłam, że zbliża się godzina, w której wypadnie mi zjawić się z moją uczeniczką w salonie. Adelka w podnieceniu przeżyła cały dzień, dowiedziawszy się, że wieczorem ma być przedstawiona paniom. Otrzeźwiała dopiero, gdy bona zaczęła ją ubierać. Wtedy ważność tego procederu uspokoiła ją prędko, i gdy kędziory jej ułożono w długie loki, gdy przybrano ją w różową atłasową sukienkę, zawiązano długą szarfę i włożono koronkowe mitenki, przybrała minę poważną, niczem sędzia. Nie trzeba jej było upominać, by nie zmięła ubrania; gdy już była gotowa, usiadła cicho, wyprostowana, na swem małem krzesełku, starannie przedtem uniósłszy atłasową spódniczkę, żeby jej nie zagnieść, i zapewniała mnie, że nie ruszy się stamtąd, dopóki ja się nie ubiorę. Ja z tem załatwiłam się prędko; włożyłam najstrojniejszą suknię (srebmo-popielatą, sprawioną na ślub panny Tempie, i odtąd nigdy nie noszoną), szybko przygładziłam włosy, przypięłam jedyną swoją ozdobę, broszkę z perełką, i byłam gotowa. Zeszłyśmy nadół.
Na szczęście było tam drugie wejście do salonu oprócz wejścia przez jadalnię, gdzie wszyscy siedzieli przy stole. Zastałyśmy salon pusty; suty ogień palił się na marmurowym kominku, a świece woskowe świeciły jasno wśród wykwintnych kwiatów, zdobiących stoły. Karmazynowa zasłona zwieszała się u arkady. Choć draperja ta wątłą stanowiła przegrodę od zgromadzonego w przyległej jadalni towarzystwa, wszyscy rozmawiali tam tak przyciszonym głosem, że nic nie można było dosłyszeć, prócz przytłumionego szmeru.
Adelka wciąż jeszcze pod wpływem uroczystego nastroju usiadła, nic nie mówiąc, na podnóżku, który jej wskazałam. Ja sama schroniłam się w zagłębienie okna, siadłam tam i wziąwszy jakąś książkę z najbliższego stołu, próbowałam czytać. Adelka przyniosła sobie stołeczek do moich nóg; niebawem trąciła mnie w kolano.
— Czego chciałaś, Adelko?
Est-ce que je ne puis pas prendre une seule de ces fleurs magnifiques, mademoisselle? Seulement pour compléter ma toilette?
— Za wiele myślisz o swojej „toilette“, Adelko; ale możesz dostać kwiatek.
I wyjąwszy różę z warkocza, przypięłam do jej paska. Westchnęła z niewymownem zadowoleniem, jakgdyby teraz czara jej szczęścia dobiegła pełni. Odwróciłam twarz, ażeby ukryć uśmiech, którego nie mogłam powstrzymać; było coś śmiesznego i przykrego zarazem w tem poważnem, wrodzonem przejęciu się sprawami stroju małej paryżanki.
Cichy odgłos wstawania od stołu dał się teraz słyszeć. Rozsunięto portjerę nad arkadą; poza nią ukazał się pokój jadalny z świecznikiem, siejącym blask na wspaniałą zastawę deserową z sreber i kryształu; grono pań stanęło pod arkadą; weszły, a portjera opadła za niemi.
Było ich tylko ośm, ale jakoś, gdy wchodziły gromadką, sprawiły na mnie wrażenie o wiele liczniejszego grona. Niektóre były bardzo wysokiego wzrostu; wiele z nich było ubranych biało, a wszystkie strojne były suto i szeroko, co zdawało się zwiększać ich postacie, jak otok mgły zwiększa księżyc. Wstałam i ukłoniłam im się; jedna czy dwie pochyliły głowy w odkłonie, inne tylko wypatrzyły się na mnie.
Rozproszyły się po pokoju, przypominając mi lekkością i kołysaniem ruchów stado białych, pierzastych ptaków. Niektóre rzuciły się w półleżącej pozycji na kanapy i niskie kuszetki; niektóre pochyliły się nad stołami, oglądając książki i kwiaty; reszta zgromadziła się dokoła kominka: wszystkie mówiły tonem niegłośnym, ale jasnym, który widocznie był im zwyczajnym. Dowiedziałam się później ich nazwisk, ale równie dobrze mogę je teraz wymienić.
Więc przedewszystkiem była tam pani Eshton z dwiema córkami. Była to widocznie ładna niegdyś kobieta; i teraz trzymała się dobrze. Z córek jej starsza, Amelja była raczej mała: naiwna, dziecięca z twarzy i obejścia, o zręcznej, ponętnej figurce; w białej muślinowej sukni z niebieską szarfą było jej bardzo ładnie. Druga, Ludwika, wyższa była i elegantszą miała postawę; twarz bardzo ładną, z tego rodzaju, który Francuzi nazywają minois chiffonné: obiedwie siostry miały cerę białości lilji.
Lady Lynn była wysoką i tęgą osobą około czterdziestki, trzymała się bardzo prosto, minę miała wyniosłą, bogato była ubrana w atłasową suknię mieniącej barwy; ciemne jej włosy świeciły połyskiem pod cieniem błękitnego pióra, przepięte diademem z klejnotów.
Pani pułkownikowa Dent mniej była okazała, ale wydała mi się więcej dystyngowana. Figurę miała szczupłą, twarz bladą, miłą i jasne włosy. Jej czarna jedwabna suknia, szarfa z bogatej, zagranicznej koronki i perły więcej mi się podobały, niż tęczowa promienistość utytułowanej damy.
Jednakże trzy najwybitniejsze — poczęści może dlatego, że najwyższe postacie w tem gronie — były to: wdowa, lady Ingram oraz córki jej Blanka i Marja. Wszystkie trzy były najwyższego jak na kobiety wzrostu. Sama pani mogła mieć lat czterdzieści kilka do pięćdziesięciu; figura jej dotąd pozostała piękną, włosy (przy świetle świec przynajmniej) dotąd nie straciły czarnej barwy, zęby dochowały się doskonale. Większość ludzi nazwałaby ją wspaniałą kobietą, jak na jej wiek; i taką też była, niewątpliwie, pod względem fizycznym; ale zato bił z jej twarzy i z jej obejścia wyraz niemożliwej prawie do zniesienia pychy. Rysy miała rzymskie i podbródek, spływający w szyję, jak kolumna; to wszystko wydało mi się nietylko nadęte, ale nawet zorane dumą; na tej samej zasadzie broda wznosiła się wysoko, w pozycji prawie nienaturalnie wyprostowanej. Miała również ostre, o twardem wejrzeniu oczy. Przypomniało mi to panią Reed. Mówiąc, cedziła słowa; głos miała głęboki, o modulacjach bardzo pompatycznych, bardzo dogmatycznych, słowem nieznośnych. Karmazynowa aksamitna suknia i turban szalowy z jakiejś złotem przerabianej indyjskiej materji nadawały jej (sądzę, że sobie to wyobrażała) dostojność iście cesarską.
Blanka i Marja były jednakowego wzrostu — proste i wysokie jak topole. Marja była zbyt szczupła na swój wzrost, lecz Blanka miała budowę Diany. Przyglądałam jej się, naturalnie, z szczególniejszem zaciekawieniem. Najpierw pragnęłam się przekonać, czy powierzchowność jej zgadza się z opisem pani Fairfax; następnie, czy wogóle podobna jest do z głowy zaczerpniętej, fantazyjnej swej podobizny, przeze mnie wymalowanej; a wreszcie — muszę to powiedzieć — czy jest taka, jaka wedle mojego pojęcia, mogłaby się panu Rochesterowi podobać.
Co do samej postaci, to odpowiadała dokładnie zarówno mojemu portrecikowi, jak opisowi pani Fairfax. Piękny biust, spadziste ramiona, pełna gracji szyja, ciemne oczy i czarne loki, wszystko to było, ale jej twarz? Jej twarz była odbiciem twarzy matki; młodzieńcza, żadną zmarszczką niedotknięta podobizna: to samo niskie czoło, te same rzymskie rysy, ta sama duma. Nie była to jednak duma nasępiona! Śmiała się wciąż; śmiech to był satyryczny i taki też był zwykły wyraz jej warg, dumnie wygiętych.
Powiadają, że genjusz jest zarozumiały. Ja nie wiem, czy panna Ingram była genjuszem, ale była zarozumiałą, uderzająco zarozumiałą, doprawdy. Zaczęła rozprawiać o botanice z miłą panią Dent; zdaje się, że pani Dent nie studjowała botaniki, chociaż, jak mówiła, lubiła kwiaty, „zwłaszcza polne i leśne“; panna Ingram, owszem, uczyła się jej i z jakąż miną zasypywała słuchaczkę katalogiem nazw! Spostrzegłam odrazu, że ona, jak to mówią, chce wpakować panią Dent, wyzyskując jej niewiadomość: to pakowanie może było sprytne, ale stanowczo nie było ani poczciwe, ani delikatne. Zagrała na fortepianie; wykonanie było świetne; śpiewała — głos miała piękny; z matką rozmawiała po francusku i mówiła biegle i dobrym akcentem.
Marja miała twarz łagodniejszą i otwartszą niż siostra; i rysy jej były łagodniejsze i cera o parę odcieni jaśniejsza (panna Blanka Ingram smagła była, jak Hiszpanka); ale Marji brakowało ożywienia; twarz była bez wyrazu, oczy bez blasku; nie miała nic do powiedzenia, a raz zająwszy miejsce, pozostawała tam nieruchoma, jak posąg w niszy. Obiedwie siostry ubrane były wyłącznie biało.
I czyż teraz wydało mi się, że na pannę Ingram mógłby paść wybór pana Rochestera? Nie wiedziałam, nie znałam gustu jego co do piękności kobiecej. Jeżeli lubił majestatyczność, Blanka była doskonałym typem majestatyczności; przytem była wykształcona, pełna życia. Większość mężczyzn musiałaby ją podziwiać, pomyślałam; a że i on ją podziwiał, zdawało mi się, że już miałam tego dowód; ażeby usunąć ostatni cień wątpliwości, pozostawało mi tylko jeszcze zobaczyć ich razem.
Nie przypuszczaj czasem, czytelniku, że Adelka przez cały ten czas siedziała bez ruchu na stołeczku u moich nóg; nie; gdy panie weszły, wstała, podeszła ku nim, ukłoniła się z godnością i poważnie powiedziała:
„Bon jour, mesdames.“
A wtedy panna Ingram spojrzała na nią drwiąco zgóry i zawołała:
— O, cóż to za laleczka?
Lady Lynn zauważyła:
— To zapewne pupilka pana Rochestera — ta Francuzeczka, o której mówił.
Pani Dent dobrotliwie wzięła ją za rękę i pocałowała. Amelja i Ludwika Eshton zawołały równocześnie:
— Co to za miluchne dziecko!
I zaraz też zawołały ją do siebie na kanapę, gdzie teraz siedziała, wciśnięta pomiędzy niemi obiema, trzepiąc to po francusku, to łamaną angielszczyzną i zajmując sobą uwagę nietylko panien, ale pani Esthon i lady Lynn; zajmowano się nią, więc czuła się w siódmem niebie.
Nareszcie wniesiono kawę i poproszono panów. Siedzę w cieniu — jeżeli można mówić o cieniu w tym jasno oświeconym salonie — firanka nawpół mnie zakrywa. I znowu odsłania się arkada — wchodzą. Panowie sprawiają wrażenie imponujące. Wszyscy ubrani czarno; są przeważnie wysocy, niektórzy młodzi. Henryk i Fryderyk Lynn — bardzo szykowni młodzieńcy, a pułkownik Dent — piękny oficer. Pan Eshton, sędzia, ma wygląd dystyngowany; włosy ma już zupełnie siwe, ale brwi i bokobrody jeszcze czarne, co nadaje jego twarzy charakter: „szlachetnego ojca” ze sceny. Lord Ingram, podobnie jak siostry, jest bardzo wysoki i, jak one, bardzo przystojny; ma jednakże, tak jak Marja, minę apatyczną i obojętną: zdaje się, że więcej celuje długością członków, niż żywością krwi i siłą mózgu.
A gdzie jest pan Rochester?
Wchodzi ostatni: nie patrzę na arkadę, ale widzę go wchodzącego. Staram się skupić uwagę na swojem szydełku, na oczkach sakiewki, którą robię — pragnę myśleć tylko o swojej robocie, widzieć tylko srebrne perełki i jedwabne nici, leżące na kolanach; tymczasem widzę dokładnie jego postać, i przemożnie narzuca mi się wspomnienie tej chwili, gdy go widziałam po raz ostatni: gdy, po wyświadczeniu mu tej, jak on to nazwał, tak bardzo ważnej przysługi, stałam przed nim, a on trzymał moją rękę i patrzył mi w twarz oczyma, mówiącemi o pełnem, o przepełnionem wzruszeniu sercu. Jak bliską jemu czułam się w owej chwili! Cóż się odtąd stało, że tak się zmienił jego do mnie i mój do niego stosunek? Gdyż teraz jakże dalecy i obcy sobie byliśmy! Tak bardzo obcy, że nawet się nie spodziewałam, żeby podszedł do mnie i przemówił. Nie zdziwiłam się, gdy nie spojrzawszy na mnie, siadł w drugim końcu salonu i zaczął rozmawiać z paniami.
Zaledwie spostrzegłam, że uwagę zwrócił na nie, że mogę patrzeć niezauważona — natychmiast wbrew woli podniosłam oczy na jego twarz; nie mogłam oczu opanować: biegły ku niemu i utkwiły w nim. Patrzyłam i znajdowałam bolesną przyjemność w patrzeniu, przyjemność, jaką mógłby odczuwać ginący z pragnienia człowiek, który, wiedząc, że źródło, do którego się doczołgał, jest zatrute, nachyla się i pomimo wszystko pije napój boski.
Wielce prawdziwe jest powiedzenie, że „piękność leży w oku patrzącego“. Pozbawiona rumieńca, śniada twarz mojego zwierzchnika, jego kwadratowe, potężne czoło, szerokie czarne brwi, głębokie oczy, wybitne rysy, stanowczo zarysowane, surowe usta — wszystko to świadczące o energji, stanowczości, woli — nie było pięknem, wedle wszelkich reguł; dla mnie jednak ta twarz była więcej, niż piękna; miała przykuwający urok, miała na mnie wpływ ujarzmiający. Nie chciałam go kochać; ciężko walczyłam, by wyplenić z serca ziarno kiełkującej miłości; a teraz, za pierwszem spojrzeniem na niego, ziarna te puszczały pędy silne i zielone! Brał moją miłość, nie patrząc nawet na mnie.
Porównywałam go z jego gośćmi. Czemże był dorodny wdzięk Lynnów, niedbała wykwintność lorda Ingram — nawet rycerska dystynkcja pułkownika Dent wobec jego samopoczucia wrodzonej wartości i swoistej mocy? Nie przemawiała do mnie ani ich powierzchowność, ani ich wyraz — chociaż, mogłam sobie wyobrazić, że oczom wielu patrzących wydawać się mogli sympatyczni, przystojni, imponujący nawet, pan Rochester zaś człowiekiem o surowych rysach i melancholijnym wyglądzie. Widziałam, jak się uśmiechali, jak się śmiali — jakie to było czcze! Światło świec miało tyle w sobie duszy, co ich uśmiech, dźwięk dzwonka więcej znaczenia, niż ich śmiech. Widziałam, jak się pan Rochester uśmiechnął: surowe jego rysy złagodniały, oczy zabłysły i zajaśniały mile, spojrzenie ich było badawcze i zarazem słodkie. Rozmawiał w tej chwili z Ludwiką i z Amelją Eshton. Zdziwiłam się, że nie zaniepokoiło ich to spojrzenie, które mnie wydało się tak przejmujące; myślałam, że spuszczą oczy, że rumieniec wybije im się na twarz, jednakże rada byłam widząc, że tak nic nie są wzruszone. „Nie jest on dla nich tem, czem jest dla mnie — pomyślałam. — Nie jest on w ich rodzaju. W moim raczej, sądzę... tak, jestem tego pewna... czuję się jemu pokrewną — rozumiem wymowę jego twarzy i ruchów! Chociaż sfera i majątek tak bardzo nas dzielą, mam coś w mózgu i sercu, w krwi i nerwach, co łączy mnie z nim duchowo. Czy ja powiedziałam kilka dni temu, że nie mam z nim nic wspólnego prócz tej zapłaty, którą z rąk jego biorę? Czy zabroniłam sobie myśleć o nim w jakiemkolwiek innem świetle, jak tylko jako o płacącym mi zwierzchniku? Bluźnierstwo przeciw naturze! Każde dobre szczere, silne uczucie mej duszy samorzutnie skupia się dokoła niego. Wiem, że muszę ukrywać swoje uczucia, zgnieść wszelką nadzieję; że muszę pamiętać, iż jestem dla niego prawie niczem. Bo jeżeli mówię, że jestem „z jego rodzaju“, to nie rozumiem przez to, iżbym miała jego moc oddziaływania, jego urok przyciągania; rozumiem tylko, że mam z nim pewne wspólne zamiłowania i pewne uczucia. Muszę więc powtarzać sobie wciąż, że jesteśmy rozdzieleni na wieki — a jednak, dopóki myśli, dopóki tchu w piersiach stanie, muszę go kochać“.
Roznoszono kawę. Panie, od chwili, gdy weszli panowie, ożywiły się, jak kanarki; potoczyła się rozmowa żwawa i wesoła. Pułkownik Dent i pan Eshton dysputują o polityce; żony ich przysłuchują się. Dwie dumne arystokratki, lady Lynn i lady Ingram, gawędzą ze sobą. Sir George Lynn — bardzo gruby, czerstwy wiejski obywatel, stoi przed ich kanapą z filiżanką w ręku, i raz po raz wtrąca słówko. Młody Fryderyk Lynn siadł obok Marji Ingram i pokazuje jej ilustracje w jakimś wspaniałym tomie: ona patrzy, uśmiecha się niekiedy, ale mówi niewiele. Wysoki, flegmatyczny lord Ingram opiera się złożonemi rękoma o tył fotela małej, żywej Amelji Eshton; ona podnosi na niego oczy i szczebioce, jak sroczka: widać, że woli jego od pana Rochestera. Henryk Lynn zagarnął w posiadanie niskie siedzenie u stóp Ludwiki; Adelka je z nim podziela: młodzieniec stara się rozmawiać z nią po francusku, a Ludwika śmieje się z jego błędów. Z kim Blanka poszuka sobie pary? Stoi samotna przy stole, schylona z gracją nad albumem. Zdaje się czekać, by ją poszukano; ale nie chce czekać zbyt długo; sama sobie wybiera towarzysza.
Pan Rochester, opuściwszy panny Eshton, stoi przy kominku równie samotnie, jak ona przy stole; Blanka staje naprzeciw niego po drugiej stronie kominka.
— Panie Rochester, ja myślałam, że pan nie lubi dzieci?
— Istotnie, nie lubię.
— A więc cóż pana skłoniło do obarczania się taką laleczkę? (Tu wskazała Adelkę.) Gdzie ją pan wyszukał?
— Ja jej wcale nie szukałem; zrzucono mi ją na barki.
— Trzeba ją było posłać do szkoły.
— Nie mogłem sobie na to pozwolić: szkoły są takie kosztowne!
— Jakto, zdaje mi się, że pan trzyma do niej guwernantkę: widziałam z nią jakąś osobę przed chwilą, czy poszła sobie? O nie! jest tam jeszcze za firanką, przy oknie. Pan jej płaci, naturalnie; to chyba nie kosztuje mniej, — więcej raczej, bo musi pan je obie w dodatku utrzymywać.
Lękałam się, czy mam powiedzieć, że spodziewałam się, iż ta wzmianka o mnie skieruje wzrok pana Rochestera w moją stronę. Mimowoli zasunęłam się głębiej w cień. Ale on wcale nie odwrócił oczu.
— Nie zastanawiałem się nad tem — odpowiedział obojętnie, patrząc prosto przed siebie.
— Nie, wy mężczyźni nigdy nie zastanawiacie się nad kwestją oszczędności i zdrowego rozsądku. Chciałabym, by pan usłyszał, co mama potrafi na temat guwernantek opowiedzieć. Marja i ja miałyśmy ich swojego czasu coś ze dwanaście; połowa były to nieznośne kreatury, a reszta — śmieszne, a wszystkie czupiradła — nieprawdaż, mamo?
— Czy do mnie mówisz, moja jedyna?
Panna, tak pieszczotliwie nazwana, powtórzyła pytanie z odpowiedniem objaśnieniem.
— Moja najdroższa, nie mów mi o guwernantkach; samo to słowo działa mi na nerwy. Wycierpiałam męki z powodu ich nieumiejętności i grymasów. Bogu dziękuję, że skończyłam z niemi raz na zawsze!
Tu pani Dent nachyliła się ku nabożnej damie i szepnęła jej coś na ucho; przypuszczam, po odpowiedzi sądząc, że zwróciła jej uwagę, iż jedna z tej wyklinanej rasy jest tu obecna.
Tant pis! To jej nie zaszkodzi! — odpowiedziała wspaniała dama. A potem ciszej, jednak zawsze dosyć głośno, tak że mogłam ją usłyszeć, dodała: — Ja ją zauważyłam; znam się na fizjonomjach, a na jej twarzy widzę wypisane wszystkie wady jej klasy.
— I jakie to mianowicie, zdaniem pani? — zapytał pan Rochester głośno.
— Powiem panu samemu do ucha — odpowiedziała, kiwając po trzykroć turbanem majestatycznie a znacząco.
— Ale moja ciekawość zwietrzeje; niech ją pani teraz nasyci.
— Niech się pan Blanki zapyta; ona jest bliżej pana, niż ja.
— O, niech go mama nie odsyła do mnie! Ja mam tylko jedno słowo do powiedzenia o całej tej rzeszy: to plaga. Nie twierdzę, że ja sama wiele od nich ucierpiałam, bo umiałam odwrócić karty. Co za figle Teodor i ja płataliśmy naszym pannom Wilson, paniom Grey i madame Joubert! Marja zawsze była zanadto śpiąca, by odważnie wziąć udział w jakimś spisku. Najlepsza zabawa była z madame Joubert; panna Wilson było to biedne, chorowite stworzenie, płaczliwe i smutne, słowem nie warto było znęcać się nad nią; a pani Grey była gruboskórna i niewrażliwa; nie można jej było niczem dotknąć. Ale biedna madame Joubert! Widzę jeszcze jej wściekłą pasję, gdy doprowadziliśmy ją do ostateczności, wylewając herbatę, krusząc chleb z masłem, rzucając książkami o sufit, wygrywając piekielne koncerty linją o stół, pogrzebaczem o popielnik przed piecem. Teodorze, czy pamiętasz te wesołe czasy?
— A jakże, a jakże — przeciągłą wymową odpowiedział lord Ingram. — Jakżebym nie miał pamiętać! A biedna stara krzyczała wtedy, okropnie kalecząc nasz język: „ach wy, niegodziwa dzieciska!“ Wtedy my prawiliśmy jej kazanie, że jest zarozumiała, chcąc nas uczyć takie mądrale, skoro sama jest ignorantką.
— Tak; a Tedo, przypomnij sobie, jak ja ci pomagałam prześladować twego guwernera, pana Vining o smętnem obliczu, „pastora w pączku“, jak go nazwaliśmy. On i panna Wilson pozwolili sobie na zakochanie się w sobie, tak się przynajmniej Tedowi i mnie wydawało; podchwytywaliśmy różne czułe spojrzenia i westchnienia, uważając je za dowody wzniosłego sentymentu, i możecie państwo uwierzyć, że otoczenie skorzystało wprędce z naszego odkrycia; użyliśmy tego za rodzaj lewaru do podważenia i wyrzucenia z domu tego, co nam ciężyło i zawadzało. Kochana mateczka, jak tylko zmiarkowała, co się święci, uznała, że to sprawa niemoralna — nieprawdaż, moja pani matko?
— Z pewnością, moja najmilsza. I miałam zupełną słuszność; możesz mi wierzyć; jest tysiąc powodów potemu, ażeby czułych stosunków między guwernantkami a guwernerami ani przez chwilę nie tolerować w domu dobrze prowadzonym; najpierw...
— Och, litości, mamo! Oszczędź nam wyliczania! Au reste, my wszyscy je znamy: niebezpieczeństwo złego przykładu dla niewinnej młodzieży; roztargnienie i skutkiem tego zaniedbywanie obowiązków przez osoby interesowane — wzajemny sojusz i poparcie; stąd płynąca pewność siebie, — zuchwałość — bunt i generalna klapa. Czy mam słuszność, baronowo Ingram na Ingram Parku?
— Moja lilijko, masz słuszność teraz, tak jak zawsze.
— Zatem dosyć o tem; zmieńmy przedmiot rozmowy.
Amelja Eshton, czy nie słysząc tego powiedzenia, czy nie zważając na nie, dorzuciła łagodnym, dziecięcym głosikiem:
— I my z Ludwiką psociłyśmy nauczycielce; ale to było takie dobre stworzenie, wszystko znosiła; nic jej nie mogło zniecierpliwić. Nigdy się na nas nie gniewała; prawda, Ludko?
— Nie, nigdy; mogłyśmy robić, co nam się podobało; gospodarować na jej biurku i w jej koszyczku do roboty, przewracać wszystko do góry nogami w jej szufladach; a taka była dobra, że dawała nam wszystko, o co tylko poprosiłyśmy.
— Przypuszczam, że teraz — rzekła panna Ingram, sarkastycznie krzywiąc usta — czeka nas wyciąg z pamiętników o wszelakich istniejących guwernantkach: żeby uniknąć tej klęski, wnoszę ponownie o podjęcie nowego tematu. Panie Rochester, czy pan popiera mój wniosek?
— Pani, ja popieram panią na tym punkcie, tak jak na wszystkich innych.
— Więc na swoją odpowiedzialność biorę ten wniosek. Signor Eduardo, czy jest pan dziś wieczór przy głosie?
— Donna Bianca, jeśli pani rozkaże, będę.
— Zatem, signor, do pana zwracam monarsze wezwanie, byś nastroił płuca, gdyż zapotrzebuję ich na swe królewskie usługi.
— Któżby nie chciał być Rizzim takiej boskiej Marji?
— Rizzim? nic mi po nim! — zawołała, i potrząsnęła głową z wszystkiemi lokami, zmierzając do fortepianu. — Mojem zdaniem grajek Dawid musiał być niemrawym chłopakiem; wolę czarnego Bothwella: w moich oczach mężczyzna jest niczem, jeżeli niema w nim trochę djabła. A niech sobie historja mówi co chce o Bothwellu, czuję, że był to właśnie ten rodzaj dzikiego, srogiego bandyty bohatera, któregobym zgodziła się obdarzyć swoją ręką.
— Słyszycie, panowie! Któryż z was jest najpodobniejszy do Bothwella? — zawołał pan Rochester.
— Sądziłbym, że przedewszystkiem pan — odpowiedział pułkownik Dent.
— Słowo daję, wdzięczny panu jestem — brzmiała odpowiedź.
Panna Ingram, która tymczasem z dumną gracją zasiadła przy fortepianie, szeroko roztaczając śnieżne fałdy sukni, zaczęła teraz jakieś świetne preludjum, rozmawiając równocześnie. Zdawało się, że tego wieczora dosiadła swego wysokiego konia; tak słowa jej, jak ton obliczone były na wzbudzenie nietylko podziwu, ale zdumienia słuchaczów; widocznie chciała ich olśnić świetnością i śmiałością.
— Och, jakże się brzydzę dzisiejszą młodzieżą! — zawołała, przebiegając pasażami po instrumencie. — Biedne, słabe stworzenia, niezdolne wyjść poza bramy ojcowskiego parku, a nawet tak daleko nie odważając się puścić bez pozwolenia i opieki mamusi! Istoty tak przejęte dbałością o swoje ładne twarzyczki, białe rączki, małe nóżki; jakgdyby mogło coś zależeć na urodzie u mężczyzny! Jakgdyby piękność nie była wyłącznym przywilejem kobiety — jej prawowitym posagiem i dziedzictwem! Przyznaję, że brzydka kobieta to plama na jasnej powierzchni świata. Ale panowie niech tylko dbają o siłę i męstwo: niechże sobie wezmą za dewizę: polowanie, strzelanie i walkę. Reszta nie warta grosza. Taką byłaby moja dewiza, gdybym ja była mężczyzną.
— Jeżeli wyjdę zamąż — mówiła dalej po pauzie, której nikt nie przerwał — postanawiam, że mąż mój nie będzie moim rywalem. Nie zniosę współzawodnictwa o tron; wymagać będę niepodzielnego hołdu: zachwytów swoich nie wolno mu dzielić pomiędzy mnie a kształt, który ujrzy w swojem zwierciadle. Panie Rochester, niech pan teraz śpiewa, będę panu akompanjowała.
— Do usług pani — odpowiedział.
— Tu oto jest pieśń Korsarza. Niech pan wie, że ja przepadam za korsarzami; i dlatego niech pan śpiewa z ogniem.
Rozkaz z ust panny Ingram zaprawiłby ogniem dzbanek mleka z wodą.
— Więc niechże się pan stara: jeżeli mi się śpiew pana nie spodoba, zawstydzę pana, pokazując, jak się takie rzeczy powinno śpiewać.
— Jest to obiecywanie nagrody za nieudolność: będę się teraz starał, żeby mi się nie udało.
— Niech się pan strzeże! Jeśli pan będzie rozmyślnie błądził, obmyślę za to odpowiednią karę.
— Pani powinna być miłosierną, gdyż ma w swej mocy karę, której śmiertelny człowiek nie zniesie.
— Proszę wytłumaczyć! — rozkazała.
— Niech pani daruje: zbyteczna rzecz tłumaczyć; własne pani poczucie musi jej mówić, że jeden mars jej czoła równa się karze śmierci.
— Niech pan śpiewa! — powiedziała, i dotknąwszy klawiszy, zaczęła akompanjament w tempie brawurowem.
„Teraz na mnie pora, mogę się wysunąć“, pomyślałam; ale tony, które teraz zabrzmiały, zatrzymały mnie. Pani Fairfax powiedziała, że pan Rochester ma piękny głos: i tak też było. Dźwięczny, potężny głos, w który wkładał uczucie i siłę, którym trafiał do serca, szczególniejsze budząc wrażenia. Czekałam dopóki ostatnie głębokie pełne wibracje nie przebrzmiały — dopóki tok rozmów, przerwanych na chwilę, nie popłynął znowu, a wtedy opuściłam zaciszny kącik i wymknęłam się bocznemi drzwiami, które na szczęście, znajdowały się blisko. Stamtąd wąski korytarzyk prowadził do hallu; przechodząc przez hall, spostrzegłam, że pantofel mój się rozwiązał; zatrzymałam się, by go związać i przyklękłam u stóp schodów. Usłyszałam, że otwierają się drzwi jadalni; jakiś pan wyszedł; podniósłszy się szybko, znalazłam się na wprost niego; był to pan Rochester.
— Jak się miewa panna Joanka? — przywitał mnie.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu.
— Dlaczego nie podeszła i nie przemówiła do mnie w salonie?
Pomyślałam, że właśnie ja to pytanie mogłabym jemu zadać, ale nie chciałam sobie na to pozwolić. Odpowiedziałam:
— Nie chciałam panu przeszkadzać, pan wydawał się zajęty gośćmi.
— Co pani robiła podczas mej nieobecności?
— Nic szczególnego; uczyłam Adelkę jak zwykle.
— I pomizemiała pani; dużo pani bledsza, niż była przedtem — co od pierwszego spojrzenia spostrzegłem. Co pani dolega?
— Nic a nic, panie.
— Czy nie zaziębiła się panna Joanka owej nocy, kiedy to mnie nawpół zatopiła?
— Ani trochę.
— Niech pani wróci do salonu: za wcześnie pani ucieka.
— Jestem zmęczona, panie.
Popatrzył na mnie dłuższą chwilę.
— I trochę przygnębiona — powiedział. — Skutkiem czego? Proszę mi powiedzieć!
— Ależ nic mi nie jest — nic. Nie jestem wcale przygnębiona.
— A ja twierdzę, że tak: tak bardzo przygnębiona, że jeszcze parę słów, a łzy puściłyby się z oczu... już tam nawet są — błyszczą, płyną — a jedna kropelka zleciała z rzęsy i upadła na podłogę. Gdybym miał czas i nie bał się śmiertelnie jakiego plotkarza, sługi przechodzącego, dowiedziałbym się, co to wszystko ma znaczyć. No, dobrze, dziś ja już pannie Joance daruję. Ale niech pani wie, że tak długo, jak moi goście bawić tutaj będą, będę oczekiwał, by pani co wieczór ukazywała się w salonie; życzę sobie tego; niech pani tego nie zaniedbuje. A teraz proszę iść do siebie i przysłać bonę po Adelkę. Dobranoc, moja...
Przerwał, przygryzł usta i opuścił mnie nagle.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.