Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XIII.

Jako psycholog i nałogowy obserwator, nietylko szukał prawdy, ale i bawił się. Była to zabawa trochę niemoralna. Interesowały go ciekawe momenty psychiczne, niezależnie od moralnej wartości ludzi i ich zachowania się, bez względu na skutki ich czynów. Można powiedzieć, że uprawiał rodzaj rozpusty umysłowej.
Między innemi przepadał za skrajnemi kontrastami.
Toteż, gdy po rannej rozmowie z panią Czarnkowską, rozmowie pełnej tragizmu, szedł na obiad do państwa Brzozowskich, na którym sobie obiecywał lekką komedję, gniewał się wprawdzie na siebie, ale zarazem odczuwał przyjemność smakosza, poszukującego wrażeń.
Panią Brzozowską zastał samą.
— Nie byłam tak okrutną — rzekła na wstępie z całą swobodą — żeby skazywać pana na konwersację z moim mężem, który, jak pan napewno zauważył, nie jest ekscytujący. Wyprawiłam go do równie nudnych jak on jego przyjaciół. Oni się tam znakomicie ze sobą bawią, wmawiając nawzajem w siebie, że są elitą inteligencji. To ich tak zajmuje, że nie rozejdą się przed drugą. Mam nadzieję, że pan nie jest przerażony....
To wszystko mówiła, mierząc go przymrużonemi oczyma, jakby chciała mu dać poznać, że przyszedł na egzamin, który niełatwo będzie zdać dobrze. Widoczne chciała od pierwszej chwili podrażnić jego miłość własną.
Ubrała się dla niego bardzo wieczorowo, odsłaniając szczodrze swój niebrzydki, choć trochę zbyt pełny dekolt.
Tete-a-tete przy stole było spoczątku dalszym ciągiem rozmowy w salonie państwa Czarnkowskich. Pani mówiła o znaczeniu inteligencji w stosunku między mężczyzną i kobietą. Tylko gdy obie strony są dość inteligentne, możliwa jest prawdziwa rozkosz: uświadamiają sobie wzajemnie wrażenia, dzielą je między sobą, a przez to rozkosz się pogłębia. To taka wielka różnica, jak między obiadem smakosza a żarłoka...
Twardowskiego bawiła ta szczególna dojrzałość sądu młodej jego towarzyszki, wpadał też w jej ton, uzupełniał jej poglądy, chcąc, żeby się coraz więcej awansowała. Stawała się też coraz swobodniejszą w mowie, wygłaszała bez zająknienia rzeczy, które nawet mężczyźni między sobą ubierają w jakąś formę mniej brutalną. Twardowski nigdy nic podobnego z ust kobiety w żadnym kraju nie słyszał. Gdyby ta rozmowa, myślał, była I nieco mniej inteligentną, a zato znacznie mniej cyniczną i przyzwoitszą, możnaby mieć wrażenie kolacyjki w gabinecie restauracyjnym w towarzystwie paryskiej kokoty.
Widocznie państwo Brzozowscy mieli umiejętnego kucharza. Obiad był lekki, dyskretnie piquant, trochę w stylu półświatka.
Pod koniec obiadu pani spoważniała. Nie mówiła prawie nic, ruchy jej były coraz leniwsze... Tylko świecące przez szparki spod opuszczonych powiek czarne jej oczy ślizgały się wyzywająco po gościu.
— Chodźmy na kawę — rzekła, ciężko dźwigając się z krzesła.
Wzięła Twardowskiego pod ramię i poprowadziła go przez salon do leżącego za nim, na czerwono oświetlonego pokoju.
Twardowski stanął na progu i patrzył. Dywany wschodnie wszelkiego możliwego pochodzenia, kakemona japońskie, stoliki i szafki z laki, parawaniki, inkrustowane perłową masą stołki maurytańskie, mosiężne tace i dzbany arabskie, bronzowe Buddy indyjskie, niebieskie wazy porcelanowe i hafty chińskie... W rogu mieściła się niska, ale zato niezwykle obszerna, kwadratowa otomana turecka, zarzucona poduszkami wszystkich krajów wschodnich; poduszki też były porozrzucane po całym pokoju, zastępując krzesełka. Bezładna, barbarzyńska mieszanina kłócących się ze sobą stylów, jak w bazarze wschodnim jakiegoś Port-Saidu.
— Ależ tu cały Wschód!... — zauważył Twardowski, nie dodając nic więcej, żeby nie urazić pani domu.
— Nieprawda? — odrzekła z odcieniem dumy w głosie. — A wie pan, co to jest Wschód? To najwyższa cywilizacja i najwyższa mądrość. Wszystko inne to barbarzyństwo i głupota.
— Dziękuję w imieniu Zachodu.
Roześmiała się.
— Pan tak jest przywiązany do Zachodu? To nie warto.
— Mówi pani tak, jakby sama pani do Wschodu należała.
— Należała!... Co to znaczy “należeć”? Mówi się nieraz “należę,” a myśli się “posiadam,” — tak mówi zwykle mężczyzna o kobiecie, albo kobieta o mężczyźnie. Trzeba trochę należeć, żeby całkiem posiadać. No, niech się pan uplasuje.
Posadziła go na otomanie, podsuwając mu kupę poduszek, żeby się wygodnie usadowił.
— Zaraz podadzą kawę: będzie dobra. A ja, nie chcąc zanadto odbijać od tego Wschodu, pójdę tymczasem i zmienię tę niedorzeczną suknię europejską na coś, co będzie z tem tłem bardziej harmonizowało.
Znikła, a Twardowski zapytywał siebie, jak może coś harmonizować z taką kakofonją.
Służący wniósł kawę i likiery na okrągłej, mosiężnej tacy, i ustawił ją przed Twardowskim na niskim, maurytańskim stołku.
Za chwilę weszła pani domu. Miała na sobie lekkie z crepe de Chine kimono. Twardowski widział wyraźnie, że pod tą powiewną szatą była tylko pani Brzozowska, nic więcej. Czekał spokojnie, co dalej będzie...
Przysunęła sobie leżące na dywanie dwie duże poduszki tureckie i usiadła na nich przy stoliku u nóg gościa. Nalała kawę.
— Cóż ten wasz dumny Zachód? — mówiła — czem on jest wobec starego, mądrego Wschodu?...
— Jest światem człowieka niezależnego, mającego swoją samoistną duszę, swój świat wewnętrzny.
— Ha, ha, ha! — zaśmiała się szyderczo. — Ten wasz niezależny człowiek ze swoim światem wewnętrznym to tylko rozkapryszony dzieciak!
Twardowski zastanawiał się, od kogo ona to usłyszała, bo to chyba nie był jej wynalazek.
— Do tego dzieciaka — odrzekł — świat dziś należy.
Spojrzała nań wyzywająco.
— A on sam do kogo należy?...
Zrazu nie zrozumiał tego pytania. Przypomniał sobie, że rozmawia z Żydówką, i... zrozumiał. Ta chełpliwa rasa zawsze się wkoócu zdradza ze swemi zuchwałemi myślami.
Pani widocznie wyczytała coś w jego twarzy, bo zmieniła przedmiot: od Wschodu przeszła do miłości.
— Wyższość Wschodu — rzekła — najlepiej się wyraża w tem, że tam mądrzej rozumieją miłość. Tutaj tak ją ozdobiono, że często spoza ozdób rzeczy samej nie widać. Teraz otrząsają się z tego, ale ciągle pozostaje dużo głupstw i blagi.
Mówiła dalej, wykładając swoje poglądy na miłość, poglądy bardzo zachęcające.
Oparła się, prawie położyła na jego kolanie. Czuł buchający od niej zapach mocnych jakichś perfum. Ale przez tę falę przedzierała się ostra, drażniąca, przykra woń jej bujnych, czarnych włosów. Paraliżowała siłę jej wdzięków, co ułatwiało Twardowskiemu zachowanie przytomności.
Głos jej omdlewał. Zaczęła mówić pojedyńczemi, niepowiązanemi zdaniami, prawie rytmicznie, jakby odmawiała jakieś inkantacje. Wreszcie grube jej powieki się podniosły i wbiła w gościa duże, płonące oczy...
Twardowski osłupiał. Toż to oczy Culmera... Czyżby?... nie słyszał, żeby miał córkę. I znów, jak wczoraj popołudniu, postanowił zaryzykować.
— Jakież pani ma oczy podobne do ojca? — zawołał.
Odskoczyła od niego, niezdolna ukryć gniewu. Opanowała się wszakże.
— To pan zna mego ojca? — zapytała z udanem zdziwieniem.
— O tak! To bardzo wybitny człowiek.
— A skąd pan wiedział, że jestem jego córką?
— Pan mecenas Culmer ma zbyt duże stanowisko, żeby można było nie znać jego stosunków rodzinnych. Zresztą to widać odrazu.
— Czyż naprawdę jestem tak do niego podobna?
— Nie... on nie jest brzydki, ale pani przecie jest piękna. Tylko oczy...
Udobruchał ją komplement.
— Przeklęte oczy! — rzekła ze śmiechem. — Przykro jest pomyśleć, że nie są oryginalne.
Widziała, że te oczy zepsuły całą sytuację. Trzeba zaczynać na nowo...
Bawiła go dalej rozmową o Wschodzie.
Naraz powstała z poduszek, zadzwoniła na służącego i kazała mu zabrać stołek z kawą.
Sama podeszła do stolika z laki, na którym stała bronzowa kadzielnica chińska, wyjęła z japońskiej szafki porcelanową bombonierkę, widocznie Satsumę, i włożyła z niej coś do kadzielnicy. Potem zapaliła to przy pomocy wulgarnej szwedzkiej zapałki. Z kadzielnicy zaczął się unosić gęsty dym i, rozszerzając się po pokoju, napełniał go silnym, odurzającym zapachem.
Stała przez jakiś czas jak kapłanka przed ołtarzem. Twardowski, napół leżąc na poduszkach, przyglądał się jej i przypominał sobie jakieś malowidło.
Nagle wyjęła ramiona z szerokich rękawów, wyciągnęła je w obie strony, rozpięła poza sobą wzorzyste kimono i na jego tle wyprostowała się...
Zaczęła się wolnym krokiem posuwać ku otomanie. Oczy skromnie spuściła ku ziemi.
Stanęła u kolan Twardowskiego, z piersią podaną naprzód, z oczyma prawie zamknięteml.
Tego było za wiele. Intelekt wyciągniętego na otomanie mężczyzny na chwilę przestał działać. Napół zerwał się, wyciągnął ramiona, by ją schwycić. Odskoczyła, drażniąc jego zmysły. Stanęła o kilka kroków.
Twardowski nieco oprzytomniał.
Nieostrożnie odwróciła się do niego bokiem.
W profilu linje jej ciała były znacznie mniej zabójcze. Uwydatniało się w nich wczesne przekwitanie kobiet jej rasy. A przytem ta charakterystyczna dla Żydówek załamana linja karczka.
Czar prysnął.
— Zdaje mi się — rzekł Twardowski tonem zimnej refleksji — że jestem na jakiejś féerie w teatrze.
Pani Brzozowska szybkim ruchem włożyła spowrotem kimono na rękawy, zawiązała pasek i z ironją syknęła:
— Intelektualista!
Opanowała się i usiadła koło niego na otomanie.
— Tylko tyle — rzekła z wyrzutem. — Jaki z pana dziwny człowiek! Na każdym kroku refleksje. To skutek studjowania psychologji...
Widocznie nie dała jeszcze za wygraną. Zamilkła, obmyślając nowy atak, gdy Twardowski powstał.
— Co, już pan chce iść?...
Stojąc we fraku przed tą żydowską pięknością, na której obfitem ciele kimono wydawało mu się śmiesznem, wśród tego turecko-persko-arabsko-indyjsko-chińsko-japońskiego magazynu, Twardowski tworzył doskonały kontrast Zachodu ze Wschodem, nie z prawdziwym Wschodem, ale z takim, jakim go Zachód widzi.
— Mam jutro wstać wcześnie — rzekł. — Zresztą pani nie lubi mężczyzn nudnych; na mnie zaś mocne zapachy działają przytępiająco. Tylkobym się coraz więcej w oczach pani kompromitował.
Widocznie namyślała się, czy go zatrzymywać... Wreszcie wyciągnęła leniwie rękę do dzwonka.
Nie wstając z otomany, pożegnała się z Twardowskim. Wszedł służący, wyprowadził go do przedpokoju.
Pani Brzozowska została sama.
Oczy jej patrzyły przed siebie, w przestrzeń, nie zatrzymując się na żadnym przedmiocie. Z płonących zrobiły się szkliste, twarde, bezlitosne.
Usta jej brzydko wykrzywiły się, rzuciły głośno jeden wyraz:
— Bydlę!
Ciężko dźwignęła się z otomany i przeszła do gabinetu męża. Usiadła przy biurku, na którem panował wzorowy, pedantyczny porządek. Wzięła do ręki słuchawkę telefonu i podała numer.
— Czy mieszkanie państwa Taubenherzów? Proszę panią do telefonu... Czy to ty, Mona? Dobry wieczór... Czy jeszcze są u ciebie poeci?... jeden tylko? Czy może Szuwar?.. Nie. To już nie pytam. Domyślam się. Przyjemnej zabawy i dobranoc.
Po chwili wzięła znów słuchawkę i podała inny numer.
— Czy restauracja “Eden”?... Czy tam jest na kolacji pułkownik Kosa Faworski?... Proszę zobaczyć i poprosić do telefonu... Nie potrzeba, on wie, kto mówi... Czy to ty, Stefek?... Zjadłeś już kolację?... Przyjdź do mnie zaraz... Czekam.
I znów wzięła słuchawkę.
— Czy mieszkanie mecenasa Culmera? Mówi Hela... Już poszedł... Nie, nie można: tu zaraz ktoś przyjdzie... Klapa... Jestem pewna, że już tu nie wróci. To nie jest mężczyzna, to coś gorszego. Ja ci powiadam, że ty go nie doceniasz: to niebezpieczny frant. Wystrzegajcie się go... Nie warto więcej próbować. Ja się na tem znam... Jutro przyjdę do ciebie po śniadaniu. Słyszę dzwonek przy drzwiach. Dobranoc.
W przedpokoju słychać było brzęk odpasywanej szabli. Pani Brzozowska wróciła do swego wschodniego buduaru, padła na otomanę i pozostała w półleżącej pozycji.
Nazajutrz po śniadaniu mecenas Culmer siedział z córką przy czarnej kawie.
— Ja ci powiadam — mówiła Hela — że to jest komedjant. On cię oszukuje, tak jak mnie oszukiwał w rozmowie u Czarnkowskich i u mnie podczas obiadu. Dopiero potem zorjentowałam się. Nie licz na niego — lepiej na tem wyjdziesz.
— Czy ty się nie mylisz, Helu? Możeś jaki błąd popełniła? Możeś się czem zdradziła?...
— Cóż to ja jestem naiwne dziewczę? Czy mnie się kiedy coś podobnego zdarzyło? Wiesz dobrze, że mi się zawsze udaje. Powiadam ci, że to “cwaniak,” na którym się nie poznałeś. Sprawiłeś mi tylko upokorzenie i nic więcej... Wiesz, że byłabym zdolna go zamordować... Mimo woli patrzyłam ciągle na ten krzywy nóż, malajski, czy jaki tam, któryś mi podarował i który wisi u mnie na ścianie.
Mecenasowi przemknął błysk w oczach.
— Tak, gdyby to było możliwe... — rzekł cicho.
Oboje zamilkli.
— Ale butony będę miała? — rzekła Hela. — Doprawdy, zasłużyłam więcej, niż gdyby mi się udało. Takie upokorzenie! i to z twojej winy... Musisz mi je kupić, jeżeli chcesz, żebym ci kiedykolwiek jeszcze pomagała.
Mecenas widział, że mu się cały interes bardzo źle kalkuluje, ale czuł, że brylanty będzie musiał kupić.
— O butonach — rzekł — pomówimy potem. Ważniejsza rzecz, co z tym Twardowskim zrobić? Ja dotychczas nie rozgryzłem tego franta... Więc ty nie chcesz dalej próbować?
— Nie, bo nic z tego nie będzie. Każ mi go zabić, skandal mu zrobić, czy coś podobnego: prędzej się zdecyduję.
— Ha, trudno, może być, że masz słuszność. Zrobię jeszcze próbę: jeżeli się nie uda, sam sobie będzie winien. Ty, Helu, zachowuj się tymczasem tak, jakby nic nie zaszło.
Tegoż dnia Twardowski miał telefon od Culmera, który prosił o przyjęcie. Odpowiedział, że jest zajęty i że może przyjąć pana mecenasa nazajutrz popołudniu.
Culmer przyszedł o umówionej godzinie, jak zawsze godny, spokojny i uprzejmy.
Na wstępie zapytał Twardowskiego, jak spędził czas na wsi.
— Znam Turów — rzekł — bywałem tam: to bardzo sympatyczna siedziba. Szkoda tylko, że tak mało ziemi. Przy dzisiejszych cenach zboża niepodobna się na tem utrzymać. Szkoda, że Alfred nie włożył więcej pieniędzy w ziemię — nie byłby ich strącił podczas wojny.
Twardowski śmiał się w duchu z poczciwej troskliwości mecenasa o jego dochody.
— Coprawda — ciągnął mecenas — mówił pan, że pozostało po stryju trochę gotówki. Trzebaby ją tak ulokować, żeby nie przepadła, a dobrze się oprocentowała.
— Jest jej tak mało, że nie warto o tem mówić — odrzekł Twardowski.
— Szkoda... Tem bardziej musi pan pomyśleć o zdobyciu jakiegoś stanowiska, któreby zapewniło panu przyzwoity dochód. Nie może pan przecie obniżyć stopy życia, do której się pan przyzwyczaił. I to byłoby nienormalne, gdy mowa o tak zdolnym, jak pan, człowieku. Jednakże to nie powinno być rzeczą trudną, gdy się zważy pańskie osobiste dane i... moje stosunki. Przy mojem poparciu może pan czuć się w Warszawie, jak u siebie. Wszystkie drogi są dla pana otwarte.
Twardowski go zapewnił, że niezmiernie ceni sobie życzliwość tak potężnego, jak pan mecenas, człowieka. Niezawodnie jednak upłynie jeszcze trochę czasu, zanim wybierze drogę, na której będzie chciał sobie przyszłość zapewnić. Wszystko nawykł robić z namysłem.
— To już uważałem — rzekł mecenas, kiwając głową z patronującą aprobatą — i, powiem panu szczerze, bardzo mi się podobało, gdy za poprzedniej naszej rozmowy nie dał mi pan odrazu odpowiedzi na moją propozycję. A propos, w ciszy wiejskiej pewnie pan już się zastanowił i powziął decyzję?
— O, tak — odrzekł swobodnie Twardowski.
— Coż pan zdecydował?
— Zmuszony jestem stanowczo odmówić.
Mecenas zesztywniał.
— Dlaczego?
— Niczego tak nie cenię w życiu, jak niezawisłości. Nie uwierzy pan mecenas, co to za rozkosz wiedzieć, że każdy mój krok zależy od mojej, a nie cudzej woli, że jestem panem siebie i swego życia.
— Ależ tak żyć nie można. Z taką zasadą zginie pan, a przynajmniej zawsze pozostanie pan w cieniu, zmuszony żyć w biedzie.
— Czy tak? Czyż człowiek musi koniecznie się sprzedać, żeby mu było dobrze? Wie pan, że mnieby nigdy nie było dobrze na świecie bez poczucia, że należę całkowicie do siebie i że to, co zrobiłem, to moja praca, to moje własne dzieło.
— Ależ nikt rozumny tak życia nie pojmuje.
Twardowski się uśmiechnął.
— Dziękuję za komplement. Postaram się jednak przekonać pana, że tak nie jest. Stryj mój, Alfredy był niewątpliwie człowiekiem bardzo rozumnym. Choć całe wykształcenie na jego koszt zdobyłem, nie starał się on wpływać na mą wolę, kierować memi krokami, pozostawił mi całkowitą samodzielność. Raz tylko dał mi radę i silny nacisk na nią położył, tak że zrozumiałem ją jako nakaz. Było to w chwili, gdym zdał ostateczne egzamina uniwersyteckie. Powiedział mi: “Prócz przysięgi własnej ojczyźnie i przysięgi żonie, nie składaj nikomu żadnych zobowiązań, żadnych przysiąg, któreby cię wiązały na całe życie. Zatrujesz swą duszę, złamiesz swój charakter, zatracisz sumienie, znikczemniejesz, z wolnego człowieka staniesz się nędznym niewolnikiem. Jeżeli zaś będziesz usiłował zrzucić z siebie jarzmo, złamią cię, zniszczą twe życie.” O tych słowach stryja myślałem teraz w wiejskiej ciszy Turowa.
Twardowski mówił prawdę, słowa stryja pamiętał dobrze i miał kilka już momentów w życiu, kiedy musiał je sobie przypomnieć.
Culmer przymrużył oczy i patrzył na Twardowskiego, sumując w myśli wszystko, co dotyczyło tego człowieka. Hela ma słuszność. Tak, to komedjant: od początku go oszukiwał i ciągnął za język... Drogo za to zapłaci.
Powstał z fotela.
— Więc ostatnie słowo pańskie jest...
— Nie.
— Dobrze. Pozostaje mi tylko ostrzec, że gdyby kto się od pana dowiedział o naszej rozmowie poprzedniej i dzisiejszej, miałby pan wielkie przykrości. Sam pan to chyba rozumie.
— Postąpię tak, jak będę uważał za potrzebne.
Złożył Culmerowi suchy ukłon, wskazując mu, że uważa rozmowę za skończoną.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.