Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, coprawda, snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżem powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia; tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętemi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętem upomnieniami Elżbietki, naszej bony, i upokorzonem w poczuciu, że Eliza, Janek i Georgjana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.
Eliza, Janek i Georgjana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się, ani krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie zdaleka; lecz dopóki nie usłyszy od Elżbietki i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejszą, żywszą i przyjemniejszą w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom“.
— O co Elżbietka skarżyła się na mnie? — zapytałam.
— Joasiu, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywali; a przytem to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba; a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tam półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie ponsową morową zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy ponsowej draperji zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności dnia listopadowego. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Tam daleko stała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem, oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Berwicka Historja ptaków brytyjskich. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach“, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegji z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do przylądka Północnego.

Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala
Tuli samotną wysepkę okala;
Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku
Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.

Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponji, Syberji, Szpicbergu, Islandji, Grenlandji z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia; mgliste, jak wszystkie nawpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego z za chmury, jak z poza krat, na tonący właśnie okręt.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego; tak jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Elżbietka, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła, i prasując koronkowe falbanki pani Reed, albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętemi ze starych bajek o wróżkach i ze starych ballad, — lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland.
Z Berwickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nieprzeszkodzili; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
— Hę! panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Janka Reed, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie u licha ona być może! — wołał dalej. — Liziu, Georgjano. — wołał na siostry — Joanny tu niema; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośna dziewczyna!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam firankę“, pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. Janek Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę we drzwi i odrazu powiedziała:
— Z pewnością jest w framudze okiennej, Janku!
Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie Janek stamtąd wyciągnie.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.
— Powiedz raczej „czego pan chce ode mnie, panie Reed?“ — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
Janek Reed był to sztubak czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, o grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało mu na wątrobę i powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego jego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Janka raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
Janek nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie poprostu niecierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie i to nie dwa lub trzy razy na tydzień, albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całem ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdzie wprost traciłam przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony od jego gróźb i szturchańców; służba nie miałą ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa: nigdy nie widziała, gdy Janek mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna Jankowi zbliżyłam się do jego fotela, najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Janka takim, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał myśli te z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam, się; a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.
— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się: i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed, chwilą ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Janka, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
— Coś ty robiła tam za firanką? — zapytał.
— Czytałam.
— Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
— Nie masz prawa brać naszych kisążek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinnabyś żebrać, a nie mieszkać z pańskiemi dziećmi, takiemi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować w moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy, albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, zdaleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, niezorjentowawszy się odrazu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że Janek podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam wbok z okrzykiem przestrachu; niedość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
— Niegodziwy, okrutny chłopcze! — zawołałam. — Nie lepszy jesteś od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Czytałam Goldsmitha Historję Rzymu i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.
— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizko, Georgjano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy, za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonem stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, czułam ból piekący; w tej chwil strach zmienił się we mnie w wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że Janek wrzasnął: „ty szelmo! ty szelmo!“ i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Elżbietka i jej panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Janka!
— Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!
A pani Reed dorzuciła:
— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.