Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Rozmowa moja z panem Lloydem i to, co usłyszałam z rozmowy między Elżbietką a Abbot, dodało mi dostatecznego bodźca, by pragnąć powrotu do zdrowia; zdawało się, że nadchodzi jakaś zmiana, pragnęłam jej i oczekiwałam w milczeniu. Zwlekało się to jednak; dni i tygodnie mijały. Odzyskałam zdrowie, ale nie było żadnej wzmianki o sprawie, która mnie tak interesowała. Pani Reed przyglądała mi się czasem okiem surowem, ale rzadko do mnie przemawiała. Od czasu mojej słabości zaznaczyła silniej przedział pomiędzy mną a własnemi dziećmi. Wyznaczyła dla mnie małą komóreczkę, gdzie sypiałam sama, kazała mi osobno jadać i przebywać stale w pokoju dziecinnym, gdy kuzynki me bawiły ciągle w salonie. Ani słowem jednak nie dotknęła sprawy posłania mnie do szkoły; pomimo to odczuwałam instynktowną pewność, że już niedługo mnie znosić będzie pod wspólnym dachem, gdyż jej spojrzenia, zwracane ku mnie, wyrażały teraz więcej niż kiedykolwiek nieopanowaną i głęboką odrazę.
Eliza i Georgjana, widocznie stosując się do rozkazów, mówiły do mnie możliwie jak najmniej; Janek pokazywał język, ile razy mnie zobaczył, a raz nawet spróbował mnie bić; ponieważ jednak natychmiast stanęłam w pozycji obronnej, poruszona tem samem uczuciem gniewu i rozpaczliwego buntu, jaki mnie był uniósł poprzednio, uważał, że lepiej dać pokój, i uciekł, wymyślając mi i zaklinając się, że mu rozbiłam nos. Istotnie w ten wystający punkt wymierzyłam cios niezgorszy, a widząc, że go poskromiłam tem uderzeniem czy też wyrazem twarzy, miałam wielką ochotę dopełnić miary zwycięstwa; on jednakże już zdążył schronić się pod skrzydła swojej mamusi. Słyszałam, jak płaczliwym głosem zaczął opowiadać, że „ta szkaradna Joanna rzuciła się na niego, jak wściekła kotka...“ Matka przerwała mu ostro:
— Nie mów mi o niej, Janku; powiedziałam wam, że nie macie się do niej zbliżać; nie chcę, ażebyście się z nią wdawali, ani ty, ani twoje siostry.
Tu, przechylając się przez poręcz schodów, zawołałam nagle, wcale się nad mojemi słowami nie zastanowiwszy:
— To oni nie są godni wdawać się ze mną!
Pani Reed była to osoba raczej tęga, ale usłyszawszy to dziwne i zuchwałe oświadczenie, wbiegła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zaciągnęła do pokoju dziecinnego; rzuciwszy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naciskiem zapowiedziała:
— Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jednego wymówić do końca dnia!
— Coby na to wuj Reed powiedział, gdyby żył? — zapytałam prawie mimowoli. Mówię, „prawie mimowoli“, gdyż język mój wymawiał wyrazy bez zgody mojej woli: mówiło przeze mnie coś, nad czem nie panowałam.
— Co? — powiedziała pani Reed głosem ściszonym; jej zwykle spokojne, zimne siwe oczy zamąciły się, jak gdyby wyrazem lęku; puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w istocie nie wiedziała, czy ma przed sobą dziecko czy szatana. Ale ja już wzięłam na kieł.
— Wuj Reed jest w niebie i stamtąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli; i mój tatuś i moja mama też; oni widzą, że wujenka mnie całemi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.
Pani Reed opanowała się niebawem: wytrząsła mnie z całej siły, wytargała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Elżbietka następnie wygłosiła mi godzinne kazanie, w którem dowodziła niezbicie, że jestem najniegodziwszem, najniepoczciwszem dzieckiem, jakie się kiedykolwiek uchowało. Uwierzyłam jej w połowie, gdyż czułam istotnie, że tylko złe, gniewne uczucia kotłują w mej duszy.
Minął listopad, grudzień, minęła połowa stycznia. Boże Narodzenie i Nowy Rok obchodzono w Gateshead jak zwykle radośnie i uroczyście; wymieniano nawzajem podarki, wydawano obiady i przyjęcia wieczorne. Ze wszystkich tych uciech byłam, naturalnie, wyłączona i mój udział w tych wesołościach polegał na przypatrywaniu się, jak strojono Elizę i Georgjanę, jak potem schodziły do salonu, ubrane w lekkie muślinowe sukienki i szkarłatne szarfy, z włosami ufryzowanemi starannie w loki; a później na przysłuchiwaniu się płynącym zdołu dźwiękom fortepianu i harfy, na przypatrywaniu się, jak tam i napowrót krążyli lokaje; dźwięczało szkło i porcelana, gdy roznoszono zakąski, a ile razy otwierano drzwi salonu, dolatywał zmieszany gwar rozmów. Zmęczywszy się tem zajęciem, wracałam ze schodów do samotnego i cichego dziecinnego pokoju; tam, chociaż trochę smutna, nigdy nie czułam się nieszczęśliwa. Prawdę powiedziawszy, nie miałam najmniejszej ochoty iść pomiędzy gości, gdyż w towarzystwie rzadko na mnie zwracano uwagę; a o ileby tylko Elżbietka była dobra i towarzysko usposobiona, uważałabym sobie za prawdziwą przyjemność spędzać z nią wieczory, zamiast spędzać je pod groźnem okiem pani Reed w salonie, pełnym pań i panów. Jednakże Elżbietka, skoro tylko swoje panienki ubrała, zwykła była przenosić się w bardziej ożywione sfery kuchni i pokoju gospodyni, zazwyczaj i świecę zabierając z sobą. Wtedy dopóki ogień nie przygasł, siedziałam z lalką na kolanach, oglądając się raz po raz dokoła, by się przekonać, czy coś gorszego ode mnie nie pokutuje w tym mrocznym pokoju; a gdy już głownie nabierały ciemnoczerwonego koloru, rozbierałam się prędko, szarpiąc, jak umiałam, węzły i tasiemki, i chroniłam się od zimna i ciemności do łóżeczka. Do tego łóżeczka zabierałam zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja w braku godniejszych kochania przedmiotów znajdowałam przyjemność w kochaniu i pieszczeniu tej wyblakłej podobizny człowieka, lichej i źle ubranej, jak minjaturowy strach na wróble. Zastanawia mnie to, gdy sobie przypominam, jak niedorzecznie a szczerze rozpływałam się nad tą zabaweczką, wyobrażając sobie, że ona żyje i zdolna jest odczuwać. Nie byłabym mogła usnąć, nie otuliwszy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bezpiecznie i ciepło, czułam się stosunkowo dobrze, wierząc, że i ona również czuje się dobrze.
Dłużyły mi się godziny oczekiwania na odjazd gości. Nadsłuchiwałam odgłosu kroków Elżbietki na schodach; Elżbietka niekiedy przychodziła to po naparstek, to po nożyczki, czasami przynosiła mi coś na kolację — jakąś bułeczkę albo ciastko z serem, wtedy siedziała na łóżku, podczas gdy jadłam, a gdy skończyłam, pocałowawszy mnie dwa razy, mówiła: „Dobranoc, panno Joasiu“. Gdy taka była miła i łagodna, wydawała mi się najlepszą, najładniejszą, najpoczciwszą w święcie istotą, i tylko jak najgoręcej pragnęłam, żeby zawsze była tak miła i dobra, a nie popychała mnie, nie burczała na mnie, nie stawiała mi nierozsądnych żądań, co aż nazbyt często robiła. Elżbietka Lee była to, sądzę, zdolna z natury dziewczyna, gdyż wszystko, co robiła, robiła składnie i ładnie i miała wybitny dar opowiadania. I ładna była przytem, jeżeli dobrze pamiętam jej twarz. Przypominam ją sobie jako młodą dziewczynę wiotką, o czarnych włosach, ciemnych oczach, bardzo ładnych rysach i świeżej jasnej cerze; ale miała usposobienie kapryśne i prędkie i niezbyt gruntowne pojęcie o zasadach i sprawiedliwości: ale pomimo to wołałam ją niż wszystkich innych mieszkańców Gateshead Hall.
Działo się to piętnastego stycznia, około godziny dziewiątej rano. Elżbietka zeszła była nadół na śniadanie; kuzynek moich jeszcze nie zawołano do matki. Eliza wkładała kapelusz i ciepły płaszcz ogrodowy, by pójść nakarmić swój drób; zajęcie, za którem przepadała, niemniej przepadając za sprzedawaniem jaj gospodyni i gromadzeniem otrzymanych tą drogą pieniędzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłonność do oszczędzania; dowodem tego było nietylko sprzedawanie jaj i kurcząt, ale sprzedawanie ogrodnikowi za drogie pieniądze cebulek i nasion kwiatowych i ciętych kwiatów; ogrodnikowi nakazała pani Reed kupować od panienki wszelkie produkta jej ogródka, jakieby tylko sprzedać pragnęła. Eliza zaś sprzedałaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tem porządnie zarobić. Pieniądze chowała początkowo w rozmaitych kątach, zawinięte w gałganek albo w stare papierki od papilotów; ponieważ jednak niektóre z tych skarbów odkryła pokojowa, Eliza, w obawie, żeby kiedy nie stracić swoich cennych bogactw, zgodziła się powierzyć je matce na lichwiarski procent, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt od sta; te procenta wyciągała co kwartał, z największą akuratnością prowadząc rachunki w książeczce.
Georgjana siedziała na wysokiem krześle, czesząc włosy przed lustrem i przetykając loki sztucznemi kwiatami i wyblakłemi piórami, których zapas znalazła w jakiejś szufladzie na strychu. Ja ścieliłam łóżko, otrzymawszy wyraźny rozkaz od Elżbietki, bym je doprowadziła do porządku, zanim ona powróci (Elżbietka bowiem często teraz używała mnie do czynności jakby podpokojowej w pokoju dziecinnym, do porządkowania w pokoju, okurzania krzeseł i t. p.). Złożywszy nocną bieliznę i zaścieliwszy kapę, podeszłam do okna, chcąc ułożyć niektóre rozrzucone tam książki z obrazkami i mebelki z pokoju lalek; zatrzymał mnie nagły rozkaz Georgjany, żeby nie ruszać jej zabawek. Wtedy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęłem chuchać na zamarzłą w kwiaty szybę, by tym sposobem odczyścić kawałek szkła i móc wyjrzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stężałe pod wypływem silnego mrozu.
Z okna widać było lożę portjera i zajazd; właśnie też w chwili, gdy rozpuściłam tyle tych srebmobiałych liści zasłaniających szybę, że można było wyjrzeć, zobaczyłam, że otwierają bramę i jakiś powóz wjeżdża. Obojętnie przyglądałam się powozowi, podjeżdżającemu przed dom; ekwipaże często przyjeżdżały do Gateshead, ale nigdy żaden nie przywiózł gości, którzyby mnie interesowali; ten powóz zajechał przed dom i stanął; dzwonek odezwał się głośno, gość został wpuszczony.
Ponieważ to wszystko niczem było dla mnie, zwróciłam uwagę na coś ciekawszego, na małą, głodną raszkę, która nadleciała i ćwierkała na gałęziach bezlistnej czereśni, przywiązanej do muru pod oknem. Reszta mojego śniadania stała na stole; rozkruszywszy kawałek bułki, starałam się właśnie otworzyć okno, ażeby okruszyny wysypać, gdy Elżbietka, biegnąc pędem po schodach, wpadła do dziecinnego pokoju.
— Panno Joasiu, zdjąć fartuszek; co tam panienka robi? Czy twarz i ręce panienka umyła dziś rano?
Szarpnęłam oknem raz jeszcze, zanim odpowiedziałam, gdyż chciałam, żeby ptaszek dostał pożywienie; okno puściło, a ja wysypałam okruszyny trochę na kamienny parapet, a trochę na gałęzie czereśni, poczem, zamykając okno, odpowiedziałam:
— Nie, Elżbietko, ja dopiero w tej chwili skończyłam ścierać kurze.
— Nieznośne, niedbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czerwona, z pewnością jakaś psota była tam w robocie: poco było otwierać to okno?
Nie potrzebowałam się silić na odpowiedź, gdyż Elżbietka widocznie za bardzo się spieszyła, by czekać na wyjaśnienia; pociągnęła mnie do umywalni, niemiłosiernie, choć na szczęście prędko wyszorowała mi twarz i ręce wodą, mydłem i grubym ręcznikiem, wyszczotkowała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie fartuszek i wyprowadziwszy mnie szybko na schody, kazała natychmiast zejść nadół, i stawić się w saloniku.
Miałam ochotę zapytać, kto się ze mną chce widzieć; miałam ochotę zapytać, czy tam jest pani Reed, — ale Elżbieta już odeszła i zamknęła za sobą drzwi dziecinnego pokoju. Zwolna schodziłam ze schodów. Od trzech miesięcy prawie nie byłam nigdy wzywana przed oblicze pani Reed; dla mnie skazanej tak długo na pokój dziecinny, stała się jadalnia oraz salon jakąś straszną dziedziną, do której bałam się wkraczać.
Stałam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi saloniku, a ja zatrzymałam się, onieśmielona i drżąca. Co za biednego, małego tchórza uczynił ze mnie w owych czasach strach, zrodzony z niesprawiedliwej kary! Lękałam się wracać do dziecinnego pokoju, lękałam się iść naprzód i wejść do saloniku; z dziesięć minut tak stałam, wahająca się, wzruszona; gwałtowne dzwonienie dzwonka z saloniku zdecydowało mnie; muszę wejść.
„Kto może chcieć się ze mną widzieć?“ pytałam siebie w duszy, gdy oburącz naciskałam klamkę, która opierała mi się przez chwilę. „Kogo zobaczę w pokoju oprócz wujenki? mężczyznę czy kobietę?“ Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły, a ja wszedłszy i dygnąwszy nisko, podniosłam oczy i ujrzałam — czarny słup! taką przynajmniej wydała mi się na pierwsze wrażenie sztywna, wąska, czarno ubrana, wyprostowana postać, stojąca na dywanie; surowa twarz wyglądała jak rzeźbiona maska umieszczona na szczycie kolumny zamiast kapitolu.
Pani Reed siedziała na zwykłem miejscu przy kominku; skinęła na mnie, bym się przybliżyła; posłuchałam, a ona przedstawiła mnie gościowi w tych słowach:
— Oto jest ta dziewczynka, co do której zwracałam się do pana.
On — gdyż był to mężczyzna — obrócił zwolna głowę ku mnie, a przypatrzywszy mi się badawczemi siwemi oczami, mrugającemi pod krzaczastemi brwiami, orzekł basem uroczyście:
— Jest małego wzrostu. W jakim jest wieku?
— Dziesięć lat.
— Aż tyle? — odpowiedział tonem powątpiewania, poczem w dalszym ciągu przez parę minut przyglądał mi się badawczo.
— Jak się nazywasz, dziewczynko? — zwrócił się wkońcu do mnie.
— Joanna Eyre, panie.
Wymawiając te słowa podniosłam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bardzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymuszone.
— No powiedz mi, Joanno Eyre, czy jesteś dobrem dzieckiem?
Niepodobna mi było odpowiedzieć na to twierdząco; moje otoczenie było przeciwnego zdania; milczałam. Pani Reed odpowiedziała za mnie wymownem potrząśnięciem głowy, dodając:
— Może lepiej o tem nie mówić, panie Brocklehurst.
— Przykro mi, doprawdy, że muszę to słyszeć! Muszę z nią trochę pogadać! — Tu, łamiąc swą prostopadłą linję, zakwaterował się w fotelu naprzeciw pani Reed. — Pójdź tutaj — rzekł.
Przeszłam przez dywan; postawił mnie prosto przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zobaczyłam ją prawie na jednym poziomie z moją własną! co za wielki nos! a jakie usta! i co za ogromne wystające zęby!
— Niema smutniejszego widoku nad widok niegrzecznego dziecka — zaczął — zwłaszcza niegrzecznej dziewczynki. Czy ty wiesz, dokąd źli idą po śmierci?
— Idą do piekła — odpowiedziałam szybko i trafnie.
— A co to jest piekło? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?
— Piekło to otchłań, pełna ognia.
— A czy tybyś chciała wpaść do tej otchłani i smażyć się tam na wieki?
— Nie, panie.
— Więc co winnaś robić, żeby jej uniknąć?
Zastanowiłam się przez chwilę; odpowiedź moja, gdy się na nią zdobyłam, nie spodobała się:
— Muszę być zdrowa i nie umierać.
— Jak możesz być zdrowa? Dzieci młodsze od ciebie umierają codziennie. Nie dalej, jak dwa dni temu pochowałem małe dziecko pięcioletnie — dobre, grzeczne dziecko, którego duszyczka jest teraz w niebie. Lękam się, że nie możnaby tego powiedzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwołał.
Nie mogąc go pod tym względem uspokoić, spuściłam tylko oczy, utkwiwszy je w dwóch wielkich nogach, spoczywających na dywanie, i westchnęłam, pragnąc być stąd najdalej.
— Spodziewam się, że to było westchnienie z głębi serca i że żałujesz, iż martwiłaś twą najlepszą dobrodziejkę.
„Dobrodziejkę! dobrodziejkę!“ pomyślałam: „oni wszyscy nazywają panią Reed moją dobrodziejką; jeżeli tak, to „dobrodziejka“ jest czemś bardzo nieprzyjemnem“.
— Czy odmawiasz pacierz rano i wieczór? — dopytywał dalej.
— Tak, panie.
— Czytujesz biblję?
— Czasami.
— Z przyjemnością? Czy bardzo ją lubisz?
— Lubię Objawienia i księgę o Danielu i Genesis i o Samuelu, i kawałek księgi Exodus, i niektóre części Księgi Królów i o Hiobie i o Jonaszu.
— A psalmy czy ci się podobają? Sądzę, że je lubisz?
— Nie, panie.
— Nie? O to źle! Ja mam małego chłopczyka, młodszego od ciebie, który sześć psalmów umie napamięć; a gdy go zapytać, co woli — czy dostać do zjedzenia orzech osmażany czy nauczyć się wiersza jakiego psalmu, odpowiada: „O, nauczyć się wiersza jakiego psalmu! aniołowie śpiewają psalmy!“ — tak on mówi i dodaje: „A ja pragnę być aniołkiem tu na ziemi!“ A wtedy dostaje dwa orzechy w nagrodę, że taki pobożny.
— Psalmy nie są zajmujące — zauważyłam.
— To dowodzi, że masz złe serce i powinnaś modlić się do Boga, ażeby ci je odmienił; ażeby dał ci nowe, czyste serce; ażeby ci odjął to serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.
Już się miałam zapytać, w jaki to sposób miałaby się odbyć taka operacja zamiany mojego serca, gdy wmieszała się pani Reed, nakazując mi, bym usiadła. Zaraz też dalszą rozmowę wzięła na siebie.
— Panie Brocklehurst, zdaje mi się, że w liście pisanym do pana przed trzema tygodniami, wyznałam panu, że ta dziewczynka ma charakter i usposobienie nie takie, jakiebym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyjmie ją pan do szkoły w Lowood, byłabym rada, gdyby poproszono nauczycielki, by baczne na nią miały oko, a przedewszystkiem, by strzegły ją od jej najgorszej wady, skłonności — do kłamstwa i obłudy. Wspominam o tem przy tobie, Joasiu, żebyś nie próbowała oszukiwać pana Brocklehursta.
Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz prosta, że musiałam jej nie znosić, skoro w jej naturze leżała chęć zadawania mi ran okrutnych; nigdy w jej obecności nie czułam się dobrze; i chociaż starałam się być posłuszną i dogodzić jej, usiłowania moje zawsze odpychała i odpłacała zdaniami takiemi, jak powyższe. Teraz to oskarżenie, wypowiedziane przed człowiekiem obcym, dotknęło mnie do głębi serca; niejasno spostrzegłam, że już mi ona zaczyna odbierać nadzieję, pokładaną w tej nowej fazie istnienia, na jaką mnie skazywała, i czułam, choć nie byłabym umiała uczucia tego wyrazić, że sieje ona wstręt i nieżyczliwość wzdłuż drogi, jaką w przyszłości iść miałam; widziałam, jak w oczach pana Brocklehursta zamieniam się w dziecko fałszywe, szkodliwe — i cóż ja mogłam uczynić, żeby tej krzywdzie zaradzić? „Nic w istocie“ pomyślałam, walcząc, by powstrzymać łkanie, i szybko otarłam kilka łez, bezsilnych dowodów mojej męki.
— Obłuda, to w istocie brzydka wada w dziecku — rzekł pan Brocklehurst. — Jest ona pokrewna z fałszem, a wszyscy kłamcy dostąpią kary w jeziorze, płonącem ogniem i siarką. Będą jej jednak pilnować, pani Reed. Pomówię z panną Tempie i z nauczycielkami.
— Pragnęłabym, żeby Joanna była wychowana w sposób odpowiedni do jej widoków w przyszłości — ciągnęła dalej moja dobrodziejka — żeby nauczyła się użyteczności i pokory. Co do wakacyj, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spędzała w Lowood.
— Życzenia pani są najzupełniej słuszne — odpowiedział pan Brocklehurst. — Pokora jest to cnota chrześcijańska, szczególnie odpowiednia dla wychowanek Lowood; to też ja wymagam, żeby ją jak najstaranniej wpośród nich hodowano. Wystudjowałem, w jaki sposób można najlepiej w nich upokorzyć uczucia światowej pychy, i nie dalej jak parę dni temu miałem miły dowód, że mi się powiodło. Młodsza moja córka poszła z matką zwiedzić szkołę, a wróciwszy, zawołała: „O, drogi papo, jak skromnie i jak nieładnie wszystkie te dziewczęta w Lowood wyglądają, z temi włosami, sczesanemi za uszy, w tych długich fartuchach i z kieszonkami na wierzchu u sukien; wyglądają prawie, jak dzieci biednych ludzi! a przytem — dodała — przyglądały się mojej sukni i maminej, jakgdyby jedwabnej sukni nigdy dotąd nie widziały!“
— To właśnie stan rzeczy, który ja najzupełniej pochwalam — odpowiedziała pani Reed. — Gdybym przeszukała całą Anglję, nie wiem, czy byłabym znalazła system, odpowiedniejszy dla takiego dziecka, jak Joanna Eyre. Konsekwencja, mój drogi panie Brocklehurst; ja obstaję za konsekwencją we wszystkiem.
— Konsekwencja, pani, jest pierwszym obowiązkiem chrześcijańskim i pilnuje się jej też we wszystkich urządzeniach, związanych z zakładem w Lowood: prosty pokarm, prosty ubiór, niewymyślne urządzenia, surowe i pracowite zwyczaje — taki jest porządek dnia w domu dla jego mieszkanek.
— Bardzo słusznie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przyjęte do szkoły w Lowood i tam chowane odpowiednio do swego stanowiska i przyszłych widoków?
— Tak, pani, niech pani na to liczy; będzie przyjęta do tej hodowli doborowych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nieoceniony przywilej, że została wybrana.
— Poślę ją zatem możliwie najprędzej, panie Brocklehurst, gdyż zapewniam pana, iż pilno mi uwolnić się od odpowiedzialności, która zaczęła się stawać już nazbyt dokuczliwą.
— Niewątpliwie, niewątpliwie, łaskawa pani; a teraz się pożegnam. Powrócę do Brocklehurst Hall w ciągu tygodnia lub dwóch; mój dobry przyjaciel, archidiakon, prędzej mnie nie wypuści. Napiszę do panny Temple, że ma oczekiwać nowej dziewczynki, tak że nie będzie trudności z jej przyjęciem. Dowidzenia!
— Dowidzenia, panie Brocklehurst; proszę mnie przypomnieć pamięci pani Brocklehurst, jej córek i synów.
— Nie omieszkam, łaskawa pani. Dziewczynko, oto masz książkę, zatytułowaną Przewodnik dziecka; czytaj ją i módl się, czytaj zwłaszcza „Opowiadanie o okropnej nagłej śmierci Marty G.”, niedobrego dziecka, grzeszącego fałszem i kłamstwem.
To mówiąc, pan Brocklehurst wsunął mi w rękę cienką broszurkę, wszytą w okładkę, i zadzwoniwszy, by podano powóz, odjechał.
Pani Reed i ja zostałyśmy same; kilka minut upłynęło w milczeniu; ona szyła, ja się jej przypatrywałam. Pani Reed mogła mieć wtedy ze trzydzieści sześć lub siedm lat; była to kobieta silnie zbudowana, szeroka w ramionach i chociaż tęga, nie gruba; twarz jej była nieco szeroka, gdyż dolną szczękę miała silnie rozwiniętą, mocną; niskie miała czoło, dużą i wystającą brodę, usta i nos dosyć regularne, pod jasnymi brwiami błyszczały oczy pozbawione łagodności; cerę miała ciemną, włosy prawie lnianego koloru; organizm jej był zdrowy, nie znała, co to choroba; była to dokładna, mądra gospodyni; domowników i dzierżawców trzymała krótko; dzieci niekiedy opierały się jej władzy i śmiały się z niej pogardliwie; dobrze się ubierała i miała postawę, na której strój ładnie się wydawał.
Siedząc na niskim stołeczku o parę kroków od jej fotela, przyglądałam się jej twarzy. W ręce trzymałam rozprawkę, zawierającą „Nagłą śmierć kłamczyni“, na którą, jako na odpowiednią przestrogę, zwrócono mi przed chwilą uwagę. Wszystko, co zaszło przed chwilą, co pani Reed o mnie powiedziała panu Brocklehurst, cała treść ich rozmowy — wszystko to było żywe, świeże, wszystko bolało w duszy; odczuwałam każdy wyraz tak dotkliwie, jak wyraźnie go usłyszałam, i jakaś pasja urazy wrzała teraz we mnie.
Pani Reed podniosła wzrok z nad roboty; oczy jej zatrzymały się na moich oczach, a równocześnie palce zaprzestały zręcznych ruchów.
— Wyjdź stąd, wracaj do dziecinnego pokoju — rozkazała. Moje spojrzenie lub wyraz twarzy musiały jej się wydać obraźliwe, gdyż mówiła z niezwykłem, chociaż hamowanem rozdrażnieniem. Wstałam, poszłam ku drzwiom i znowu wróciłam; podeszłam do okna, przeszłam przez pokój i stanęłam przed nią tuż blisko.
Czułam, że muszę mówić; zdeptano mnie boleśnie, muszę mieć odwet, ale jak? Gdzież ja mam siłę odeprzeć cios mojej nieprzyjaciółki? Zebrałam całą energję i wyrzuciłam z siebie te szczere a zuchwałe słowa:
— Ja nie jestem obłudna; gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham, a ja oświadczam, że nie kocham pani; nie znoszę pani tak, jak nikogo na świecie, z wyjątkiem Janka Reed; a tę książeczkę o kłamczyni może pani dać swojej córce Georgjanie, gdyż to ona kłamie, nie ja.
Ręce pani Reed wciąż jeszcze bezczynnie leżały na robocie, a lodowate jej oczy mroźno tkwiły w moich.
— Co więcej masz mi do powiedzenia? — zapytała tonem takim raczej, jakim ktoś mógłby przemawiać do dorosłego przeciwnika, niż jakim się zwykło przemawiać do dziecka.
Te jej oczy, ten głos, obudziły całą antypatję, jaką ku niej czułam. Trzęsąc się od stóp do głów, cała drżąca przemożnem wzburzeniem, mówiłam dalej:
— Cieszę się, że pani nie jest żadną moją krewną; dopóki żyję, już pani nigdy nie nazwę wujenką; nigdy pani nie odwiedzę, gdy dorosnę; a gdy mnie kto zapyta, czy panią lubię i czy pani była dla mnie dobra, powiem, że sama myśl o pani jest dla mnie jak choroba, i że obchodziła się pani ze mną nielitościwie, okrutnie.
— Jak śmiesz to twierdzić, Joanno?
— Jak ja śmiem? Jak ja śmiem? Ponieważ to jest prawda. Pani myśli, że ja nie mam uczuć i że mogę się obywać bez odrobiny miłości albo dobroci; ale ja tak żyć nie mogę; a pani nie ma litości. Będę pamiętała, jak mnie pani odepchnęła — szorstko i gwałtownie odepchnęła zpowrotem... do czerwonego pokoju i zamknęła tam; będę o tem pamiętała do końca życia; chociaż byłam w takim strachu, chociaż wołałam, dusząc się od męki: „Miej litość! miej litość, wujenko!“ A tę karę kazała mi pani znosić, ponieważ jej niegodziwy chłopak zbił mnie, uderzył mnie za nic, tak że upadłam. Opowiem każdemu, kto mnie będzie pytał, opowiem to dokładnie. Ludzie myślą, że pani jest dobra kobieta, ale pani jest zła, twarde ma pani serce. To pani jest obłudna!
Zanim dokończyłam tej przemowy, poczułam, że dusza we mnie zaczyna rosnąć, radować się najdziwniejszem poczuciem wolności i nieznanego dotąd triumfu. Wydawało mi się, jakgdyby jakieś niewidzialne węzły pękały, a ja walcząc, niespodziewanie wydostaję się na swobodę. I nie bez powodu odnosiłam to wrażenie: pani Reed zdawała się być wystraszona; robota zsunęła jej się z kolan, podniosła ręce, kołysząc się tam i zpowrotem i nawet wykrzywiając twarz, jakgdyby się jej na płacz zbierało.
— Joasiu, ty się mylisz, co się z tobą dzieje? Czemu tak drżysz gwałtownie? Nie chciałabyś napić się trochę wody?
— Nie, dziękuję pani.
— Może czego innego życzysz sobie, Joasiu? Zapewniam cię, że ci dobrze życzę.
— Nie, pani. Powiedziała pani panu Brocklehurst, że ja mam niedobry charakter, że mam kłamliwe usposobienie; a ja opowiem wszystkim w Lowood, jaką pani jest, i co pani zrobiła.
— Joasiu, ty tego nie rozumiesz: dzieci muszą być ukarane, jeżeli zawinią.
— Ja nigdy nie zawiniłam kłamstwem! — zawołałam jakimś dzikim, podniesionym głosem.
— Ale jesteś złośnica, to musisz przyznać; a teraz wracaj do dziecinnego pokoju... no, moja kochana... i połóż się trochę.
— Niech mi pani nie mówi „kochana”, bo to nie prawda! Ja nie mogę się położyć; niech mnie pani jak najprędzej pośle do szkoły, bo życie tutaj dla mnie jest nieznośne.
— Rzeczywiście, ja ją jak najprędzej wyślę do szkoły — szepnęła pani Reed, i zabrawszy robotę, wyszła nagle z pokoju.
Zostałam sama — zwycięska na polu bitwy. Pierwsza to była moja walka i pierwsze moje zwycięstwo. Stałam przez chwilę na dywanie, w miejscu gdzie przedtem stał pan Brocklehurst, i cieszyłam się zdobytą samotnością. Zrazu uśmiechałam się do siebie i czułam się podniesioną na duchu; ale ta dzika radość przygasła we mnie równie prędko, jak uspokoiło się przyśpieszone bicie mego tętna. Dziecko nie może wojować z starszymi, tak jak ja to uczyniłam; nie może puszczać wodzy uczuciom wściekłości, nie odczuwając zaraz potem dręczącego wyrzutu sumienia i chłodu reakcji. Wybuch jaskrawego, żywego, gorącego, pochłaniającego płomienia byłby obrazem stanu mej duszy w chwili gdy oskarżałam panią Reed i groziłam jej; czarna, wypalona pustka z chwilą, gdy płomienie zagasły, byłaby obrazem jej stanu, gdy półgodzinna cisza i zastanowienie wykazały mi szaleństwo mojego postąpienia i okropność mego stanowiska nienawidzonej i nienawidzącej.
Zemsty zakosztowałam po raz pierwszy; wydawało mi się to winem aromatycznem i krzepiącem, lecz metaliczny i gryzący posmak budził we mnie uczucia jakobym była otruta. Chętnie byłabym teraz poszła i przeprosiła panią Reed. Wiedziałam jednak, poczęści z doświadczenia a poczęści instynktowo, że wtedy odepchnęłaby mnie z podwójną pogardą, tem samem podniecając tylko na nowo niespokojne w mej duszy popędy.
Pragnęłam czem innem zająć myśli wzburzone, znaleźć karm dla uczuć mniej wrogich, niż uczucia posępnego oburzenia. Wzięłam do ręki książkę — były to bajki arabskie; siadłam i próbowałam czytać. Nie mogłam jednak doczytać się sensu; moje własne myśli stawały pomiędzy mną a stronicami, w których zawsze znajdowałam tyle uroku. Otworzyłam szklane drzwi od ogrodu: cisza tam panowała zupełna; mróz bez słońca i bez powiewu ogarniał cały ogród. Okryłam głowę i ramiona spódnicą mojej sukni i wyszłam przejść się po ustronnej zupełnie części parku. Nie znalazłam jednakże przyjemności w widoku drzew milczących, spadających szyszek świerkowych, zmarzniętych resztek jesieni, rdzawych liści, wiatrami na kupki zmiecionych i zesztywniałych teraz. Oparłam się o bramę i wyjrzałam na puste pole, gdzie nie było pasących się owiec na krótkiej teraz, zwarzonej i zbielałej trawie. Szary to był dzień; nieprzejrzyste niebo, śnieg zapowiadające, zwisało ciemną oponą nad ziemią; spływały stamtąd od czasu do czasu śnieżne płatki i osiadały nie topniejąc na twardej ścieżce i oszroniałej trawie. Stałam tak, nieszczęśliwe dziecko, szepcąc do siebie: „Co ja pocznę?... Co ja pocznę?“
Wtem usłyszałam wołający mnie jasny głos:
— Panno Joasiu! Gdzie panienka jest? Proszę na drugie śniadanie!
To Elżbietka, wiedziałam, ale nie ruszyłam się; lekkie jej kroki biegły wzdłuż ścieżki.
— O, ta niegrzeczna osóbka! — powiedziała. — Dlaczego to panienka nie przychodzi, kiedy ją wołają?
Obecność Elżbietki w porównaniu z myślami, które mnie gnębiły, wydała mi się radosną, pomimo że jak zwykle, była trochę w złym humorze. Faktycznie, że po mojem starciu z panią Reed i po mojem zwycięstwie nie dbałam wielce o przejściowy gniew bony, a zato miałam ochotę rozweselić się nieco jej młodzieńczą swobodą serca. Więc też poprostu zarzuciłam jej obie ręce na szyję i powiedziałam:
— No Elżbietko, nie gniewać się, nie besztać!
Szczerszy to był i śmielszy odruch z mej strony, niż jakikolwiek dotychczas; jakoś jej się to spodobało.
— Dziwne z panienki dziecko, panno Joasiu — rzekła, patrząc na mnie; — takie małe, rozmarzone, zamknięte w sobie stworzenie. Ma panienka pójść do szkoły, zdaje mi się.
Skinęłam głową.
— I nie żal będzie panience opuścić biedną Elżbietkę?
— Co sobie Elżbietka robi ze mnie? Zawsze tylko burczy na mnie.
— Bo z panienki takie dziwne, wystraszone, nieśmiałe stworzonko. Trzeba być śmielszą.
— Co! Żeby więcej szturchańców oberwać?
— Głupstwo! Ale poniewierają tu panienkę trochę, to pewna. Matka moja, gdy mnie tu w przeszłym tygodniu odwiedzała, mówiła, że nie chciałaby, ażeby które z jej małych było na miejscu panienki. No, a teraz pójdziemy do domu, mam pewne dobre wiadomości dla panienki.
— Nie chce mi się wierzyć, Elżbietko!
— Dziecko! co ty przez to rozumiesz? Jakiemi smutnemi oczami patrzysz na mnie! No więc — pani, panienki i pan Janek wyjeżdżają dziś po południu na herbatę, a panienka będzie piła herbatę ze mną. Poproszę kucharki, żeby upiekła panience ciasteczek, a potem pomoże mi panienka przejrzeć swoje szuflady, gdyż mam zapakować walizkę panienki. Pani chce, żeby panienka wyjechała z Gateshead za jaki dzień albo dwa dni, i ma panienka wybrać sobie między zabawkami te, które miałaby ochotę zabrać ze sobą.
— Elżbietko, musisz mi przyrzec, że już aż do mojego wyjazdu nie będziesz się na mnie gniewała.
— Dobrze, ale proszę pamiętać, żeby panienka była bardzo grzeczną dziewczynką i nie bała się mnie. Proszę nie skakać, gdybym przypadkiem coś ostrzej powiedziała — to tak drażni.
— Myślę, że już się ciebie nie będę więcej bała, Elżbietko, gdyż przyzwyczaiłam się do ciebie, a wkrótce będę miała innych ludzi, których się będę bała.
— Jak ich się będziesz bała, nie będą cię lubili.
— Tak, jak ty, Elżbietko?
— Ja panienki nie „nie lubię“; mnie się zdaje, że ja właśnie panienkę więcej lubię, niż wszystkich tamtych.
— Nie okazujesz tego!
— Jesteś bystrem stworzonkiem! nabyłaś zupełnie nowego sposobu mówienia. Skąd taka ryzykowna odwaga?
— No cóż, już niedługo cię odjadę, a przytem... — miałam coś powiedzieć o tem, co zaszło między mną a panią Reed, ale po namyśle osądziłam, że lepiej o tej sprawie milczeć.
— A więc cieszy się panienka, że mnie opuszcza?
— Wcale nie, Elżbietko; w tej chwili to raczej mi żal.
— W tej chwili! i raczej! Jak chłodno moja mała dama to mówi! Przypuszczam, że gdybym teraz poprosiła o buziaka, nie chciałaby mi go panienka dać.
— Pocałuję cię, i jeszcze jak chętnie! Nachyl tylko głowę!
Elżbietka nachyliła się, uściskałyśmy się wzajemnie i poszłam za nią do domu, zupełnie uspokojona. To popołudnie upłynęło w spokoju i zgodzie, a wieczorem opowiedziała mi Elżbietka jedną ze swoich najbardziej zajmujących historyj i zaśpiewała mi kilka najmilszych piosenek. Nawet dla mnie miało życie przebłyski słoneczne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.